niedziela, 16 grudnia 2018

Wode – „Servants of the Countercosmos”

Wode to brytyjski zespół black metalowy z Manchesteru. Jego początki datuje się na 2010 rok, ale dopiero po 6 latach istnienia wypuścili swój debiut o enigmatycznej nazwie Wode. Nie dane mi było poznać tej sztuki, ale w niczym to nie przeszkodziło, by wyciągnąć rękę po najnowsze wydawnictwo tej grupy. Ich drugi album Servants of the Countercosmos, wydany przez Avantgarde Music, wyszedł po nieco ponad roku od pierwszego ich dziecka – 23 maja 2017 roku. Servants… to sześć wściekle zajadłych, a jednocześnie kosmicznych numerów, które zamykają się w około 30 minutach muzyki. Dźwięki, jakie znajdziecie na tym albumie, to głównie mroczny black metal, pełen agresji i czarnych melodii. Jednak nie samym black metalem będzie Was raczyć ten kwartet, o nie. Znajdziecie też tu riffy jakby stricte wyciągnięte ze sludge’u, death meatlu, a nawet momentami poczujecie groove. Nie zrozumcie mnie źle, to band black metalowy, a jakże, jednak da się wyczuć, że Panowie ewoluują, jak to na dobry zespół w dzisiejszych latach przystało. Wode czerpie z tradycji mrocznej sztuki pełnymi garściami, urozmaicając najnowszy materiał od czasu do czasu wstawkami, wyjętymi ze swoich osobistych muzycznych wizji. Słychać, że muzycy inspiracje czerpią nie tylko z blacku. Dzięki temu płyta się nie nudzi, choć w sumie nie ma prawa, bo to przecież tylko pół godziny muzyki. Najciekawsze momenty tego albumu to bez pardonu drugi kawałek o nazwie Celestial Dagger. Otwiera go mocno bujający, miażdżący riff. Motyw ten będzie wracał co jakiś czas w taki czy inny sposób w tym utworze. Godnym wzmianki jest również trzeci numer. Zaczyna się iście slayerowskim riffem, do wtóru z galopującą perkusją tworzą trzon w Temple Interment. Slayerem zajeżdża też solówka, wybrzmiewająca gdzieś w tle pod koniec tego utworu, jak gdyby piekielne echo w ścianie dźwięków. A z kolei epicki Chaosspell to atmosferyczna, melodyjno-black metalowa aranżacja, pełna pasaży i blastów. Jednakże do typowej black metalowej kompozycji bym jej nie zaliczył, gdyż trafiają się tu i tam – przez ponad 9 minut muzyki – różnego rodzaju wstawki, kojarzące się nawet z post-metalem. Tu klimat riffów zmienia się często, oscylując wokół stylów, które wymieniłem wyżej. No i ostatni na płycie. Undoing, to lekko ponad dwie minuty akustycznego numeru zagranego na gitarze. Skutecznie wycisza on zejście z furii tego krążka. Brzmienie na Servants… jest zarazem mięsiste i grzmiące, a to zasługa dudniącego basu, który robi tu fenomenalną robotę. Co zdarza się bardzo rzadko w black metalowym światku, jest on klarowny i donośny, przez to jest wyraźnie wyeksponowany i skupia na sobie uwagę. I gruba masa riffów! Miażdżących riffów, melodyjnych riffów i całej masy innych riffów. To właśnie znajdziecie na tej płycie, jeżeli tylko po nią sięgniecie. Jednak pomimo kunsztu i dobrej roboty, jaką ten brytyjski kwartet wykonał na Servants of the Countercosmos, to mnie ten krążek do końca nie przekonuje, ciężko się na nim do czegokolwiek doczepić, ale i czegoś mi na nim brakuje. A może po prostu jestem zbytnio wybredny. Tak czy inaczej, to coś dla każdego, kto lubi sprawdzać inne podejście do klasyki gatunku i bierze sobie black metal za kvlt w swoim życiu.

sobota, 10 listopada 2012

Augury - Fragmentary Evidence

Druga odsłona zespołu Augury, czyli Fragmentary Evidence to jedna z tych płyt na które po prostu trzeba mieć czas. Muzyka ta nie jest ani przyjemna, ani przebojowa. Pod jej wpływem nie lecą po policzkach łzy, ani uśmiech nie pojawia się na twarzy. To muza, która swoim skomplikowaniem i trudnością w odbiorze sprawi, że pewnie niejeden recenzent (w tym pewnie też ja) połamie sobie przysłowiowe zęby, a zwykły odbiorca albo jej nie zrozumie, albo odda jej hołd, gdyż w takich przypadkach liczy się wszystko lub nic. Fragmentary Evidence parafrazując ustęp z biblii - nie jest letnia. A co na niej jest? Znajdziecie tu ogólnie rzecz biorąc techniczno progresywny death metal z bardzo wysokim potencjałem, jak dużym, musicie tego doświadczyć sami. Dziewięć utworów, które znajdują się na ww. albumie zamykają się w nieco ponad 55 minutach. Obfitują one w częste zmiany tempa, co wiąże się z masą różnego rodzaju riffów, które rzadko się powtarzają (oczywiście w jednym numerze). Aranżacje są nietuzinkowe, wszystko jest obmyślane od początku do końca, żaden dźwięk nie jest przypadkowy. Wszystko oparte jest na szkielecie death metalu, czyli znajdziecie tu mnóstwo blastów, jazd na dwie stopy, brutalności, agresji no i growlingu, ale oprócz tego jest tu coś jeszcze. Zwolnienia... Najbardziej progresywne momenty tej płyty. Pierwsze usłyszycie pod koniec numeru o nazwie Simian Cattle - z lekka psychodeliczne, ale bardzo krótkie. Drugie pojawia się w kawałku Orphans of Living. Jest ono trochę niepewne, nieśmiałe, jakby to nie było dobre miejsce na coś tego typu, choć jednak wpasowuje się idealnie w całość. Za to kolejny utwór Jupiter to Ignite zaczyna się od kosmicznego i progresywnego zwolnienia, które w różnych formach przewija się przez cały numer. Są to przepiękne wirtuozerskie wstawki, przepełnione klimatem, które przypominają dokonania zespołu Cynic. To jeden z najciekawszych kawałków tego albumu, jak i jeden z najbardziej rozbudowanych, gdzie death metal nie dominuje nad kształtem całej kompozycji. Gdyby było tego więcej... Brimstone Landscapes to kooperacja z członkami innej kanadyjskiej grupy o nazwie Unexpected. Wyróżniają się w nim piekielnie dobre aranżacje wokalu, szczególnie w ostatnich wersach utworu, gdzie anielski głos Leïlindel łączy się z growlem Patricka i skrzekiem Syriaka. Szkoda, że nie ma tu więcej takich momentów. No i mamy tu jeszcze ponad 11 minutowy Oversee the Rebirth, który jest niczym żeglowanie po morzu technicznego grania. I znów naleciałości Cynic rzucają się na pierwszy plan, ale to nie dziwi, bo to przecież oni są twórcami takiego grania, więc naleciałości zawsze będą istniały. Tylko nielicznym udaje się wyjść z cienia swych prekursorów. Oczywiście to, co napisałem wyżej to tylko mały fragment tego co tu usłyszycie, tego co tu odkryjecie, jeżeli tylko będziecie tego chcieli. Fragmentary Evidence to muzyka oryginalna, wymagająca i nie ma co owijać w bawełnę, nie dla każdego. To muza dla muzyków i dla tych, którzy w muzyce uwielbiają kontrolowany chaos dążenia do perfekcji. Jeżeli jesteś jedną z tych osób to album dla ciebie.

środa, 10 października 2012

Arcana - Inner Pale Sun

Czy którekolwiek z Was śniło o muzyce? Muzyce stworzonej gdzieś poza naszym światem? O muzyce wszechświata? Muzyce nieba? Jaka ona była? Niektórzy z ziemskich muzyków starają się ją odtworzyć, powielić to, co kiedyś usłyszeli czy to we śnie, czy to w wizji na jawie. Jednym się to udało, chociaż tylko po części, inni nadal próbują, ale nic nigdy im z tego nie wyjdzie. Na czwartej płycie szwedzkiego projektu Petera Petterssona o nazwie Arcana możemy usłyszeć kilka dźwięków, które mogą, choć nie muszą, przybliżyć was do muzyki, która mogłaby powstać "gdzieś tam". "Inner Pale Sun", tak to nazywa się ten album, zawiera osiem utworów, tak jak do tej pory bywało, skomponowanych głównie na kotły, cymbały, różnego rodzaju smyczki, majestatyczne dźwięki klawiszy oraz na najcudowniejszy instrument na naszej wspaniałej planecie, czyli ludzki głos. A propos ludzkiego głosu, to na krążku tym usłyszycie po raz pierwszy w szeregach Arcana - Ann-Mari Thim. Zastąpiła ona Ide Bengtsson i muszę stwierdzić, że zrobiła to w udany sposób. Teraz coś o muzyce. Krążek zawiera cztery kompozycje, do których powstał tekst, ale słowa tylko trzech z nich zostały zamieszczone we wkładce, więc technicznie rzecz biorąc, pozostałe cztery powinny być instrumentalne. W praktyce wygląda to tak, że mistycznym dźwiękom powstałym w głowie Petera prawie zawsze towarzyszą wokale. Najczęściej jest to zawodzenie Ann-Mari, albo męski lub męsko-damski chór stworzony z wokali Petera i Ann gdzieś w tle utworu. Całość "Inner Pale Sun" jest dosyć równa, nie znajdziecie tu słabych punktów. Jednakże kilka momentów zasługuje na wyróżnienie. Otwierający album "My Cold Sea", dzięki rytmowi wybijanemu na kotłach może się kojarzyć z muzyką plemienną. Ale to tylko rytm, muzyka i wokale prowadzą nas w trochę inne klimaty. Kolejnym wyróżniającym się kawałkiem jest instrumentalny "Icons". W nim chór męski, cymbały i dźwięki dzwonów kościelnych roztaczają przed nami wizje krain średniowiecza. Ostatnim utworem wybijającym się nad resztą jest "Innocent Child". Mogłaby to być kompozycja Dead Can Dance, nawet wokale Petera stylizowane są na śpiew Brendana Perry. Czy to dobrze, czy źle, oceńcie sami. Peter Pettersson nigdy nie ukrywał swojego zamiłowania do DCD, co przecież słychać w jego muzyce. Jednak dla mnie Arcana pomimo wszystko nadal zostaje daleko w tyle za sławnym duetem, chodź w przeszłości myślałem inaczej. Po wnikliwym słuchaniu "Cantar de Procella" (największe dzieło Arcana), miałem wizje jak Arcana staje się równie dobrym zespołem, lecz gdzieś po drodze stracili na impecie. "Inner Pale Sun" to dobra płyta, pewnie dla niektórych z was bardzo dobra, ale niestety czegoś tu brakuje. Ciężko stwierdzić czego, tak samo jak ciężko byłoby odtworzyć muzykę z naszych wizji sennych. Aż ciśnie się na usta... tak blisko, a jednak tak daleko. Progressive-Bolt

Jarboe - Sacrificial Cake

Nigdy za bardzo nie lubiłem Swans. Mimo, że poznałem większość ich dyskografii, to jakoś ta muza nie przypadła do mojego gustu. Zaciekawił mnie za to wokal Jarboe, dlatego zapragnąłem poznać jej solowe dokonania. Sacrificial Cake to druga pozycja tej artystki, na jaką udało mi się trafić. Album ten to aż szesnaście kompozycji zamykających się w ponad godzinie muzyki, a każda z nich jest inna, choć wszystkie oscylują wokół post-punku i darkwave'u. Napisałem inne, gdyż jest to przede wszystkim muzyka eksperymentalna, wręcz awangardowa. Wszystko rozpoczyna jeden z moich ulubionych utworów tej płyty - "Lavender Girl". To mistyczna, płynąca niczym dym z kadzidła muzyka o pełnej gamie zapachów, kończąc oczywiście na lawendzie. Kolejny kawałek jest równie ciekawy, a zatytułowany jest tajemniczo - "Ode To V". Tak jak w pierwszym, tak i tutaj możecie doświadczyć mistycznego uniesienia, z niewielką nutką plemiennych rytmów. W nim oprócz szamańskiego zawodzenia, Jarboe recytuje nam tekst, który opowiada o pewnym rytuale, kobiecie i ... przekonajcie się sami. Trzecim kawałkiem, który zrobił na mnie wrażenie jest "Not Logical". Zaczyna się prawie, że industralowym rytmem, który po chwili zanika (choć będzie pojawiać się co jakiś czas przez całą długość utworu), a z ciszy wyłania się paraliż zagrany na klawiszach organ. Dochodzą do tego równie przeciągane dźwięki elektroniczne, które łączą się we wspólną całość. A Jarboe co jakiś czas wyśpiewuje "Open Your Mind" i recytuje słowa, na które każdy z nas powinien się otworzyć. Poza tymi trzema jest tu jeszcze kilka podobnych pozycji, pełnych mistycyzmu, tajemnicy i wyciszenia... Ale są tu też inne kawałki, które mogłyby się znaleźć na płytach Swans, jak np. "My Buried Child", "Yum-Yab" czy też "Surgical Saviour". Ten ostatni zaliczam do kawałków, które najmniej przypadły mi do gustu, a są to kompozycie najbardziej mroczne, prawie że zimne. Ale przecież to nic dziwnego, gdyż Swans, a przez to też i Jarboe, znani są przecież ze swego umiłowania do tzw. "zimnej fali". Oprócz ww. do tych najzimniejszych punktów płyty należą jeszcze "Tragic Seed", "Troll Lullaby" i kończący cały album utwór "Troll". W ten ostatni lepiej nie wkręcać się zbytnio, gdyż może przerazić. Kiedy pierwszy raz usłyszałem "Lavender Girl", pierwszy utwór tego krążka, pomyślałem, że będzie to cudna płyta, niestety... Sacrificial Cake to tak jakby przedłużenie zespołu Swans, tylko oczywiście bez wokali Michaela Gira. I chyba tylko tak należy patrzeć na to dzieło. Oczywiście czuć tu pewne małe eksperymenty, które mogłyby w przyszłości zmienić trochę strukturę tej muzyki i stać się czymś więcej, ale jak na razie to tylko próby. Jeżeli więc lubicie grupę Swans, to ta pozycja jest muzyczną lekturą dla was. Progressive-Bolt

sobota, 22 września 2012

Cobalt - Gin

Z połączenia amerykańskiego stylu grania z europejskim black metalem zawsze wychodziło coś ciekawego. Nie zawsze było to dobre, no ale nie zawsze dostaje się płytę, która rzuca na kolana. W sumie dzieje się to niezwykle rzadko. W niniejszej recenzji przedstawię Wam, jak to wszystko się ma do amerykańskiej formacji Cobalt. Na sam początek zaznaczę, że z całej dyskografii znam tylko ten album, czyli ich trzecie dzieło o nazwie bardzo znanego napoju wysokoprocentowego Gin. W skład grupy wchodzą Erik Wunder - multiinstrumentalista i główny kompozytor oraz Phil McSorley odpowiedzialny za wokale i gitary - sierżant U.S. Army. Jak widać wokalista to żołnierz, a teksty do tej płyty powstały, kiedy stacjonował w Korei południowej. Ostatni jak do tej pory krążek Cobalt przesycony jest wojną, co potwierdza sama okładka, przedstawiająca młodego Hemingway'a w mundurze. Postać pisarza na okładce kapeli, która niby gra black metal jest cholernie zastanawiająca i niecodzienna. To samo dotyczy tekstów, bo chociaż opowiadają o wojnie i zabijaniu, to jednak jest tu pewna głębia, pojawia się też w nich mała wstawka dotycząca marihuany. Motyw ten znajdziecie w najbardziej wyrazistym numerze tego albumu, a mianowicie w Dry Body. To gęsty, pełen dymu i pierwotnej energii (która siedzi w każdym z nas) utwór, który mógłby się znaleźć na którejś płycie Neurosis. Ale przecież Neurosis nie grają black metalu powiecie... No właśnie... Najciekawsze w muzyce Cobalt jest to, że black metal jest tu tylko szkieletem wszystkich kompozycji. Najczęściej odzwierciedla to typowy dla tego gatunku wokal oraz brzmienie gitar. Lecz feeling tej płyty jest bardzo sludgowo-stonerowy, oczywiście są tu też szybkie i siarczyste numery, prawie że "made in Norway" typu "Arsonry" lub "Stomach", ale nawet w nich czuć południową cześć USA. Ciekawostkami tego albumu są trzy rzeczy. Po pierwsze: Erik Wunder jest świetnym perkusistą. Stara się jak może, by muzyka Cobalt nie brzmiała prostacko. Partie bębnów są wręcz fenomenalne. Dwa: gościnnie na albumie zaśpiewała Jarboe, tworząc w numerze Pregnant Insect coś na kształt indiańskiego zawodzenia. I trzy: ostatni utwór, czyli 61 (poprzedza go 50 "kawałków" kilkusekundowej ciszy) Stew Craven / ..., to coś na kształt "powrotu do przeszłości". Słychać w nim śpiew czarnych niewolników i szczęk łańcuchów, w które prawdopodobnie są zakuci. To iście południowy "prison song". Gin wyszedł w 2009 roku i dla wielu czasopism traktujących muzykę metalową jak religię, krążek ten był przynajmniej w pierwszej piątce najlepszych płyt roku. Na jednym z portali internetowych był na pierwszym miejscu, wygrywając z Katatonią i ich Night is the New Day. Fakt ten mówi już coś o tej płycie, ale też o nie wymienionym przeze mnie z nazwy portalu. Szczerze to tych dwóch albumów nie da się porównać, a to, co mogłoby łączyć Cobalt z Katatonią to pierwsza minuta otwierającego utworu (tytułowego równocześnie) Gin, ten kto słyszał, wie o czym mówię. Kto nie, niech sięgnie po krążek. Progressive-Bolt

czwartek, 20 września 2012

Belphegor - Walpurgis Rites – Hexenwahn


Ostatni raz słyszałem ich jakoś w 2003 roku, przy okazji wydania ich czwartego krążka „Lucifer Incestus”. Nie zrobili na mnie większego wrażenia, nadal grali tak samo brutalnie i wtórnie jak wcześniej. Pod koniec 2009 roku wydali swój ostatni album „Walpurgis Rites – Hexenwahn”, czyli ich ósme wydawnictwo. Niestety muszę stwierdzić, że choć jest ono na dobrym poziomie, nadal jest tak samo jak wcześniej, czyli mało oryginalnie.
Znajdziemy tutaj dziewięć kompozycji, zamykających się w niecałych czterdziestu minutach muzyki. Mógłbym opisać każdy kawałek z osobna, ale nie zrobię tego, bo nie ma takiej potrzeby. Styl na „Walpurgis...” to, jak to bywało wcześniej, black/death metal, czyli nic się w tej materii nie zmieniło.
Charakterystyczną cechą tej płyty jest jej przewidywalność. Zaczynając od początku mamy utwór „Walpurgis Rites” z większym naciskiem na death metal, czyli więcej blastów, ciężkich riffów. Oczywiście również w nim znajdziemy elementy black metalu, ale charakter jego jest bardziej śmiercionośny. Następny „Veneratio Diaboli - I Am Sin” jest już w stylu black metalowym. Więcej w nim melodyjnych riffów, średnich temp, typowych zagrywek. I tak dalej... Przesłuchując ten album mamy taką właśnie mieszankę, raz jest brutalnie, raz melodyjnie. I jakoś szczerze nie chwyta mnie to do końca.
Styl reprezentujący przez ten austriacki zespół jest już eksploatowany przez wiele kapel. Belphegor może i jest jednym z pierwszych, zapoczątkował on fuzję black deathu w latach 90-tych, ale to nie usprawiedliwia ich do muzycznej stagnacji, jaką uprawiają już od paru ładnych lat. Wiem, że pewnie zmiana stylu zabiłaby tą formacje, gdyż ich diabelski image jest jedynym czynnikiem trzymającym ich przy życiu.
Więc co z tego, że „The Crosses Made Of Bone” posiada ciekawy thrash/deathowy wstęp, do którego z chęcią by się trochę pomachało czaszką? Co z tego, że chyba najbardziej ambitnym numerem w historii tej kapeli jest numer „Der Geistertreiber” i znajduje się on na tym krążku. Odpowiedź brzmi: no nic! To za mało, by wypłynąć na szersze wody. Zatem miejsce Belphegor nadal znajduje się w undergroundzie i raczej tam już pozostanie.

Agalloch - Ashes Against the Grain

Trzeci album Agalloch zaczyna się niczym wschód słońca nad zimnymi górami. Dźwięki gitar rozpływają się jak promienie słońca, mkną z szybkością światła przecinając chmury. Zagłębiają się w gałęzie drzew... W ten chłodny poranek twórcy Ashes Against the Grain zabierają nas w podróż, po swoich krainach marzeń, gdzie drzewa wyśpiewują ich pieśni, a wiatr roznosi je, aż na koniec czasu. Tak właśnie oczarował mnie Limbs, początek dzieła tego amerykańskiego bandu. Moim pierwszym kontaktem z tym zespołem była płyta The Mantle. Już wtedy zadziwiło mnie, że amerykański zespół gra tak jakby pochodził ze Skandynawii. To kapele z tamtych stron wplatały w swoją twórczość tak wielkie pokłady emocji i zimna. Agalloch widocznie uczył się od najlepszych, by stać się jednym z nich. Na Ashes... John Haughm i spółka poszli nieco dalej w swej ewolucji muzycznej w stosunku do poprzedniego longplaya. Gdzieś zniknęły, już i tak niewielkie, black metalowe wstawki słyszalne w The Mantle (nie wliczając skrzeczącego wokalu, który jest nadal). A folk, tak oczarowujący, tutaj jest ledwie wspomnieniem, lecz niesłychanie odczuwalnym. Osiem kompozycji składających się na ten album to w głównej mierze dark-post metal ubarwiony gdzieniegdzie akustycznymi wstawkami gitar, które przypominają nam przeszłość zespołu. Ale to nie wszystko... Do tej i tak juz urozmaiconej struktury Ashes... wkrada się wątek ambientu. Pojawia się on w dwóch numerach - This White Mountain on Which You Will Die - miniaturze, która jest zakończeniem Falling Snow, utworu gdzie post-metal jest daniem głównym, oraz w kończącym album Our Fortress Is Burning... III - The Grain, choć w nim ambient miesza się z noisem dając nam obraz niezwykle tajemniczy, niczym szum kosmosu. Perełką wśród dźwięków, które tu usłyszycie jest Fire Above, Ice Below, przypominający ich dokonania np. z płyty The Mantle. Dominują w nim czyste wokale, choć tak naprawdę to główną rolę odgrywa tu warstwa instrumentalna; tak jak na całej płycie, wokali nie jest zbyt dużo. Godnym uwagi jest też, uwieczniony dzięki pierwszemu teledyskowi grupy, Not Unlike the Waves. Oparty na niesamowicie wpadającym w ucho riffe i zawodzących wokalizach Johna staje się obok w/w utworu perfekcyjnym hołdem mrocznej sztuki Agalloch. Podsumowując Ashes Against the Grain jest kolejnym krokiem w nieprzerwanej ewolucji zespołu, a to co opisałem w kilku słowach to tylko wierzchołek eklektyzmu tej płyty. Miejmy nadzieje, że otwarte umysły słuchaczy Agalloch dostrzegą piękno w tych kompozycjach, szczególnie w długie jesienno-zimowe wieczory. Progressive-Bolt

sobota, 16 kwietnia 2011

Judee Sill - Judee Sill


Judee Sill była amerykańską piosenkarką, tworzącą w latach 70-tych. W swoim dorobku miała tylko dwa albumy. Może nagrała by więcej gdyby nie śmierć, która przyszła do niej nagle, poprzez przedawkowanie narkotyków.
Jej pierwsza płyta wyszła w 1971 roku i nazywała się po prostu „Judee Sill”. Na albumie znalazło się jedenaście kompozycji utrzymujących się w klimacie barok popu, akustycznego rocka oraz folku z naleciałościami amerykańskiego country.
Większość kompozycji jest wykonana na fortepianie, albo na gitarze akustycznej. I tak w „The Archetypal Man”, przykładowym barok popowym numerze, w tle słychać skrzypce, do których Judee jak przystało na kompozytorkę country, plumka sobie spokojnie na gitarze.
Większość tekstów jest zabarwiona wiarą, gdyż Judee była osoba wierzącą. Przykładowym numerze o takiej tematyce jest kawałek „Jesus Was A Crossmaker”, który zalatuje lekko muzyką gospel. Największym przebojem tego wydawnictwa jest utwór „Lady-O”, przypominający kompozycje, które Poul McCArtney tworzył dla The Beatles w późniejszych latach ich działalności.
Płytę tę Judee Sill nagrała w wieku dwudziestu siedmiu lat, dziesięć lat przed swoją śmiercią. Niedawno bo 6 lat temu amerykańska wytwórnia Rhino Handmade wydała reedycje jej albumów, by przypomnieć amerykańskim fanom muzyki, że kiedyś taka osoba istniała i że jej muzyka coś znaczyła.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Comecon - Fable Frolic


Tym razem chciałbym wam zaproponować coś starszego. Czy kojarzycie jeszcze ten zespół? Pewnie tylko nieliczni z was wiedzą co Comecon sobą reprezentował. Ja sam znałem tylko ich dwie pierwsze płyty, nigdy nie mając okazji poznać ich ostatniego dzieła. Nadszedł czas to zmienić…
„Fable Frolic” to płytka, która wyszła w 1995 roku i była najbardziej eksperymentalną częścią twórczości zespołu. Czternaście utworów, które znalazły się na tym krążku, to nadal death metal, ale już nie tak klasyczny, jak to bywało wcześniej, to bardziej eksperymentalne spojrzenie na ich wcześniejszy styl. Wiele kompozycji opatrzona jest w thrashowe riffy, skoczne i szybkie. Najczęściej połączone są one z hardcorowym feelingiem, który za cholerę nie przypomina tego co można było spotkać na wcześniejszych krążkach tej grupy. Zniknął gdzieś growl, który zastąpiono zwykłymi krzyczącymi wokalami autorstwa Marc’a Grewe z grupy Morgoth.
Ciekawostką albumu są wstawki na gitary akustyczne, które wprowadzają do kompozycji pewną przestrzeń, więc nie jest to tylko czysta agresja. Tak jak to bywało wcześniej liderzy Comecon do nagrania tego wydawnictwa użyli automatu perkusyjnego. Brzmienie tej machiny jest po prostu cudowne, trzeba się naprawdę dobrze wsłuchać, by dosłyszeć jakiekolwiek różnice między sztuczną a żywą perkusją. A to jak na 1995 rok jest nie lada wyczyn. Album ten kończy się ponad 10 minutowym elektronicznym eksperymentem o nazwie po prostu "Track 14". Do jego nagrania użyto Minimoog oraz syntezator Buchla. Kiedy słucha się tych dźwięków człowiek się zastanawia, co mogłoby jeszcze wyjść pod szyldem Comecon? Niestety już się tego nie dowiemy.
Fani poprzednich płyt nie mają czego szukać na tym krążku, ale ludzie którym odpowiada połączenie deathu z hardcorem, powinni tu znaleźć cos dla siebie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Bathory - Nordland I


Minęło trochę lat od powstania tego albumu, a ja jakoś nie miałem wielkiej chęci, by go poznać. Pewnie dlatego, że jego poprzednik jakoś nie przypadł mi do gustu. „Destroyer of Worlds” był za bardzo chaotyczny, zbyt nie poukładany. Z tego co wyczytałem w prasie
muzycznej „Nordland I” miał być inny, ale nawet to nie przeciągło mnie do niego. Teraz kiedy go słucham, jakoś nie specjalnie żałuje, że wcześniej się z nim nie zaznajomiłem, choć to stosunkowo dobry album. Ale to już nie jest ważne...
„Nordland I” jest pierwszą z czterech części sagi o krainach północy, i jak wiadomo Quorthon zdążył nagrać tylko dwie części, gdyż zszedł z tego świata. A jaka jest pierwsza część? Jest to powrót do viking metalu z takich wielkich płyt jak „Hammerheart”,
czy też “Twilight of the Gods”. Oczywiście są istotne różnice w tym co dostaliśmy na Nordland, a tym czym był viking metal, na początku lat 90-tych made in Bathory. Po pierwsze brzmienie... Nie jest tak brudne jak to było na ww. płytach, jest czytelniejsze, choć oczywiście mogłoby być trochę lepsze. Wydaje się, że w studio umyślnie je "zbrudzono" na potrzeby płyty. Cóż na pewno album ten nie był nagrywany na 8 ścieżkowcu jak np. „Hammerheart”.
Różni się też muzyka, jest jakby żywsza. Riffy są agresywniejsze, bardziej konkretne. A to akurat jest zrozumiałe, lata mijały, a Quorthon między czasie grał ten swój post-thrash, a przecież zawsze coś zostaje. Najbardziej to słychać w utworach „Dragons Breath”, może i jest on nieco melodyjny, to jednak niektóre jego riffy mogłyby się znaleźć na płytach „Oktagon” lub „Requiem”. Tak samo jak w „Broken Sword”, który jest szybki, prawie że punkowy. Podobnie ma się z „Great Hall Awaits a Fallen Brother”, w nim słychać echa „Blond, Fire, Death”.
Kolejną różnica jest brak tej podniosłości, monumentalności jaka charakteryzowała viking metal Bathory lat 90-tych, tutaj też on jest, ale to jakby nie było to. Album zaczyna utwór „Prelude”, który niesamowicie przypomina wczesne ambienotwe dokonania Mortiisa. Następnie mamy tytułowy „Nordland I” i już wiem do czego najbardziej porównać tą płytę, do albumu „Blood on Ice”. To było pierwsze viking wydawnictwo w dokonaniu Quorthona, na nim jeszcze nie wiedział dokąd zmierza ze swoją muzyką i na pierwszym Nordlandzie, jest podobnie.
Tak jak na „Blood On Ice” można znaleźć ciekawe ballady, tak też i tu jest jedna ciekawa. „Ring of Gold” jest zagrana od początku do końca, na akustycznych gitarach. To prawdziwa opowieść o smokach północy, górach, lasach, z pogranicza świata mitologii i świata fantasy. Ten utwór jest przykładem tego, że Quorthon nie stracił jeszcze daru tworzenia ciekawej muzyki. I od tego momentu, czyli od 5 numeru płyty, album ten jakby stał się bardziej tym czym powinien być, a więc viking opowieścią prosto z północy. Riffy bardziej rozmyte w „Foreverdark Woods”, opowiadają legendy północnych krain, pełnych lasów, ciemnych i tajemniczych, ale jednocześnie przyciągających i magicznych.
Jak napisałem wyżej to dobry album i to nie jest tylko moje zdanie, wystarczy poczytać inne recenzje fanów lub krytyków muzycznych. Oczywiście każdy znajdzie tu, lub też nie to czego szuka, ale to przecież normalne. Kto wie, może za niedługo zaznajomię się z druga częścią Nordlandu?

niedziela, 3 kwietnia 2011

Crippled Black Phoenix - A Love Of Shared Disasters


Crippled Black Phoenix to zespół, który w tym natłoku muzyki w dzisiejszych czasach jakoś wymykał się mojemu wzrokowi, choć może bardziej słuchowi. Ale w końcu udało mi się poznać ich wyczyny, ich debiut A Love Of Shared Disasters. Kiedy dowiedziałem się, że zespół ten to taki uboczny projekt Justina Greavesa z Electric Wizard, który dokooptował sobie do towarzystwa Dominica Aitchisona z Mogwai i kilku innych znanych osobistości, jak np. Kostasa Panagiotou i Andy’ego Semmensa, którzy są znani z funeral doom metalowego zespołu Pantheist, to zaciekawiłem się bardzo tym co tam razem naważyli. A co dostałem? Ballady, wolne, duszne, prawie, że czarne, pełne smutku, melancholii, zadumania nad kondycją człowieka i światem w którym żyje. Muzykę Criplled Black Phoenix na A Love Of Shared Disasters można określić jako eksperymentalny post-rock. Niektóre kompozycje tego albumu są prawie ambientowe tak, jak instrumentalny utwór The Whistler. Rozciąga się jak rzeka, która nie ma końca, gdyż zapętla się jak mitologiczny oroboros, jednocześnie jest w nim spokój, który można odnaleźć na bezkresnych wodach oceanu, ale też i zapowiedz jakiegoś końca, może śmierci... Podobny, choć bardziej apokaliptyczny jest Long Cold Summer, najdłuższy utwór tego albumu. W innych możemy usłyszeć trochę folkowych wstawek odegranych na akordeonie, tylko jak to przystało na tak nastrojową płytę, są one zimne, nostalgiczne. Ale oczywiście nie wszystko jest tu odpychająco smutne. Niektóre z ballad są prawie że komercyjnie, przebojowe. Jak choćby Suppose I Told The Truth, albo When You're Gone, które mogłyby konkurować z numerami czołowych brytyjskich rockowych zespołów. Płyta ta ma w sobie wiele pokładów emocji i ciężko byłoby opisać to wszystko, poza tym jaki w tym byłby sens? Każdy, kto sięgnie po jej zawartość, przekona się o tym na własnej skórze. To muzyka dla ludzi, którzy nie szukają radości w muzyce, szczęścia… Debiut Brytyjczyków jest jak requiem, jak lament i jestem pewien, że nie każdy zdoła dotrzeć do sedna tych dźwięków. Pewnie nie każdy będzie tego chciał… Progressive-Bolt

środa, 23 czerwca 2010

Estradasphere - It's understood


Ciężko pisać o czymś tak eksperymentalnym, jak kalifornijski zespół Estradasphere. Ich wyczyny muzyczne to połączenie wielu, powtarzam wielu gatunków. Na ich pierwszym albumie „It's understood” wydanym w 2000 roku mamy dwanaście kompozycji, które łącza ze sobą rock, metal, jazz, blues, country, bluegrass, funk, pop, new age, klimaty folkowe takich krain jak Bałkany i Grecja oraz rytmy cygańskie. Jak widać, jest w czym wybierać i dla wytrawnych słuchaczy, poszukujących nowych wrażeń muzycznych jest to strzał w dziesiątkę.
Większość kompozycji to utwory instrumentalne, tylko gdzieniegdzie znajdziemy wstawki wokalne, jak na przykład przesterowany wokal w „The Transformation”, growling i deklamacja w „Danse of Tosho and Slavi/Randy's Desert Adventure” albo przyśpiewki typowe dla stylu bluegrass w „The Trials and Tribulations of Parking On Your Front Lawn”. Wokal pojawia się też w ostatnim numerze „D(b) Hell”, kiedy MonoMan (gość na tym albumie) wtrąca się na samym końcu kawałka, wydzierając się, przedrzeźniając muzykę i nucąc ją po chamsku.
Największym dziełem tego albumu jest jego początek o nazwie „Hunger Strike”. To prawie dwudziestominutowa kompozycja mieszająca większość styli wymienionych przeze mnie wyżej. To również najdłuższy w historii tej grupy numer.
Muzycy Estradasphere to niesamowici instrumentaliści, ale co jest piękne, są to muzycy, którzy podchodzą do tego, co tworzą z pewnym dystansem, a nawet niekiedy pozwalają sobie na odrobinę humoru. Przykładem tego mogą być dwie kompozycje - „Cloud Land” i „Planet Sparkle / Court Yard Battle 1”, które parodiują dźwięki z gry komputerowej Super Mario Bros. Ich specyficzne poczucie humoru obecne jest też w „Spreading the Disease”. To niezwykły utwór oparty na muzyce new age, metalu oraz na muzyce relaksacyjnej. W nim możemy usłyszeć taki instrument jak didgeridoo, oczywiście nie jest to jedyny instrument jaki pojawia się w muzyce tego zespołu, mamy tu również cała masa saksofonów, skrzypiec, jak i również flet, mandolina, banjo i akordeon.
To pozycja obowiązkowa dla każdego otwartego słuchacza. Proszę łykać w całości!!! Progressive-Bolt

niedziela, 20 czerwca 2010

Beautiful World - In Existence


Muzyka New Age niesie ze sobą przepiękne wizje lepszego jutra. Nie inaczej jest z płytą „In Existence”, projektu Phil'a Sawyer'a Beautiful World. Muzykę tą można nazwać pochwałą natury, na co wskazuje okładka, ale przede wszystkim słychać to w muzyce. Przekaz tego albumu jest jasny: „Jedyna prawda istnieje w każdym z nas”. Tutaj łączy się ona z czarnym lądem, gdzie rozkwitło życie naszej cywilizacji.
Otwierający krążek utwór „In the Beginning” potwierdza moje słowa. Zaśpiewany w języku suahili, tylko z małą wstawką po angielsku, rozpościera przed nami wizję narodzin życia. Niesamowite połączenie afrykańskich rytmów z subtelnymi elektronicznymi wstawkami w tle, czynią z niego jedną z najpiękniejszych kompozycji tego albumu. Podobny do „In the Beginning” jest drugi, tytułowy numer „In Existance”.
Płyta ta serwuje nam trzynaście dań, które można podzielić na cztery kategorie. Pierwsza z nich, do której zaliczają się pierwsze dwa kawałki, to numery zaśpiewane w języku suahili. Łącznie jest ich cztery. Oprócz ww. został jeszcze „Love song”, płynący niczym rzeka i „Wonderful World”. Ten ostatni zaaranżowany jest w sposób najbardziej nowoczesny, ale nie zatarło to wpływów etnicznych.
Do drugiej kategorii zaliczę utwory anglojęzyczne. Pośród nich znajduje się kompozycja, której mogłoby tutaj nie być. „Revolution of the Heart” posiada strasznie kiczowato-popowatą otoczkę z typowym, prawie że radiowym beatem. Podobnie ma się też z „I Know”, choć tutaj kicz nie jest tak strasznie wyeksponowany jak we wcześniejszym. Ostatni z nich, czyli „Spoken Word” wypada najlepiej. Tak jak poprzednicy i tu aranżacja jest popowa, lecz posiada ona ciekawą głębię. Wszystko dzięki warstwie lirycznej oraz ekspresji wokalnej ludzi wykonywujących ten kawałek.
Trzecia kategoria zawiera tylko jedną sztukę o nazwie „Magicien du Bonheur”, zaśpiewaną w języku francuskim. Przypomina ona trochę dokonania innego projektu z nurtu New Age, Enigmę. Posiada tak samo jak kompozycje Enigmy pewną mistykę, tzn. połączenie rytmów muzyki afrykańskiej z atmosferą muzyki średniowiecza.
Ostatnia grupa jest najliczniejsza, a mieszczą się w niej utwory instrumentalne. Te tak samo lekko przypominają wyczyny Michaela Cretu z Enigmy, a w szczególności „Evolution”, „The Silk Road” i „The Coming of Age”. Oczywiście nie jest to w jakikolwiek sposób zrzynanie, po prostu numery te posiadają podobny klimat.
Krążek ten jest muzycznym zobrazowaniem wizji lepszego świata, gdzie nie ma miejsca na nienawiść, jest tylko miłość i piękno. Jeżeli szukacie więc czegoś takiego w muzyce, tutaj na pewno to znajdziecie.

piątek, 11 czerwca 2010

Fukpig - Spewings From A Selfish Nation


W 2009 roku na półki sklepów muzycznych trafił krążek nowego projektu Mick'a Kenney o nazwie Fukpig. W jego skład oprócz niego wchodzi: dwóch gitarzystów Mistress – Misery i Drunk. Ten drugi w Fukpig objął posadę wokalisty. „Spewings From A Selfish Nation”, bo tak nazywa się ten debiut, to dokładnie trzydzieści jeden minut muzyki i czternaście utworów.
Jak przystało na muzykę powstałą w szalonym umyśle Mika'a, Fukpig jest tak samo porąbany, jak jego wcześniejsze wyczyny. Dźwięki tego albumu to charcząca agresja, niecodzienne połączenie black metalu i crust punka o lekkim zabarwieniu grind corowym. Dziwi pewnie taka fuzja i w sumie to pewnie znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że powiązanie ze sobą tych stylów to nie za dobry pomysł.
Jeżeli rozbroić by muzykę Fukpig na czynniki pierwsze, to 90% byłoby crustem, a tylko10% black metalem. Brzmienie i większość zagrywek to czysty crust punk o grindowym zabarwieniu, za to wstawki klawiszowe i riffy im towarzyszące mają tylko coś wspólnego z blackiem. W sumie to tylko w niektórych kawałkach słychać to szalone połączenie. Przykładem tego jest „The Horror Is Here”, który zaczyna się prawie że mistycznymi klawiszami coś a’la średniowieczny chór. Kilka razy powtarza się ten motyw, ale rządzi w nim crust felling. Podobny manewr użyto w „As the Bombs Fall”, ale trochę na mniejszą skalę, poza tym ten jest prawie o połowę krótszy od poprzedniego. I to byłoby wszystko jeżeli chodzi o klawisze na płycie.
Cała reszta to już crust punkowe szaleńcze miniatury o takich nazwach jak np.: „Necropunk”, „As Millions Suffer”, „Cunt Hive”, czy też „Thrash Armageddon”. Na zakończenie dostajemy prawie że epicki jak na tę płytę song. „Inertia” to ponad sześć minut muzy w crust grinodwej atmosferze. Pełno w niej ryków i morderczo wolniejszych temp, ale oczywiście nie przez całość jego trwania, gdyż szybkości w nim nie zabraknie, szczególnie w pierwszej części.
Dobrze się tego słucha, ale jakoś nie zapada w pamięć. Inne projekty Mick'a były o wiele lepsze. Pozycja raczej dla wytrawnych słuchaczy agresywnego, brudnego grania.

środa, 9 czerwca 2010

Anathema - We're Here Because We're Here


Siedem lat czekania na nowy album i w końcu jest ... Dostaliśmy dziesięć kompozycji, z czego trzy były wcześniej dostępne jako wersje demo na oficjalnej stronie zespołu. Lekki zawód już na samym wstępie, bo Daniel Cavanagh zarzekał się, że zrekompensują fanom te lata czekania, że mają głowy pełne pomysłów, że może będzie podwójny album... Niestety... Nic z tych rzeczy, tylko dziesięć numerów … choć z drugiej strony może aż dziesięć?
Po kolejnych zmianach płyta otrzymała nazwę „We're Here Because We're Here”. Pomysł ten został zaczerpnięty z pieśni śpiewanej w przez aliantów podczas I wojny światowej do melodii innej pieśni „Auld Lang Syne”. Fragment tego możemy usłyszeć na płycie, dokładnie na samym początku ostatniego utworu o nazwie „Hindsight”. Wyłania się on z trzasków i pisków starego radia. To taka mała ciekawostka, tak samo jak gościnny występ Ville Valo w „Angels Walk Among Us”, ale pohamujcie swoje emocje, gdyż pan ten udziela się tylko w chórkach i prawie kompletnie go nie słychać.
Czas na konkrety... Anathema anno domini 2010 to zespół, który zapomniał jak to jest być Anathemą. To nadal są Ci sami ludzie, ale gdzieś po drodze zgubili się, zgubili istotę tego, czym Anathema była przez lata. Dlaczego uważam, że tak jest? Po prostu przesłuchałem ich nowy krążek.
Słuchałem go długo, gdyż kapela ta była i nadal jest dla mnie czymś szczególnym, jeżeli chodzi o moją edukację muzyczną. Uciekałem do ich dźwięków zawsze po to, by doświadczyć pięknej muzyki. Żaden zespół nie dorównywał im w tworzeniu muzy opowiadającej o smutku rozstania, o samotności i o wszystkich innych uczuciach, które dojrzewają w człowieku. Teraz tego nie ma! Nadal mamy piękno, ale jest to piękno w stylu „jak to cudownie jest żyć”.
Tak czy inaczej, na „We're Here Because We're Here” można znaleźć kilka ciekawych kompozycji. Zacznę od początku, czyli od „Thin Air”. Zaczyna się jednostajnym, prostym rytmem i kilkoma dźwiękami gitary, do których śpiewa Vincent. Ale jego wokal, co to ma być? Jeszcze nigdy nie śpiewał tak wysoko. Przez lata zawsze walczyłem z każdym fagasem, który śmiał powiedzieć, że Anathema to pedalski zespół, teraz tylko to słowo ciśnie mi się na usta. No ale to tylko śpiew, muzyka za to jest wyśmienita. Bardzo jasna, przejrzysta i oczywiście bardzo pozytywna.
Kolejnym dobrym kawałkiem jest numer „Everything”. Aranżacja, choć nie specjalnie odmieniona od demo wersji, brzmi oczywiście o niebo lepiej. Tutaj startuje fortepian, a razem z nim wokalny tandem Vincent/Lee. To pierwsza pozytywna kompozycja Anathemy i raczej najlepsza z tego ich dorobku, choć mam jedno zastrzeżenie. Konstrukcja tego songu trochę przypomina „Summernight Horizon”, druga kompozycje tego albumu, tam również fortepian gra pierwsze skrzypce itd., aczkolwiek ten jest trochę mocniejszy od „Everything”.
Najciekawszym jednak punktem tej płyty jest „A Simple Mistake”. To jedyny kawałek, w którym Vincent ma to coś w głosie. Ten ból, emocje, uczucie, no nazwijcie to jak chcecie, ten koleś potrafił wyśpiewać smutek. Ze szczęściem już nie idzie mu tak dobrze, ale może się jeszcze nauczy:)
I to było by na tyle. Reszta kompozycji z lekka mnie irytuje, albo jest mi kompletnie obojętna, ale największą pomyłką tego wydawnictwa jest „Get Off, Get Out” autorstwa John'a Douglas'a. Ten utwór brzmi jakby był kawałkiem Porcupine Tree, a ja nie rozumiem, po co grać tak, jak ktoś inny, kiedy jest się świetnym w swoim stylu.
Podsumowując... Album ten ma bardzo czyste brzmienie, słychać, że chłopcy (i dziewczę) dopieścili go i to bardzo, przez co słucha się go dobrze, ale brzmienie to przecież nie wszystko. Liczy się muzyka i niestety muszę przyznać, że jest średnio. To jedna z tych pozycji, których przestaje się słuchać i bardzo rzadko do nich wraca.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Anaal Nathrakh - Domine Non Es Dignus


„I Wish I Could Vomit Blood On You... ...People” … Tym wymiotującym melanżem zaczyna się rzeczony album i sam tytuł mówi chyba wszystko o zespole i ich muzyce...
„Domine Non Es Dignus” to drugi krążek angielskiego duetu Anaal Nathrakh, który ukazał się na naszym padole na początku listopada 2004 roku. Założycielem i jedynym muzykiem jest Mick Kenney, czyli Irrumator. Wokalnie pomaga mu krzykacz Benediction Dave Hunt, który tutaj przybrał ksywę V.I.T.R.I.O.L.
Z wydaniem tego materiału zmienił się styl formacji. Necro black metal został zastąpiony fuzją black metalu i grind cora i szczerze powiedziawszy był to dobry manewr. Wystarczy przesłuchać trzeci numer o wymownym tytule „Do Not Speak”, aby dojść do tych samych wniosków co ja. To jedna z najlepszych kompozycji na tym krążku. Szybka, miejscami melodyjna i ciągle prująca do przodu agresywnie i brutalnie jak przystało na czarną muzę. Charakterystycznym motywem jest tutaj wokal. Oczywiście Dave dwoi się i troi na całym albumie, ale tylko miejscami używa czegoś, czego na pierwszej płycie nie czynił, a mianowicie śpiewa heavy metalowym falsetem. Są to w sumie tylko wstawki, ale dzięki nim muzyka Anaal Nathrakh stała się bardziej finezyjna. Przypominają one nieco wyczyny Ishana z Emperor, ale tylko dlatego, że zapoczątkował on coś takiego w black metalu. Podobną kompozycją jest kawałek „This Cannot Be The End”. Tak samo jak poprzedni, wrzyna w ziemię aż miło.
Jeżeli ktoś lubił ich wcześniejsze dzieła, to nie ma się o co martwić, nadal ich twórczość to jeden wielki bluzg skierowany ku ludzkości. Teraz tylko projekt ten stał się jednym z protoplastów można powiedzieć nowego stylu. Ale nie będę im słodził, po prostu opisze jeszcze co znajdziecie na tym krążku.
Automat perkusyjny rządzi całym materiałem. Brzmi on świetnie, więc nie ma się do czego doczepić. A jak jest już automat, to są też zawrotne tempa, ale to akurat jest do przewidzenia. Do wyczynów Dave'a Hunt'a dodam jeszcze to, że używa on efektów, które przesterowują jego wokal na nieco industrialny. Patent ten był oczywiście świadomym czynem, gdyż łączy się to w całość z różnego rodzaju samplami z filmów, jak i chorymi elektronicznymi dźwiękami wytworzonymi w mózgu Irrumatora.
Muzyka tego duetu jest dla każdego szaleńca, lubiącego się w szybkiej, agresywnej muzie, gdyż przez całe czterdzieści kilka minut nie będzie wytchnienia, tylko rzeźnia, masakra i zniszczenie. Czego chcieć więcej?

sobota, 5 czerwca 2010

Hiroshima Will Burn - To The Weight Of All Things


Dzisiejszy death metal kompletnie mnie nie kręci. Nawet już nie pamiętam, czy jakakolwiek płyta śmierć metalu z ostatnich pięciu lat naprawdę przypadła mi do gustu, ale jak to się mówi „szukajcie, a znajdziecie”. I znalazłem...
Hiroshima Will Burn to australijski zespół tworzący muzykę z pogranicza technicznego death metalu i metalcora, ale to nie wszystko. Grupa ta miesza te style z jazzowymi wstawkami i progresywnymi najazdami oraz dysonansami, jak to bywa w tak pokręconej muzyce…
W 2009 roku światło dzienne ujrzał ich debiut o nazwie „To The Weight Of All Things”. Album zawiera osiem utworów zamykających się w lekko ponad 30 minutach. Nie jest to ani za długo, ani za krótko, można rzecz w sam raz.
W składzie mamy pięć osób i każda z nich jest niesamowicie utalentowana. Gitarzyści tworzą raz to ciężkie, śmiercionośne riffy, by za chwile zmienić je na jazz wstawki, które wprowadzają kontrolowany chaos. Sekcja rytmiczna również czyni fenomenalne rzeczy. Bas ciągle słyszalny, pulsuje raz to do rytmu perkusji, a raz razem z wiosłami. Ma on również kilka momentów solowych, takich jak początek „Enigmatic Consumption” - to jedna z moich ulubionych kompozycji na tym krążku . No i perkusja... Ten instrument też czyni wiele dobrych, ciekawych rzeczy na „To The Weight...”. Słychać, że pałker Josh Reynolds to świetny muzyk, potrafiący grać w rożnych tempach, z finezją i fantazją. A to, co chwali mu się najbardziej to rzadkie używanie blastów. Za to mamy tu częstsze jazdy na dwie stopy, czyli to, co w deathie jest najciekawsze. A jak już słyszymy jakieś blasty, to są one tak umiejętnie dopasowane do reszty, że kompletnie nie przeszkadzają słuchaczowi w odbiorze muzyki. No i został jeszcze wokal... A jest on jak to na death metal przystało głęboki, agresywny i mocny. Cóż tu dużo pisać... genialny tak jak pozostali.
Ciekawostką płyty jest numer „Laberinto”. To instrumentalna sztuka pokazująca, jak dobrzy techniczne są muzycy Hiroshima Will Burn. Nie usłyszycie na niej ani jednego death riffu, ani jednego blastu. To spokojna jazzująca aranżacja w wielkim stylu. Prawie, że poetyczna.
Ta płyta jest świetna bez dwóch zdań. Niestety to pierwsze i ostatnie wydawnictwo tej formacji. Prawie zaraz po wydaniu tego debiutu ogłoszono rozpad zespołu. Trochę przykre, gdyż zaświecili bardzo jasno w death światku... Zgaśli jeszcze szybciej.

czwartek, 3 czerwca 2010

Amorphis - Silent Waters



Minęło dziewięć lat... Tyle czasu potrzebowałem, by znów zainteresować się jakimś materiałem spod szyldu Amorphis. Ale i tak nie sięgnąłem po ich ostatnie dzieło, tylko cofnąłem się do przedostatniego wydawnictwa „Silent Waters”, które wyszło w 2007 roku. Pewnie zrobiłem tak dlatego, że dowiedziałem się, iż Finowie znów swymi inspiracjami sięgnęli do Kalevali, tak jak robili to za dawnych dobrych czasów np. w „Tales from the Thousand Lakes ”.
„Silent Waters” to moja pierwsza przesłuchana płyta z Tomim Joutsenem na wokalu. Oczywiście słyszałem jakieś tam single i widziałem teledyski z nim w roli głównej, ale jakoś nie ciągnęło mnie do płyty. W końcu stało się...
Przesłuchałem raz, przesłuchałem kilkadziesiąt razy i niestety... trochę żałuje czasu, który zmarnowałem. Wydawnictwo to jest średnie, nie zaskakuje niczym szczególnym ani nie wybija się ponad przeciętność. Ckliwe melodie wylewają się z niego tonami.
Nowością dla mnie był growl, który powrócił do muzyki Amorphis (np. w „Weaving the Incantation”, „Towards and Against” itd.). Poza tym Tomi cholernie przypomina swoimi wyczynami Pasi Koskinena, ma podobną manierę śpiewu. Pewnie właśnie dlatego wylądował w Amorphis na etacie.
Ale nawet tu znalazłem coś, co przykuło moją uwagę. Pierwszym numerem, dzięki któremu zupełnie nie spisałem tej płyty na straty jest „Towards and Against”. To jedna z szybszych kompozycji, gdzie gitarki ciekawie łączą się z klawiszami w tle i growlem - i jest prawie dobrze, do czasu aż wchodzi refren... cukierkowaty, aż do wyrzygania. Ale i tak całość w porównaniu do innych jest na plus. Kolejnym interesującym utworem jest „I of Crimson Blood”. Ten to zaczyna się melodyjnym fortepianem, który przeobraża się w melodyjną solówkę na gitarze. Później wchodzi Tomi i ich wyczyny przypominają mi lekko Lake of Tears, ale jest trochę za sielankowato, trochę za bardzo wesoło. Następny kawałek to już balladka „Her Alone”, najdłuższa kompozycja na tym albumie i obok poprzedniego najlepsza. Mógłbym nawet napisać, że przypomina mi ona ich wyczyny z czasów kiedy jeszcze na samą myśl o słuchaniu ich albumów serce szybciej mi biło. Mógłbym tak napisać i szczerze bardzo bym chciał. Ale niestety to jest tylko niezłe, a echa przyszłości już ledwo co słychać.
Największy chłam w metalu pochodzi z Finlandii. Jeżeli ktoś szuka ckliwych, chwytliwych melodyjnych pioseneczek to tam na pewno coś znajdzie. Z przykrością muszę przyznać, że Amorphis podąża w tym kierunku, choć resztki ich honoru nadal są słyszalne. Ale jest ich tak mało, że prawie ich nie ma.Progressive-Bolt

poniedziałek, 31 maja 2010

Hey – Sic!


„Sic!” to szósty album polskiego zespołu Hey, który wyszedł w 2001 roku. Dla mnie to kolejny, który postanowiłem poznać i chyba ostatni, jaki przesłucham, gdyż po przestudiowaniu paru ich albumów nie znalazłem niczego na tyle wartościowego, bym sięgnął po kolejne. Faktem jednak jest, że „Sic!” jest najlepszą ich odsłoną, oczywiście tylko w moim mniemaniu…
Tym razem Szczecinianie zaoferowali nam trzynaście kompozycji, nieco odmiennych od tego, co czynili w przeszłości. Powodem tego była zmiana głównego kompozytora. Piotra Banacha zastąpił Paweł Krawczyk. On to wniósł do brzmienia Hey nieco orzeźwienia, sprawił, że stało się ono bardziej nowoczesne i nieco urozmaicone. Oczywiście jest to jak najbardziej plus tego wydawnictwa, ale istnieje też minus. Większość utworów i patentów, które Paweł Krawczyk skomponował ciągle mi coś przypominają. Sam Krawczyk zarzekał się, że jego jedyną inspiracją był wtedy zespół Coldplay, ale według mnie to nie wszystko. Materiał z „Sic!” naładowany jest rożnego rodzaju wpływami i przez to jest on nieco wtórny. Pytanie, po co słuchać czegoś polskiego, jeżeli już coś podobnego było nagrane w innych krajach, przez lepsze zespoły?
No ale do rzeczy... Początek albumu, czyli „Antiba” jest mocny i konkretny, poza tym Kasia w nim wydziera się aż miło. Nigdy wcześniej Hey nie był tak ciężki jak tutaj. Za to następny tytułowy numer „[Sic!] to już fatalna kompozycja, szczególnie przez tekst z refrenu: „Nie, nie, nie. Nie to nie. Mówię nie gdy myślę nie...”. Nie jest to chyba jeden z tych sławnych tekstów Nosowskiej? Oczywiście każdemu zdarza się napisać coś mniejszych lotów, nawet sławnej Kasi Nosowskiej. Za to w balladce „Prelud deszczowy” wszystko jest już tak, jak być powinno. Subtelna i czysta aranżacja plus bardzo obrazkowy tekst czyni ten numer jednym z ciekawszych na tym krążku.
Ciekawostką tego wydawnictwa jest cover zespołu Blondie - „Hanging on the telephone”. Nagrany poprawnie, tak jak pewnie zrobiłby to każdy. Ale tylko dlatego, że to dobry i skoczny numer, a przez to ciężki do spartolenia. Najciekawszą sztuką wśród tych trzynastu jest „Cudzoziemka w raju kobiet”. Świetne liryki, niesamowita ekspresja Kasi, szczególnie dzięki lekkiemu okrzykowi lub subtelnemu wyciu (jak tam kto woli), do tego piękna aranżacja sprawia, że wbija się on w pamięć.
Wiem, że fani tego typu grania oskórowaliby mnie za to, co zaraz napisze, ale wydaje mi się, że prawda sama się obroni. Niby to dobry album, ale to tylko lekka iluzja tego, że to wszystko muzycznie już gdzieś było. Przez to „Sic!” nie wnosi sobą nic nowego. Zanim więc oskarżycie mnie o herezję, zastanówcie się, czy jest on wart wznoszenia go na ołtarze... Wydaje mi się, że nie...

czwartek, 27 maja 2010

Pär Lindh and Björn Johansson – Bilbo


Oto kolejna muzyczna opowieść opiewająca twórczość J.R.R Tolkiena, tym razem o zabarwieniu progresywnym. Pär Lindh i Björn Johansson stworzyli album „Bilbo”, oparty na sławnej powieści angielskiego bajarza „Hobbit”. Muzycznie osadzili go tak, jak już wspomniałem wyżej, w muzyce progresywnej, ale oczywiście nie tylko. Twórczość Pär Lindha to symfoniczny prog rock i to właśnie tu znajdziemy. Do warstwy muzycznej dodano jeszcze motywy neoklasyczne i trochę folkowych i taki jest mniej więcej obraz stylu tego krążka. A co tak naprawdę w nim jest ? Dobre pytanie, na które spróbuje odpowiedzieć.
Płytkę rozpoczyna utwór „The Shire”. Pojawia się niewinnie śpiewem ptaków, po czym dołącza do nich obój z pięknym, melodyjnym wdziękiem. Dalej mamy delikatne smyczki, fortepian i inne... To numer instrumentalny, jak większość tutaj. Ciekawostką płyty są rożnego rodzaju motywy dźwiękowe, takie jak odgłos śpiewu ptaków w „The Shire”, odgłos pukania Gandalfa w drzwi Bilba w „Gandalf the Magician”, czy odgłosy burzy i upadek pierścienia w „The Dark Cave”.
Kawałki wokalne śpiewa Magdalena Hagberg i muszę przyznać, że czyni to przepięknie. W „Song of the Dwarfs” wtóruje jej flet i werbel, dzięki czemu cała ta kompozycja ma charakter marszowy, ale też i lekko liryczny. W „Rivendell” zaś Magdalena wyśpiewuje piosnkę elfów z kolorową lekkością, co brzmi niczym śpiew dziecka, oczywiście w tej pozytywnej materii. W nim to po raz pierwszy słyszymy gitarę elektryczną. Björn Johansson swoją grą niekiedy przypomina wyczyny Mike Oldfielda. Obydwaj używają podobnych patentów, co najbardziej słychać w „Running Towards the Light”. To mój ulubiony fragment tego albumu. Do tych naprawdę ciekawych dodam jeszcze dwa kawałki. Pierwszy „Mirkwood Suite”, jak sam tytuł wskazuje to suita ponad jedenastominutowa, oraz drugi „Smaug”, najbardziej dramatyczny kawał muzyki tego wydawnictwa, ale to nic dziwnego, w końcu jest to kompozycja o smoku.
Mógłbym opisywać i opisywać każdy z piętnastu kawałków tej płyty, ale nie miałoby to większego sensu. W tej muzyce napakowane jest tak wiele, że słowa to za mało. Trzeba to po prostu usłyszeć, a polecam to każdemu. To wybitne dzieło!

niedziela, 23 maja 2010

Sacrifice - Crest of Black


Powinniśmy się cieszyć, bo thrash metal od ładnych paru lat odradza się, a my żyjemy w tych czasach. Tylko dlaczego za każdym razem, kiedy sięgam po kolejne albumy tych nowych thrashowych kapel, odczuwam niedosyt ? Jeszcze nie natknąłem się na taką płytkę, dzięki której mógłbym zwariować choć na chwilę, szalejąc po mieszkaniu w rytm jej dźwięków. Nie ma... za to jest cała masa chłamu!
Właśnie dlatego zapragnąłem sięgnąć po coś starego, po coś, czego jeszcze nie znam. Scena japońska zawsze była dla mnie enigmą, coś tam znałem, ale to „coś” był malutkim tylko procentem tego, co tam się działo. Tak to trafiłem na grupę prosto z Tokyo o nazwie Sacrifice i ich pierwszy album „Crest of Black”.
Od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że właśnie tego mi brakowało. Zbasowane brzmienie, ciężkie, rzężące gitary. Niby wszystko to można znaleźć teraz, ale jednak Sacrifice, choć wtedy kompletnie nieznany w Europie, teraz swoim debiutem bije wszystkie nowoczesne kapele wykonywające ten styl.
„Crest of Black” wyszedł w 1987 roku. Płytka ta zawiera dziewięć kompozycji inspirowanych takimi kapelami jak Venom i Bathory, ale nie tylko, gdyż słychać w nich też wpływy kapel ruchu NWOBHM. Całość trwa lekko ponad 40 minut, czyli standardowo, ani za długo, ani za krótko.
Krążek rozpoczyna subtelna kołysanka, która po paru sekundach zamienia się w szum. W tła dobiegają odgłosy Akira Sugiuchi – wokalisty grupy. Znów po paru sekundach zmiana, tym razem wchodzi ciężki walcowaty riff i roznosi swą siłą wszystko, co napotyka na drodze. Kiedy wchodzi sekcja rytmiczna, tempo nieco przyspiesza i utrzymuje się na jednym poziomie już do końca. Numer ten nosi nazwę „Friday Nightmare”.
Jak to bywa z tego typu wydawnictwami wokal jest nieco niezrozumiały, ale teksty są po angielsku. Thrash po japońsku to nie za dobry wybór i Sacrifice o tym wiedzieli. Reszta kompozycji (oprócz „Illusory scene”, gdyż to instrumentalna miniatura) jest mniej lub bardziej taka sama jak ta pierwsza, co wcale nie jest minusem. W przypadku takich płyt jest to jak najbardziej plus, gdyż jest to równe granie, kopiące w krocze, prące do przodu. I tak ma być!
To pozycja, dla old schoolowców, kochających tamte lata i ten styl.

sobota, 22 maja 2010

Hesperus Dimension - The Cyclothymic Panopticon


Industrial black metal to niezbyt popularny styl w naszym kraju. Istniejące kapele, które parają się tym stylem w Polsce można by policzyć na palcach jednej ręki. Jednakże Hesperus Dimension wyróżnia się z tego małego grona profesjonalizmem i pewnym rozmachem, którego brakuje reszcie. Przykładem jest występ Fausta jako wokalisty na ich pierwszej Ep-ce. Ale to już przeszłość... dzisiejsza recenzja przedstawia ich drugi oficjalny materiał, również Ep-ke - „The Cyclothymic Panopticon”.
Została ona wypuszczona w 2008 roku przez Serpené Héli Music, a poprzedzał ją trailer. Taki chwyt nieczęsto się zdarza, szczerze, to był pierwszy zwiastun nadchodzącej płytki jaki widziałem. To też coś mówi o tej grupie. W skład jej wchodzą: Nahald, Marthrum i Maryś. Wszyscy muzycy wcześniej, jak i teraz udzielali się lub tworzyli inne projekty, co czyni Hesperus Dimension dojrzałym tworem. No ale do rzeczy...
„The Cyclothymic Panopticon” to sześć utworów, z czego jeden z nich to remix pierwszego numeru „The Axis of Diagram” - „The Diagram of an Axis (Remix by Adon)”. Mix ten kompletnie do mnie nie przemawia. Słychać w nim oczywiście partie z oryginału, ale wszystko opatrzone jest jednym wielkim szumem. Nie wiem, może naprawdę istnieją ludzie, których kręcą takie eksperymenty, ja jednak uważam, że to nic wartościowego. Ale wróćmy do numeru pierwszego...
W „The Axis of Diagram” najbardziej słychać wpływy takich kapel jak Thorns czy Aborym. Ale to nic dziwnego, w końcu to kultowe grupy tego gatunku. Jedynym wyróżniającym się czynnikiem jest użycie saksofonu na początku, jak i pod koniec numeru. Dzięki temu brzmi on z lekka awangardowo.
Tytułowa sztuka to trochę ponad minutę industrialnych dźwięków, jakby zaproszenie do przesłuchania reszty, przysłowiowe intro. Kolejny, czyli „Through Drowsy Daydreams (Where Is that Man that I Heard of)” jest już w stylu pierwszego i nic do tego nie dodam. Zostały jeszcze dwa, obydwa ponad dwu minutowe, przedstawiające Hesperus Dimension jako zespół, który może jeszcze zamieszać w światku tego gatunku.
Ep-ka ta opatrzona jest czytelnym brzmieniem, nawet automat perkusyjny nie razi, jak to często bywa w tego typu tworach. Wszystko jest na wysokim poziomie, choć nie zaskakuje. Jedno jest pewne, będę obserwował tą formacje i ich przyszłe wyczyny. Może jeszcze zaskoczą?

Pär Lindh Project - Mundus Incompertus


Niedawno to podniecałem się pierwszą płytą tej formacji, teraz przyszedł czas na drugą. „Mundus Incompertus” została wydana w 1997 roku i tak samo jak na poprzedniczce, Pär Lindh - główny kompozytor pokazał, że potrafi, jak nikt chyba w dzisiejszych czasach, naśladować wielkich tego stylu. Oczywiście twórczość Pär Lindh Project nie kończy się tylko na naśladownictwie, zespół ten to o wiele więcej.
Tym razem dostaliśmy trzy utwory, zamykające się w ponad czterdziestu minutach. Album otwiera piękna kompozycja „Baroque Impression No. 1”. Nazwanie tego kawałka barokowym, jak to uczynił twórca, jest strasznie ubogim określeniem. Oczywiście zgadzam się, że barokiem to tu śmierdzi na odległość, ale jak napisałem wyżej, to nie wszystko. To ponad dziewięć minut przepięknie dobranych dźwięków, które przedstawiają ww. okres muzyczny w świetle prog rocka XX wieku. Najlepszym przykładem tego jest perkusja, robiąca tutaj fenomenalna robotę.
Kolejną odsłoną „Mundus Incompertus” jest „The Crimson Shield”. To nieco odmienny od pierwszego numer. Tutaj muzyka jest raczej subtelną woalką, zaskakującą nas swoim wzorem, ale jednak dalej lekko opadającą na nasze uszy. Główną rolę odgrywa tu klawesyn i lekki kobiecy wokal, a obydwa te elementy spaja melotron, tworząc tło dla całości. Ta sztuka ma już raczej odcień renesansu, jej atmosfera jest dworska, ale raczej osobista niźli salonowa.
Trzecim i zarazem ostatnim jest utwór tytułowy - „Mundus Incompertus”. To ponad dwudziesto sześcio minutowa epicka przygoda z muzyką progresywną made by Pär Lindh Project. Pierwszoplanowym instrumentem, trzymającym i łączącym wszystko w jedną niesamowitą całość są klawisze, ograny, Hammondy, palce Pär Lindh'a. To on pcha całą resztę do przodu, on gra pierwsze skrzypce. Ale nie tylko, więc nadmienię jeszcze rewelacyjną grę gitary jako niezwykłość tej kompozycji. Resztę przesłuchajcie sami – warto!
Raz jeszcze zostałem oczarowany przez Pär Lindh Project, ale po poznaniu ich pierwszego dzieła, jakżeby mogło być inaczej. Trochę szkoda, że są tak mało znani w szerszym świecie. Niestety, tylko ludzie siedzący w tym światku pewnie ich kojarzą, a to straszne niedopatrzenie.

środa, 19 maja 2010

Hermh – Cold+Blood+Messiah


Jakoś nigdy nie zachwycałem się wydawnictwami Hermh. Zawsze uważałem ich za zespół tzw. drugiej ligi, starający się oczywiście o większe uznanie, ale jednak pozostający poza tymi większymi, którzy rządzili sceną. Gdzieś tam pod koniec 2008 r. usłyszałem, że ich ostatni, czwarty krążek, to największe dzieło w ich dyskografii, objawieniem na scenie symphonic black metalu w Polsce. Z zasady nie wierzę żadnym recenzjom, ale obiecałem sobie, że przesłucham ten album. Minęło sporo czasu od tamtej pory, ale w końcu do niego dotarłem.
Niestety, jak to w przeważającej części bywa, znów się zawiodłem. „Cold+Blood+Messiah”, bo tak to nazwano tą płytę, to dobry album, ale strasznie wtórny, z lekka nudny, w ogóle nie przyciągający. Po przesłuchaniu jego nic nie zostaje, wszystko po prostu przelatuje. Zgodzę się jednak, że to ich największe działo. Mystic Production - wydawca tegoż, odwalił kawał dobrej roboty, by opchnąć ten produkt. Okładka i cała wkłada są świetne, oprawa graficzna na wysokim poziomie, no ale nie kupuje się płyty dla fajnych obrazków, ale dla muzyki.
No właśnie, muzyka... Na „Cold+Blood+Messiah” mamy zlepek symphonic blacku, a inspiracje są aż nadto oczywiste. Nowa płyta Hemrh mogłaby być nazwana „Tam gdzie Emperor spotkał Dimmu Borgir” plus do tego typowe dla dzisiejszych zespołów ekstremy wstawki z bliskiego wschodu i średniowieczne chóry. Wszystko byłoby ładne i piękne, gdyby nie to, że nie ma do czego ucha przyłożyć. Aranżacje są monotonne, praktycznie takie same. Brak w tej muzie urozmaicenia.
Jedynie momenty są ciekawe. Początek „Eyes of the Blind Lamb”, refren „Sin is the Law”, miniatura instrumentalna „Gnosis”, a cała reszta niestety na kolana nie rzuca. Poza tym album ten jest krótki, niecałe czterdzieści minut muzyki, a to trochę mało. Może pomysłów nie było za wiele... Oczywiście całość jest opatrzona czytelnym brzmieniem Hertz'a, bo jakżeby inaczej. To zaczyna się robić już tak wtórne jak wtórne były brzmienia płyt wychodzących z Selani.
Dostaliśmy kolejny pięknie wydany średni krążek. Może następnym razem będzie lepiej, ale trzeba by poszukać inspiracji gdzieś indziej, a może stworzyć coś oryginalnego. Wtedy pewnie będzie o „niebo” lepiej.

Profanum - Musaeum Esotericum


Minęło już dziewięć lat. Dziewięć lat od wydania ostatniego albumu nieistniejącej już Zielonogórskiej grupy Profanum. „Musaeum Esotericum” - taką to nadali mu nazwę.. Z jednej strony szkoda, że duet Bastisa i Geryon'a zniknął z naszego padołu, gdyż odsłaniali przed nami niecodzienną wizję czarnego grania. Jednakże w porównaniu z resztą ich dyskografii, muszę stwierdzić, że ich ostatnie dzieło wychodzi trochę blado.
„Musaeum Esotericum”to dwa utwory, niecałe czterdzieści minut muzyki. To „Ecce Deliquium Lunae - Atri Misanthropiae Floris” i „Ecce Axis Mundi - Ars Magna Et Ultima”, obydwa osadzone mocno w muzyce neoklasycznej. Profanum wyrzekł się gitar, cięższego brzmienia, na rzecz klimatu symfonii, dark ambinetu. Ale nie tylko... W pierwszym numerze, ponad dwudziestominutowym, można znaleźć motywy ludowe, oczywiście skrzętnie ukryte w monumentalnych dźwiękach. Nie wiem, czy to przypadek, czy manewr całkiem świadomy, jedno jest pewne, Profanum nie był pierwszym, który by sięgał do muzyki ludowej. Wystarczy popatrzeć na działa Chopina. Oczywiście nie porównuje muzyki naszego wielkiego kompozytora do twórczości Profanum, jestem od tego daleki, ale pokazuję, że nie byliby pierwsi.
Jednakże to tylko mały minus, jeżeli w ogóle można nazwać to minusem. Większym jest użycie automatu perkusyjnego w obydwu kawałkach. Pytam się po co? „Musaeum...” przesiąknięte jest smyczkami, rożnego rodzaju symfonią i klawiszami, więc po co psuć tak ciekawie zarysowaną atmosferę czymś tak sztucznym jak automat? Dźwięki tego syntetycznego instrumentu są kompletnie niepotrzebne. To tak, jakby panowie chcieli na siłę wpleść jakiś black metalowy akcent w swoją muzykę.
Poza tym jest tu jeszcze jedna rzecz trochę odstająca, gryząca się z resztą, a mianowicie niektóre linie wokalne Bastisa. Kompletnie nieczytelne, przesterowane, sztuczne. Rozumiem, pewnie czarny klimat miał być ponad wszystko, ale brak w tym złotego środka. Lubię rozumieć przekaz artysty, a tutaj jest on niestety nieczytelny.
Dlatego też krążek ten zaliczę tylko do średnich, z ciekawymi elementami owszem, ale nie odsłaniający przed nami żadnego geniuszu.

środa, 12 maja 2010

Hey – Karma


Jakoś dziwne jest to, że dużo ludzi albo nie słucha, albo nie poważa polskiej muzyki. Sam nie jestem wielkim fanem polskiego grania, choć mam swoje ulubione typy. Zespół Hey był zawsze gdzieś obok, ani mnie nie ziębił, ani nie grzał, po prostu był. Teraz znam już kilka płyt i nie żałuje, że je poznałem, ale gdybym ich nie poznał, to bym dużo nie stracił…
Album, który mnie zaciekawił (ale oczywiście tylko troszeczkę) nosi nazwę „Karma”. To ich piąta płyta z 1997 roku. Po okładce z pacyfką i oczywiście po tytule spodziewałem się jakiegoś rocka psychodelicznego, albo chociaż jakiegoś hipisowskiego akcentu. Niestety, w tym albumie nic takiego nie ma (prawie). A co jest? Mamy tu mocny otwierający utwór „Zakochani”, z ciekawym tekstem, gdzie to Katarzyna Nosowska śpiewa o tych błądzących w obłokach ludziach trochę inaczej, niż się to zwykło czynić. Ciekawie, ale nie porywająco.
Przebojem tego krążka jest numer trzeci o nazwie „Katasza”. Śmieszny tekst, z lekka piosenkowe wykonanie, czyni ten numer bardzo chwytliwym i wpadającym w ucho. Ciekawą historię przedstawia balladka „O Podglądaniu”. Dzięki niemu słychać, że Kasia coraz bardziej odchodzi od rockowego śpiewania, że już nie do końca jej leży ten styl. Podobnie jest z inną wolną piosenką „O Suszeniu”.
Na albumie pojawia się też trochę nowych rytmów, a mianowicie w utworach „Że”, „Dosyć Poważnie” i „To Trzeba Lubić”. Jednak niczego nowego nie wnoszą do muzyki, po prostu to małe eksperymenty. Tak jak bywało na poprzednich krążkach Hey, tak też i tu kawałki anglojęzyczne są średniej jakości. Choć z lekka patrzę przychylnym okiem na „Saskias Life”, dzięki ciekawej aranżacji, to jednak nie czuć w nim większego polotu.
I został jeszcze kawałek tytułowy. (To właśnie jest to prawie). „Karma” z lekka posiada psychodeliczne dźwięki, transowy rytm i gdyby tylko go bardziej rozbudować, poszerzyć, upiększyć, może nawet wstawić ścieżkę wokalną to mogłoby coś z niego być. Tak jest on tylko końcem albumu, który szczerze mówiąc jest taki sobie.
Niby ambicje są, ale rzekłbym, że to raczej balansowanie między przebojowością, a chęcią tworzenia czegoś ambitnego. Cóż, pewnie od fanów bym oberwał, ale niestety tak czuję tą piątą płytkę Hey'a. Nic szczególnego...

Pär Lindh Project - Gothic Impressions


Słuchanie i pisanie o takich albumach jak „Gothic Impressions” grupy Pär Lindh Project to nie lada wyzwanie, z czego z tych dwóch najtrudniejsze jest pisanie. Muzyka tego typu, a projekt ten tworzy symfoniczny prog rock, jest krótko mówiąc nie do opisania, albo inaczej, można o niej pisać, ale ciężko zawrzeć cały jej sens na jednej stronie. O takich albumach można pisać eseje, a nawet i prace naukowe.
Ale do rzeczy... Krążek ten wyszedł w 1994 roku, ale słuchając go można mieć wrażenie, że wcale tak nie jest. Brzmienie jego bowiem przywodzi na myśl albumy, które powstawały w latach 70-tych. Ma w sobie ten sam klimat, a szczególnie słychać to w numerze „ Green Meadow Lands”, ale o nim później.
Płytę zaczyna nieco ponad dwuminutowe intro „Dresden Lamentation”. Mocno osadzone w muzyce kanonicznej, gdzie oczywiście pierwsze skrzypce grają organy. Niezauważenie przechodzi on w następny utwór o nazwie „The Iconoclast”. To wokalno-instrumentalna rockowo-barokowa kompozycja zdominowana przez organy kościelne i Hammonda. Piękny jest w nim manewr końcowy, kiedy to słyszymy finałowe apogeum, ale po chwili z ciszy wyłaniają się chóry, a zaraz po nich lekko kakofoniczne organowe prawdziwe zakończenie. Teraz wrócę do „Green Meadow Lands”. To sztuka napisana na modłę King Crimson z czasów „In the Court of the Crimson King”. Czuć w nim feeling tamtej płyty. Ale i tutaj Par Lindh demonstruje swoje niesamowite zdolności, krótkim organowym intro. A później cofamy się w czasie do początków, kiedy to muza progresywna tego typu dopiero powstawała. Lindh pokazał nam, że jeszcze można grać tak, jak kiedyś.
Zostały jeszcze trzy utwory, z czego kolejny „The Cathedral” to epicki kolos trwający prawie dwadzieścia minut. Inspiracje muzyką barokową, a w szczególności Bachem są oczywiste. Przez pierwszą cześć prowadzi nas wokalista, w atmosferę pełną ciemnych wieków, do chwili, gdy po czwartej minucie klimat nagle się zmienia. Wchodzą Hammondy, gitara, perkusja, a całość aranżacji nabiera z lekka skomplikowany wydźwięk. Oczywiście klimaty barokowe jeszcze wracają, bo przecież w „Katedrze” nie mogłoby być inaczej. Złożoność tej kompozycji, różnego rodzaju pasaże, solówki, jest tu tego tyle, ze zakończę jego opisywanie. To trzeba usłyszeć!
„Gunnlev's Round” to kompozycja oparta na średniowiecznych, wręcz trubadurskich pieśniach. Oparty jest on na klawesynie i pięknym kobiecym głosie. Ostatnią sztuką tego albumu jest przeróbka znanego poematu symfonicznego „Noc na Łysej Górze”, autorstwa Modesta Pietrowicza Musorgskiego. To znany w światku rocka progresywnego utwór, często przerabiany przez różne kapele. Pär Lindh uczynił to fenomenalnie, czyniąc z tego poematu kompletnie inny twór, jeszcze bardziej dramatyczny niż oryginał i nie będę się wynaturzał nad tym, jakie to jest. Jak napisałem wyżej – to trzeba przesłuchać i doświadczyć samemu.
„Gothic Impressions” to album dla wymagających. Dla tych, którzy poszukują muzyki, nie dla rozrywki, ale dla sztuki.

poniedziałek, 10 maja 2010

Relacja - Rotting Christ, Lost Soul, Crionics, Naumachia, Strandhogg – Bydgoszcz, Klub Estrada, 22.04.2010

Witam, dziś coś nowego na blogu, a mianowicie relacja z koncertu. zapraszam do czytania!


Dzięki wydaniu najnowszej płyty - „Aealo” Rotting Christ zawitał do naszego kraju na małą trasę. Planowano aż jedenaście koncertów, co jest nie lada gratką dla fanów tej formacji, z czego niestety cztery zostały odwołane. A tak na marginesie, to nie często zdarza się coś tak wielkiego, bo ile zagranicznych zespołów uczyniło coś podobnego w przeszłości? Odpowiedź na to pytanie zostawię na kiedy indziej, teraz zajmę się sprawozdaniem z jednego z występów tej greckiej grupy.
Dzięki uprzejmości sił wyższych miałem możliwości zobaczyć Rottingów w Bydgoszczy w klubie „Estrada”. To było moje pierwsze zetknięcie się z tym zespołem jak i z tym miejscem. Knajpka ta wypadła pozytywnie i jeżeli ktokolwiek z was będzie miał możliwości odwiedzenia jej w przyszłości na jakimkolwiek koncercie, polecam. Ostatnimi czasy występy metalowych zespołów w klubach polski to jedna wielka żenada, coraz rzadziej zdarza się, by nagłośnienie było w porządku, coraz częściej zaś, że wychodząc z jakiegoś tam koncerciku słyszymy przez pewien czas przeciągły pisk w uszach, przez to podzielamy los akustyka, który jest głuchy. No ale do rzeczy...
Wieczór otwierał występ poznańskiej grupy black metalowej Strandhogg. Znałem dobrze wcześniej wyczyny tych blackowców i mówiąc szczerze, czekałem na ich przedstawienie. Nie zawiodłem się. Było czarno, agresywnie, wręcz morderczo. Półgodzinny set w ich wykonaniu był klasycznym obrazem czarnej sztuki, bezprecedensowym kopem w krocze. I choć reakcja publiki nie była zbyt entuzjastyczna, gdyż ludzi szalejących pod sceną można by policzyć na palcach dwóch dłoni, to jednak nie zmienia faktu, że dali czadu. Poza tym grupa ta nadal jest mało znana w naszym małym kraiku, więc to naturalne.
Zaskoczeniem dla mnie był widok wokalisty, gdyż z tego co pamiętałem człowiek, który czynił wcześniej honory w Strandhogg był łysy, a tu widziałem pana w długich włosach. Po koncercie okazało się, że to nowy nabytek. Michal przyszedł z Carpe Octem, innej poznańskiej formacji i muszę przyznać, że wpasował się w Strandhogg całkowicie. Kawałki, jakie mogliśmy usłyszeć to głównie kompozycje z ich pierwszej płyty - „Ritualistic Plague (Evangelical Death Apotheosis)”, ale nie tylko. Jednym z nich był utwór z ich jeszcze nie nagranego wydawnictwa, które ma ukazać się pod koniec roku, będzie to EP-ka o tytule „In Eternal Fire” Poza tym, na sam koniec, dostaliśmy cover Slayera – Black Magic.
Po szybkiej wymianie sprzętu i małej próbie dźwięku, na scenę wkroczyli panowie z Naumachia. Występ ich był najgorszym ze wszystkich tego wieczoru, co było widoczne w reakcji widowni. Wszyscy stali od sceny w odległości trzech metrów, tylko patrząc i słuchając ściany dźwięku z której co jakiś czas wydostawały się jakieś czytelne nuty. Można powiedzieć jedno, że proporcjonalność bawiących się ludzi jest wprost proporcjonalna do jakości zespołu. Niestety spektakl w ich wykonaniu był książkowym przykładem spartolonej akustyki. Wszystko było za głośno. Dziwi najbardziej to, że poprzedzający Naumachie, Strandhogg brzmiał znakomicie. Nie mam nic więcej do dodania, no chyba, że jedną rzecz... Naumachia musi znaleźć kogoś, kto profesjonalnie będzie nagłaśniał ich występy, bo jeżeli ten show nie był błędem w sztuce, to raczej nigdy nie zostaną dobrze przyjęci przez ludzi.
Następnym suportem miał być krakowski Crionics. Chwilowa przerwa techniczna pokazała nam panów, których mieliśmy za chwile zobaczyć w akcji. Szczególną uwagę przykuła osoba Rafała "Brovara" Brauera, basisty tegoż bandu. Wszystko dzięki twarzy całej pokrytej białym pyłem. W połączeniu z jego blond włosami facet wyglądał jak śmierć.
Przerwa był krótka i to się im chwali. Pierwsze spostrzeżenia z ich występu to to, że panowie zachowują się jak prawdziwe gwiazdy, co nie jest złe, gdyż technika i profesjonalizm wylewała się z każdego ich ruchu. Widać, że Crionics ma wyznaczony cel i dąży do niego wszelkimi możliwymi sposobami.
Materiał przedstawiony przez nich to numery z ich ostatniej płyty, plus dwa utwory z ich najnowszej, jeszcze nie wydanej EP-ki „N.O.I.R.”. Pierwszym był „Scapegoat (Welcome to Necropolis)” a drugim był kończący cały set cover Immortal - „Blashyrk (Mighty Ravendark)”.
Przez cały ich występ, najbardziej widocznym człowiekiem zespołu był perkusista, który dwoił się i troił, by pokazać, że stać go na zajebistą grę. Był to gość specjalny, niejaki James Stewart, który dołączył do Crionics na tę trasę. Powodem była druga praca Pawła Jaroszewicza, a mianowicie inny zespół. Paweł razem z Vader w tym samym czasie był w USA na trasie dwudziestopięciolecia Overkill. Dobre wrażenie zrobił również frontman. Przemyslaw "Quazarre" Olbryt dodał do muzyki Crionics normalne wokalizy i choć słabo było słychać jego ekscesy, to jednak to, co dolatywało do moich uszu było bardzo ciekawe. Publika pożegnała ich wielkimi brawami, choć nie specjalnie smutnymi, gdyż następnym zespołem, który miał nas zaszczycić swoją obecnością miał być wrocławski Lost Soul.
Po ich ostatniej płytce, która zamieszała trochę na naszej biało-czerwonej polskiej szachownicy, każdy był ciekaw, jak nowy materiał sprzeda się na koncertach. Tak samo jak w przypadku Crionics nie trzeba było długo czekać na Jacka i spółkę. Grecki z nowym składem zaczęli od pierwszego utworu z „Immerse in Infinity”, czyli od „Revival”. Nie by to oczywiście jedyny kawałek z tego krążka. Usłyszeliśmy jeszcze „216”, „Breath of Nibiru” i „...if the Dead Can Speak”. Na tym ostatnim tłumy szalały, kawałek rządzi na koncertach. Miejmy nadzieje, że w przyszłości Lost Soul pójdzie jeszcze bardziej w tym kierunku. Poza tymi usłyszeliśmy jeszcze dwa kawałki, jeden pochodził z pierwszego dema, a drugi z płyty „Chaostream”.
Death metalowa masakra, tak można podsumować ich występ. Choć sam nigdy nie byłem wielkim fanem tego bandu, to jednak z czystym sercem mogę powiedzieć, że Lost Soul królują na scenie. Ale jak to bywa w życiu, to co dobre, szybko się kończy i Wrocławianie zeszli z desek sceny. Nadchodził czas na gwiazdę wieczoru...
Rotting Christ od pierwszy taktów wywołał chaos latających ciał pod sceną Estrady. Ogólnie rzecz biorąc, utwory, jakie zaprezentowali, to w przerażającej większości kawałki z ich ostatniej płyty „Aealo”. Między innymi usłyszeliśmy „Eon Aenaos”, „Demonon”, „VrosisNoctis Era”. Ale pojawiły się też kompozycje z trzech poprzednich albumów. Najlepiej przyjętym był „In Domine Sathana”. Na nim publika oszalała doszczętnie, skandując razem z Sakisem refren. Las rąk, krzyki dziesiątek gardeł, zapach potu i ogólny chaos. Tak to wyglądało w oczach obserwatora.
Zabawa była przednia, piwo lało się strumieniami do gardeł obserwatorów, jak i również na ich ubrania. Sakis poruszał publicznością, zachęcając wszystkich do wspólnych harców pod sceną, ale nie było to potrzebne, starczyła muzyka. To ona wydobywała z polskich fanów Rotting energię, która mogłaby napędzić niejedną wielką maszynę.
Rotting Christ jako jedyni bisowali. Inne kapele z podziwu godną dyscypliną schodzili ze sceny, robiąc miejsce na gwiazdę wieczoru. Show był niesamowity i jestem pewien, że jeżeli Grecy zawitają jeszcze kiedyś do naszego kraju, pojadę ich zobaczyć. Wam radze zrobić to samo, gdyż to kapela warta zobaczenia.

niedziela, 9 maja 2010

Al Di Meola - Elegant Gipsy


Kiedy pierwszy raz usłyszałem początek tej płyty, czyli utwór „Flight Over Rio” pomyślałem, że ktoś tu z kogoś zrzyna… Początek jest troszkę podobny do głównego tematu z pierwszej płyty Mike'a Oldfielda - „Tubular Bells”. Ale wydaje mi się, że to czysty przypadek. Przecież to Al Di Meola, jeden z największych wirtuozów zarówno gitary elektrycznej jak i akustycznej, a płyta ta to jedna z najmocniejszych pozycji w historii gitarowego jazzu.
„Elegant Gipsy” to drugi krążek w solowej dyskografii tego artysty. Wyszedł rok po debiucie, który został przyjęty z wielkim entuzjazmem, za to jego następca jaki i muzyk, został obsypany nagrodami za „Najlepsze LP dla jazzowej gitary” i “Najlepszego gitarzysty roku 1977”. I nic dziwnego...
Zawartość tego albumu to trochę ponad trzydzieści siedem minut muzyki, zamykającej się w sześciu instrumentalnych podróżach po krainach jazz fusion i rocka. Ale to nie wszystko... Al eksperymentując trochę z brzmieniem tej płyty, dodał to niej rytmy latynoskie oraz gitarowe flamenco. W tym pomógł mu jeden z najsłynniejszych gitarzystów tej sztuki - Paco de Lucía. W utworze „Mediterranean Sundance” słyszymy akustyczny popisy tego duetu. Piękne, liryczne harmonie dźwięków, ozdobione szybkimi popisami Di Meoli oraz grą palców Paco. Wszystko to stwarza złudzenie pięknego latynoskiego pejzażu. Obaj artyści są w tym numerze niczym malarze dźwięku.
Z zasady rzadko słucham muzyki instrumentalnej, zawsze brakuje mi w niej wokalu, ale z „Elegant Gipsy” jest inaczej. W tej muzyce nie ma miejsca na wokal, przestrzeń jest zapełniona do granic możliwości. W kawałku „Midnight Tango” można się zakochać od pierwszego przesłuchania (jak i oczywiście w całej reszcie). To po prostu niesamowity pokaz technicznych umiejętności, lecz nie tylko, to wydawnictwo przyciąga. Poza tym wszystkim, to krążek ten powinien być elementarzem dla gitarzystów. Niejeden pewnie połamałby sobie na niej palce
Podsumowując uważam, że to album dla każdego. Jeżeli szukasz dobrej muzyki, lubisz progres rock, jazz fusion, latynoskie rytmy, a nawet mocne uderzenie (a takim jest „Race With Devil on Spanish Highway”), to nie szukaj dalej. Już znalazłeś. Ta muzyka płynie...

czwartek, 6 maja 2010

Masachist - Death March Fury


Osobiście to z zasady już od paru lat omijam szerokim łukiem kapele, które twierdzą, że grają death metal w najczystszej postaci. Im któraś bardziej krzyczy, tym bardziej jest to pożal się boże projekt, nieudolnie próbujący stworzyć coś śmiercionośnego. Może jestem spaczony i kocham oldschool, może... Ale to nie wyjaśnia jednej rzeczy, dlaczego przerażająca większość nowych death maszyn jest tak cholernie podobna do siebie? Wtórność zabija ten styl, ale widać nikomu to nie przeszkadza...
Dobra, chyba lekko przesadziłem z tym wstępem, choć wydaje mi się, że nie. Po prostu wnerwia mnie jak słyszę coraz to nowe twory, które niczego nowego nie wnoszą, tylko raz lepiej, raz gorzej kopiują stare patenty. A jak to ma się do naszego nowego polskiego tworu Masachist? Spróbuję wam niżej o tym trochę powiedzieć.
Projekt ten powstał z inicjatywy dwóch muzyków, znanych pod pseudonimami: Trufel i Daray, a było to w roku 2005. Pierwszy to były gitarzysta Yattering, a drugiego chyba nie muszę przedstawiać. Poza tym w składzie znalazły się takie osobistości polskiej sceny jak Sauron (ex Decapitated), Heinrich (Vesania) i Aro (Shadows Land)
Debiutancka płyta tego dream teamu wyszła rok temu, a nadano jej nazwę - „Death March Fury”. Ogólnie mówiąc to trochę ponad dwadzieścia sześć minut muzyki zamkniętej w dziewięciu kawałkach, czyli logicznie rzecz ujmując, album ten to cholernie szybka jazda. Oczywiście jest wyjątek, jak to zawsze bywa. Na tym krążku nazywa się on „Appearance of the Worm” i jest najdłuższą kompozycją, sięgającą strukturą do starych dobrych czasów śmierć metalu. Czyli mamy tu walcowate riffy, trochę średnich temp, wspaniałe szarże na dwie stopy i wszystkie inne tego typu cudowne rzeczy, które kręcą fanów gatunku. Niby dobrze się go słucha i kopie, ale jednak nie ma w nim za dużo energii. Jakoś nadal siedzę...
W czasie nagrań pojawił się gość specjalny. Ross Dolan z Immolation dodał swój wokal do utworu „Open the Wounds”. Oczywiście słychać go, ale tylko miejscami, zupełnie, jakby poskąpili mu czasu. Ross, jak wszyscy wiemy, posiada najbardziej wyrazistych growl w death metalu i tak się złożyło, że zgodził się wystąpić na albumie Masachist, kompletnie nie znanej kapeli z Polski, a oni pozwolili mu tylko na parę słów. Jak tak można panowie? Poza tym numer ten jakoś się nie wybija na tle reszty...
A co do reszty... To nie jest źle, ale do dobrze jest mu daleko. Pomysły są, ciekawe zagrywki wylewają się tonami, ale jakoś nie powalają na kolana. Oczywiście usłyszycie tu prawie nieustające blasty, ale nie są one zbyt nachalne i nawet wyważone. Brzmienie dopracowane, przestrzenne, brutalne. I jak to bywa w nowoczesnym death metalu jest cholernie technicznie. Jednak nadal brak w tym ładunku energii, zmiatającego mnie z siedzenia.
„Death March Fury” oczywiście posłuchać można, ale jeżeli ktoś będzie chciał sobie odpuścić, to nic nie straci. Album jak najbardziej przeciętny, bez zbędnych rewolucji.