poniedziałek, 28 września 2009

Gorefest – Erase


Nigdy nie byłem fanem Gorefest, ale że poszukuję nowych brzmień, nowych muzycznych osobliwości, zawędrowałem do niektórych z ich wydawnictw. Jednym z tychże był album „Erase”. To pierwszy krążek, kiedy to kwartet z Holandii zaczął mieszać trochę style, by wyszło coś, co zwie się death'n'roll.
Był to 1994 rok. Wtedy ukazał się tenże trzeci z kolei krążek. Osiem numerów na nim zamieszczonych przekracza lekko 40 minut muzyki. Czy ten czas był czasem straconym? W przeważającej części – tak! Oczywiście słychać tu echa ich wcześniejszych płyt. Ciężkie, wolne riffy, brutalne wokalizy Jan-Chris De Koeijera, czyli to, co było zawsze. Oprócz tego, są tu jeszcze lekko rockowe solówki, a konstrukcje niektórych zagrywek, to heavy metal. I tak wszystko, niestety, jest tu średnie.
Może takie połączenia mogłyby i być dobre, ale niestety Gorefest nie zdołał opanować tego na tyle dobrze. Mimo tego, że są tu i ciekawe kawałki, to wszystko tylko lekko przykuwa uwagę. Tytułowy „Erase” szczególnie przez refren, silny i agresywny. „Fear” też może się podobać, głównie przez to samo, co poprzednik, poza tym jest to taka sama konstrukcja muzyczna, więc wtórność zakrada się wolnymi, lecz stanowczymi krokami. Czy grają szybko, czy też wolno, nie łapia ani za serce, ani za tyłek. Brak w tym jakiejś iskierki geniuszu. Brak w tym polotu. Brak, chyba wszystkiego...
Nic dziwnego, że tak naprawdę Gorefest nigdy nie zrobił wielkiej kariery w metalowym światku, gdyż to, co tworzyli, robili ciągle tak samo. Ciągle grali mniej więcej te same numery, z innymi riffami, tekstem, itp.
Tak szczerze, jeżeli szukacie dobrego death metalu w wydaniu europejskim, to z Gorfest możecie się za kumplować tylko na chwile, by zobaczyć, jak grało się na początku lat 90-tych w Holandii. Jezeli zaś szukacie czegoś naprawdę dobrego, to porzucicie ich szybko, na rzecz bardziej ciekawych kapel.

Astarte Syriaca - Darkened Light


Pojawia się coraz więcej zespołów, które mają ochotę, a przede wszystkim predyspozycje, by grać progresywnie. Niestety, oprócz tych dwóch wspomnianych rzeczy potrzebne jest coś jeszcze, jakaś iskierka geniuszu, coś, co sprawia, że muzyka pochłania słuchacza bez końca.
Jednym z takich bandów jest niedawno powstały Astarte Syriaca. To włosi, którzy zamarzyli sobie zrobić karierę w metalowo progresywnej muzie. I tak dzięki tym staraniom wyszedł na świat ich pierwszy album pod tytułem „Darkened Light”. Stało się to niecały rok temu, więc materiał ten jest stosunkowo świeży, a zawartość...
Jeżeli lubicie takie zespoły jak Dream Theater, Andromeda, Symphony X to to jest coś dla was. Niestety, nie spodziewajcie się jednak jakiegoś powiewu świeżości. To, co zaprezentował nam Astarte Syriaca na „Mrocznym Świetle” jest niczym odkrywczym, a nawet posunę się do stwierdzenia, że progresja w ich wykonaniu jest niesamowicie wtórna.
Patenty skądinąd skopiowane, choć trzeba przyznać, że w doskonały sposób, gdyż umiejętności to im nie brak, szczególnie gitarzystom i klawiszowcowi. W takich numerach jak „Dreaming” czy też „Sole Ombre” pokazują, na co ich stać długimi, pełnymi pejzaży solówkami. Ale przecież nie sięga się po muzykę tylko po to, by oglądać ładne widoczki, technika i perfekcjonizm to nie wszystko. Potrzebne jest jeszcze coś, co przyciąga, jakiś magnetyzm, a w tym albumie nie ma tego w ogóle.
Szczerze, to jak sięgałem po ten krążek, byłem jak najbardziej pozytywnie nastawiony, myśląc, że posłucham czegoś wyjątkowego. Niestety nie dałem rady przesłuchać całego materiału za pierwszym razem, gdyż odrzut od ich dźwięków był za duży jak na moje organy słuchowe.
To nie jest pierwszy włoski zespół, który stara się grać progresywnie, ale niestety, chyba ta nacja nie potrafi tego robić. Może ich dusze, oprócz odwzorowywania stylu innych, kompletnie są zamknięte na eksperymentowanie z nim. Rekomenduję zając się czymś inny, i wam słuchaczom ciężkich muzy i tym, którzy tą muzykę chcą tworzyć.

poniedziałek, 21 września 2009

Ulver - Nattens Madrigal - Aatte Hymne til Ulven i Manden


Ulver – jeden z mniej znanych, jednocześnie jeden z najbardziej eksperymentujących zespołów na scenie norweskiej. Poczatki ich były czarne... Pierwszy album black folk, drugi melancholijno akustyczny folk, a trzeci ... nazywa się „Nattens Madrigal - Aatte Hymne til Ulven i Manden” i stylowo jest to czysty raw black metal. Jej zawartość to osiem hymnów, wściekłych kompozycji from the north.
Już na samym początku muszę stwierdzić, że to najsłabsze dziecko tej grupy. Nie dlatego, że członkowie „Wilków” sięgnęli do najbardziej prymitywnego black grania, ale głównie dlatego, że brzmienie całości płyty jest po prostu do bani. I nie chcę słyszeć o legendach, że to album nagrany w norweskim lesie. Ani innych bzdur, że bardziej true po prostu być się nie da. Żadne takie wyssane z palca nonsensy nie będą w tym momencie na mnie działać.
Wiem, co słyszę... A są to głównie bzykające gitary i kartonowa perkusja. Może kiedyś, kiedy black metal był dla mnie wszystkim, powiedziałbym, że dźwięki te powaliły mnie, a członkowie Ulver to geniusze, ale nie dziś... Dziś kiedy rozwinąłem swoje muzyczne horyzonty, mówię wam krótko i zwięźle – to jest jakiś żart.
Wszystko zlewa się w jedno - siarczystoczarną papkę!!! Wokal, pomimo tego jest nawet całkiem słyszalny, niekiedy można nawet rozróżnić co niektóre norweskie słowa. A jak się naprawdę wsłucha to można nawet usłyszeć bas. Wracając do krzyków, to są to pierwsze wyczyny Garma, które kompletnie nie przypadły mi do gustu. Już na pewno nie po tym, co usłyszałem na „Kveldssanger”, kiedy to zaczarował mnie jego czysty śpiew.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Hymny...”, to znałem już całą (prawie) dyskografię Ulverów. Została mi tylko trzecie płyta. I pewnie też dlatego, za nic w świecie album ten nie zrobi na mnie wrażenia. Gdyż słabe to wszystko jest, nawet ja na black metal. W tamtych czasach, a był to 1997 rok, epoka takiego grania dobiegała swego zmierzchu. Nie było to już takie popularne, jak wcześniej, no chyba że w podziemiu, tak jak dziś.
Nawet gdybym chciał, to żadne z ośmiu kompozycji nie odznacza się czymś bardziej oryginalnym niż reszta. Każdy z nich jest totalnym chaosem, jednocześnie wszystkie przez to są do siebie podobne. Przez to całośc jest cholernie nudna.
Po kilkunastu przesłuchaniach tego albumu dochodzę do wniosku, że nie da się tego tak naprawdę polubić. Choć może, gdyby to brzmienie byłoby lepsze, to dałoby się coś z tego wyciągnąć, ale co do tego pewności nie mam i dlatego nie polecam tego krążka, zaś wszystkie inne, które Ulver nagrał, tak!!!. Warto!!! „Nattens Madrigal” - niekoniecznie.

niedziela, 20 września 2009

Helium Vola - Helium Vola


Choć nigdy nie byłem wielkim fanem brzmień elektro/neoklasycznych, to to, co reprezentuje sobą Helium Vola nawet przypadło mi do gustu. Ernst Horn, założyciel tego projektu, może być wam znany z takich zespołów jak Deine Lakaien i Qntal. Tak samo jak w tamtych, tak i tu rozpościera przed nami muzyczną przestrzeń tajemnicy i mistycznych dźwięków piękna. Był 2001 rok, kiedy wyszła pierwsza płyta Horna. Nosiła nazwę po prostu „Helium Vola” i tą teraz zrecenzuje.
Pewnie gdyby nie wstawki elektroniczne, to nie dałbym rady tego słuchać, gdyż sam neoclassical nie do końca mnie przekonuje. Za to darkwave tak i cieszę się, że właśnie w tym kierunku Helium Vola skupiła swe spojrzenie. Już w trzecim numerze, muzyka ta mnie zaciekawiła.
„Omnis Mundi Creatura” zaatakował mnie hipnotycznym beatem i klasycznym, sopranowym wokalem. Te dwa odmienne od siebie światy razem wzięte zaczarowały mnie, a kolejna opowiastka pt. „Begirlich in dem Hertzen min” utopiła mnie w przestrzeni opanowanej przez cudowne dźwięki.
Jak pewnie zauważyliście, język dwóch wspomnianych przeze mnie pieśni różni się, a to dlatego, że kompozycje na tym albumie śpiewane są po łacinie, średnioniemiecku i starofrancusku. A mamy ich tu aż czternaście.
„Gegen einen Teufel” – schizo-elektroniczne cacuszko. Wkręca się w głowę razem ze słowami wokalisty. Kolejny, „Fama Tuba”, to połączenie szybkiego operowego śpiewania z zawrotną nowoczesną jazdą, co sprawia takie same spustoszenia w naszej głowie, co poprzednik. Przez pierwszą połowę utworu cały czas jest szybko, ale od tego momentu numer gwałtownie zwalnia. Wtedy zamienia się w mroczny pociąg, rozpędzający się razem z głosami, które nakładają się na siebie nawzajem.
Uwielbiam ludzki głos, to najwspanialszy instrument. Na tej płycie możemy doświadczać niesamowitych wyczynów z nim związanych. To dzięki nim Helium Vola zabiera nas w krainy pełnych zielonych, wielkich lasów... Do krain naszych wyobraźni. Tak będzie na was działał „Les Habitants du Soleil” jak i jego kontynuator „Les Habitants du Soleil (Reprise)”, klasyczne numery mrocznej fali. Podobnym jest też „Selig”, lecz ten jest już naszpikowany, oprócz odgłosami lasu, syntezatorem, ale to nic nie zmienia, klimat nadal jest odczuwalny.
Dźwięki te znajdą upodobanie wśród szukających mrocznej muzy słuchaczy, ale także i tych, co rozmarzeni, samotnymi są na tym świecie. Ta muzyka stanie się dla nich przyjacielem, nie opuszczając ich do końca, jeżeli tylko pozwolą się jej zbliżyć dostatecznie blisko.

czwartek, 17 września 2009

Morbid Angel - Altars of Madness


Powroty do korzeni bywają zaskakujące. Niekiedy stara płyta podobająca się nam kiedyś, puszczona po latach zostaje odkryta na nowo. Innym razem coś podobające nam się tylko trochę, w przyszłości rozmontowuje naszą świadomość na kawałeczki, nie pozostawiając nam nic oprócz uwielbienia.
Tak stało się ze mną ostatnio, kiedy do mojego odtwarzacza zawędrował pierwszy album Morbid Angel - „Altars of Madness”. Zawsze szalałem przy tych dźwiękach, ale dopiero teraz, po wielu latach, zostałem powalony na ziemie. Cios zadany był wielostopniowo. Najpierw zostałem zdominowany przez prostotę i konsekwencje. Później przez energie i agresje. Wreszcie riffy i klimat dokończyły dzieła zniszczenia ...
Chyba nie muszę mówić o takich utworach jak „Immortal Rites”, „Chapel Of Ghouls” czy „Maze of Torment”. To takie klasyki death metalu, o których się po prostu nie mówi. To genialne arcydzieła gatunku. Jak i zresztą pozostałe, więc o czym tu pisać, skoro całość od początku do końca to po prostu mistrzostwo świata ???!!!
Zajmę się więc może historią. Kiedy „Altars...” wyszedł na światło dzienne, nigdy wcześniej nie został nagrany album death metalowy, który miałby taki klimat. To na niej pierwszy raz death metal został „połączony” z mrocznym black metalowym feelingiem, nie zmieniając oczywiście stylu. To tylko klimat – ciemny, owiany chłodem, patetyczny do granic szaleństwa, sprawił, że można to porównać z blackiem.
David Vincent, Pete Sandowal i oczywiście Trey Azagthoth – nieświęta trójca. Na „Altars of Madness” stworzyli dla nas pierwotne zło!!! Kiedy słucham tych dźwięków, tęsknię do deathu metalu, takiego, jaki był kiedyś. Teraz zostaje mi tylko wspominać, bo dzieł takich jak to już nigdy nie będzie.
Cholera, daję juz spokój, nie mam pojęcia o czym pisać, bo tego trzeba posłuchać. Oddać się bez końca otchłaniom – „Ia iak sakkakh iak sakkakth Ia shaxul Ia kingu ia cthulu ia azbul Ia azabua!!!” Czyste szaleństwo!!!

środa, 16 września 2009

Dagoba - Face The Colossus


Czy kiedykolwiek zostaliście ofiarami recenzji? Bo ja tak i niestety nie mówię tu tylko o tej jednej płycie, którą właśnie mam zamiar sam zrecenzować. Recenzja, która sprawiła, że to czytacie, zamieszczona była w jednym z większych choć młodych czasopism o mocnej muzyce. Autor tego tekstu recenzowany zespół porównał do wielkich zespołów z ciężkiej sceny. Były to Pantera, Machine Head i Fear Factory.
Ślinka poleciała mi od samego patrzenia na nazwy tych trzech. Niestety, ten ktoś był w wielkim błędzie. W „Face the Colossus”, ostatniej płycie Dagoby, wypuszczonej w 2008 roku, wcale nie słychać wspomnianej wyżej trójki.
Styl grający przez tą francuską grupę oscyluje między groove, nu a industrial metalem, choć osobiście nie zgodzę się co do industrialu – gdyż to określenie w ich przypadku jest lekką przesadą. Jeżeli wstawki klawiszowe i niektóre riffy miałyby go przypominać, to chyba ktoś tu nie wie, o czym pisze.
Gdy za pierwszym razem usłyszałem dźwięki „Abyssal” poczułem, że to może być ciekawa pozycja. Jednak niestety, im dalej, tym mniej podobało mi się to, co słyszałem. Większość kompozycji z tego krążka jest po prostu mieszanką metal coru, nu metalu i innych tego typu rzeczy. A wszystko to jest przesiąknięte amerykańskim graniem, skąd w sumie pochodzą owe style. I tak niefortunnie album ten trafił na zagorzałego przeciwnika tego typu grania. Ten nowoczesny styl ciężkiej muzyki nie przemawia do mnie, ale pomimo to męczyłem się, słuchając całości materiału z „Face...”. Nie wiem, dlaczego tak naprawdę nie cierpię takiego grania? Zastanawiałem się, czy to może melodyjne wokalizy, takie jak w „Back From Life”, „Somebody Died Tonight”, czy też może w „The World in Between”. Czy może chodzi tu o rytmy?
Pomimo całej mojej niechęci dostrzegłem w tym jednak coś ciekawego. Po pierwsze klawisze. To naprawdę wyczyn. Dzięki tym dźwiękom da się tego słuchać. Tworzą one piękne tło i lekko tajemniczy klimat. Drugą rzeczą są dwa krótkie instrumentalne numery. Wspomniany wcześniej „Abyssal” i „Transylvania”, ten drugi z lekkim zabarwieniem etnicznym.
Niestety to nie wystarczyło by napisać pozytywną recenzję o Dagobie, a szalę przechylił kawałek dziewiąty „Silence #3”. Myślałem, że zaraz włączę American Pie, zapale jointa i poudaje idiotę. To typowe, słodkawe prawie emo granie – ohydne na dłuższa metę. I jeszcze do tego brzmienie. Przecież to wcale nie jest ciężkie. Shawter (wokalista) i ekipa mogli się bardziej postarać.
Podsumowując .... mam nadzieje, że zarówno wam jak i mi nie będzie się często przytrafiał tego typu wypadek, bycia ofiarą recenzji.

Flotsam And Jetsam - Dreams Of Death


Przygotujcie się na podróż w głąb podświadomości, do przestrzeni gdzie powstają sny, a wszystko to w pięknej otoczce rasowego, amerykańskiego thrash metalu w wykonaniu Flotsam and Jetsam. Aż dziw bierze, że zespół, który jest już na scenie prawie trzy dekady, jest tak mało popularny w Polsce, bo kto ich zna? A to przecież w nim zaczynał swą muzyczną karierę Jason Newsted, o czym też mało kto wie.
Słucham sobie ich dziewiątego albumu i pisząc tą recenzję, jestem przyjemnie zaskoczony. Pomimo lat, Flotsam nadal posiadają pazur, nadal potrafią przywalić aż miło, choć jak to bywa ze wszystkimi tego typu bandami, także i oni zostali skażeni melodyjnością.
Te mocne uderzenie możemy szukać w numerach takich jak „Straight to Hell” czy „Parasychic, Paranoid”, oczywiście w chwilach, kiedy nie zwalniają. Ale też i zwolnienia mogą być ciekawe... Tak jak w numerze „Bleed”, balladce opisującej koszmary wokalisty Erica Knutsona. Cały krążek jest koncept albumem traktującym o koszmarach jakie ten osobnik przeżył w swoim życiu, więc trochę melodyjności nie zaszkodzi.
Zanurzając się w liryczna część „Dreams of Death” (tak to się nazywa ten album) możemy poznać samych siebie. Sny łączą nas wszystkich w sposób nierozerwalny, każdy z nas spadał we śnie, uciekał przed swoimi demonami, panicznie bał się czegoś... Jeżeli lepiej poznamy własne sny, lepiej poznamy siebie.
Taka lekko „senna” atmosfera wycieka z dźwięków jak dotąd ostatniego dzieła Flotsam and Jetsam, które wyszło w 2005 roku, a jedyne, co wam pozostało, to tylko zapoznanie się z jej zawartością, no chyba, że interesuje was tylko blastowa młócka, szybka i bezsensowna. Jeżeli tak, to nie ma sensu zaprzyjaźniać się z tą pozycją, będzie to tylko strata waszego czasu. Ale jeżeli interesuje was lekko zmodernizowany thrash XXI wieku w wykonaniu zespołu, który swoje już przeszedł, to to coś dla was.
Dajcie się ponieść, zamknijcie oczy, śnijcie o śmierci, demonach, łzach wylanych przez niekończące się bojaźnie, wszystkich tych pięknych rzeczach, bez których metal nie miałby prawa bytu. Zanurzcie się w „Marzeniach śmierci”

Peter Gabriel – Up


W eksploracji rocka ciężko ominąć taką personę jak Peter Gabriel. Pierwszy wokalista Genesis, przyczynił się do sukcesu tego zespołu. Później kariera solowa, miliony sprzedanych płyt itd. Lecz lata lecą, Gabriel to już prawie dziadek, ale to nie znaczy, że już nic z siebie nie potrafi wykrzesać.
Ostatnia płyta jaką nagrał nosi tytuł, jak to bywa w jego przypadku, krótki i treściwy - „Up”. To już siódmy album w jego historii, który wyszedł 24 września 2002 roku. Jego nagranie zajęło Peterowi dokładnie dziesięć lat, ale cóż, niekiedy warto czekać. Znajdziemy na nim dziesięć kompozycji, z czego większość ma mroczno-melancholijny klimat, oczywiście jak na Petera. Najlepszym przykładem tego jest otwierający album Darkness. Aż ciarki przechodzą po ciele kiedy dźwięki uderzają w nas w szybszych, głośniejszych momentach. A kiedy jest spokojnie, wizje naszej podświadomości rysują przed nami obrazy, które Peter nam przekazuje w swoich tekstach.
Wokal i twórczość Gabriela ewoluowała przez lata, na „Up” możemy znaleźć echa każdej z wcześniejszych płyt. Do tego jego inspiracje tzw. World Music, czyni to dzieło jednym z ciekawszych w świecie ambitnego popu. Choć nie ma tu typowych hiciorów, jak to bywało wcześniej, to każdy poszukiwacz eksperymentalnych dźwięków znajdzie tu coś dla siebie.
Pozycje takie jak „Growing Up” i „Sky Blue” potwierdzają moje słowa. Pierwszy song posiada ciekawy, skoczny beat, a drugi to wolna balladka przy której możemy odlecieć ku nowym, ciekawym krainom, gdzie harmonia, piękno i stabilność sprawiają, że wolność nakazuje nam tylko jedno – wędrować bez końca.
Ciekawostką jest jeszcze długość numerów. Dziewięć z dziesięciu ma ponad sześc minut, co sprawia, że lekko się ciągną, ale nie zawsze tak jest. Tych naprawdę dobrych można słuchać długo i aż szkoda, że kończą się w ogóle.
Poruszę jeszcze jedną rzecz, a mianowicie jedną piosenkę pt. „I Grieve”. To kolejna zadumana kompozycja i naprawdę nie wiem, jak on to robi, ale wystarczy tylko zamknąć oczy, by poczuć, jak muzyka sama nas pociąga i niesie w nieznane. Chyba każdy kompozytor zazdrości Peterowi tego daru, bo pomimo, że płyta ta jest słabym jego dziełem w porównaniu do wcześniejszych albumów, to w zestawieniu z muzyką innych, ciężko ją pokonać.
Muzyka świata, wszelaki pop, który atakuje nas z mass mediów to chłam jakich mało, ale to wie każdy, więc nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Faktem jest to, że Peter Gabriel świeci jasno na horyzoncie, pomimo swoich lat, i aż żal bierze, że takiego popu, czy jakkolwiek nazwać to, co on tworzy nie ma więcej w świecie. Może wtedy przestałbym słuchać metalu... Żartowałem z tym ostatnim... Po prostu dajcie mu szansę, a nie pożałujecie...

piątek, 11 września 2009

Saturnus - Veronika Decides To Die


Stało się to w 2006 roku, w marcu. Wtedy to duńska grupa o nazwie Saturnus wypuściła swą trzecią płytę o nazwie „Veronika Decides To Die”. Tytuł pewnie niektórym znajomy, a wszystko dzięki powieści słynnego Paula Coelho. On to napisał „Weronika postanawia umrzeć”, a ww. zespół postanowił książkę tą przedstawić w sposób muzyczny.
Niestety płyta ta trafiła do mnie i ja ją teraz osądzam... Styl reprezentowany przez Saturnus jest połączeniem deathu i doomu. Możecie dorzucić do tego jeszcze melodic i będzie to mniej więcej natura tego krążka. Jednak, niestety, styl ten nie za bardzo do mnie przemawia. Szwedzki Godgory grał kiedyś podobnie, a na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć ich dobre kawałki. Ale wracając do ostatniego Satrunusa...
Przeszkadza mi tutaj sposób wykonania numerów - niby jest nastrojowo i smutno, jak to na doom przystało, ale jednocześnie dźwięki tu ociekają jakby jakąś ckliwą cukierkowatością. Powiem szczerze, na początku jest bardzo mało wyczuwalna, dopiero po paru przesłuchaniach robi się piekielnie nudno z tego powodu. Wydaje się nawet, że twórcy nie potrafili utrzymać klimatu całości spójnie, że wszystko jakby się rozjeżdża.
Plusem wydawnictwa są solówki, które zagrane z pewną dozą wyobraźni, mogą się niektórym podobać. Mnie niestety również to nie przekonuje ... Panowie jednak starają się jak mogą i z bólem przyznaję, że nawet udało im się to na „Descending”. Tutaj coś może przyciągnąć uwagę. Pewnie głównie za sprawą solówki, choć reszta też jest niczego sobie.
Nie zabraknie tu również ciekawych wstawek, jak na przykład ta z początku „Rain Wash Me” zagrana na fortepianie. Wspominam ten song z powodu jeszcze jednej rzeczy. Tu pierwszy raz wokalista Thomas Akim Grønbæk Jensen mówi coś normalnym głosem, poza swoim growlem. Jednak jego normalny wokal jest tak samo bezpłciowy jak jego growl. Najgorsze jego wykonanie jest na ostatnim numerze, czyli „Murky Waters”, Thomas jest tak nudny w tym, co robi, że aż ciężko teraz mi wrócić do tych nagrań.
Nie wiem jak Saturnus grał na swoim wcześniejszych płytach, ale tu wydaje mi się, że za bardzo pragnęli by im wyszło. No po prostu - panowie się za bardzo wczuli i się zjebało. Wypieszczona jest to płyta – to moje ostatnie słowa...

czwartek, 10 września 2009

Soulfallen - Grave New World


Często każdemu z nas zdarzy się natknąć na ciekawy album. Ja ostatnio wpadłem na „Grave New World” fińskiej grupy Soulfallen. Pomimo tego, że uważam go za interesujący, to nie zrobił on na mnie wrażenia na tyle wielkiego, bym słuchał go z wielką namiętnością. Stało się tak dlatego, że muzyka z tej płyty wcale nie jest za bardzo odkrywcza, choć można mylnie ją uważać za nowatorską.
Melodic symphonic death/black metal - tak bym to określił ich styl. Jak więc widzicie - ciekawe połączenie, a poza tym nie ma za dużo bandów, które by się czymś takim parały. Zagrywki czy to death, czy też black są tu typowe, usłyszeć je można prawie wszędzie i choć może się to podobać, to jednak nic nowego
Jednak i tu jest coś... Najciekawszą i tą najbardziej przykuwającą rzeczą w tej muzyce są klawisze, które robią fenomenalną atmosferę na całej płycie. Ciekawszą sprawą jest to, że Soulfallen nie posiadają klawiszowca. Całą robotę wykonał dla nich niejaki Hannu Honkonen z Noisework Productions i można powiedzieć, że to dzięki niemu ten album jest, jaki jest.
Ogólnie z dziewięciu numerów siedem z nich posiada 4 minuty z kawałkiem i są mniej więcej takie same. Agresja połączona z klimatem smutku, jak w doomie – ogólnie rzecz ujmując. Na tle wybija się kawałek „Devour”, dzięki ostremu riffowi, czyniącym ten song nieźle zadziornym. „This World is Bleeding Flies” ma wpadający w ucho refren, lecz najbardziej wybijają się dwie piosenki. Pierwsza z nich to otwierająca „A Hearse With No Name”. Zaczyna się klimatyczną wstawką na gitarę, skrzypce i wiolonczelę, by przeistoczyć się w podróż do wnętrza... Głównie za pomocą klawiszy, atmosfera tego jest jedyna w swoim rodzaju. Szczególnie przy refrenie... Drugim jest „We Are the Sand”. Ten przypomina mi przechadzkę po lesie. Jest piękno, dzikość, dziewiczość... Na nim gościnie zaśpiewał Lars Eikind, między innymi wokalista zespołu Winds. Jego czysty wokal w połączeniu z growlem Kai Leikola porusza do głębi...
Muszę przyznać, że jak na drugi album w sześcioletniej historii tego zespołu jest nieźle. Właściwie to nie wiem, co mi nie odpowiada w tych dźwiękach. Ale jest w nich coś takiego, co mnie po prostu nudzi. Ale tak czy inaczej, polecam ten krążek, gdyż jestem pewien, że niektórym z was będzie spędzał sen z powiek, oddacie mu wiele z czasu waszego życia. I chyba w rzeczywistości warto... Sam mu trochę oddałem...

Swallow The Sun - Plague Of Butterflies


Oczarowuje od samego początku... Wolne tempa, ciekawe melodie. Smutek, rozpacz... i ciągłe oczekiwanie. Oto przed wami (jeżeli tylko tego będziecie chcieli) „Plague Of Butterflies”. Ostatnie wydawnictwo fińskiego Swallow The Sun. Ep-ka. Tytułowy numer, który rozciąga się na prawie trzydzieści pięć minut. To doom/death metalowe dzieło atakuje niespodziewanie. Wbijając się nam głęboko w czaszkę sprawia, że pragniemy więcej z każdą nadchodzącą minutą.
Spokojny, nastrojowy i lekko hipnotyczny, normalny wokal Mikko Kotamäki jest niczym w porównaniu z jego dwoma pozostałymi stylami. Głęboki brutalny growl i piekielny, pełen furii skrzek – to pozostałe dwa. One to w szczególności nadają sensu temu albumowi, gdyż niektóre przerwy, spokojniejsze grania w ogóle bez wokalu, są lekko przynudzające, zbyt rozciągnięte. Ale gdy Mikko wraca od razu robi się lepiej.
Plaga Motyli to eksperyment, który jednak nie do końca wypalił. Miał to być balet, pierwszy (chyba) metal połączony z baletem. Jednak nie wyszło i za to mamy tę płytę. Oprócz plagi, mamy tu jeszcze cztery kawałki, pochodzące z pierwszego ich dema „Out of This Gloomy Light”. To zapychacze, ale całkiem ciekawe. Sprawiają, że całość trwa nieco ponad godzinę.
Ale wracając do naszego dzieła... Składa się on z trzech części - Losing the Sunsets, Plague of Butterflies i „Evael 10:00”. Pierwsza jest mieszanką agresji i melancholii. Druga to czyste szaleństwo plagi motyli, zmieszane z zadumaniem. Trzecia z kolei zaczyna się szumem fal, dalekimi odgłosami kroków na piasku, dźwiękiem płynącej wody. To tylko uśpi waszą czujność. Uderzenie będzie potężne i powali was na kolana. Wolne i mocne - takie to jest naprawdę. To esencja doom/deathu, choć wolę z tego przytłaczający death, kiedy Mikko rozrywa mnie na strzępy, niż domowe motywy, ale to nic. To prawdziwe mistrzostwo świata.
Niestety trzeba dać się porwać tej muzyce. Nie jest ona łatwa w odbiorze. Poza tym, posiada minusy, choć są niewielkie i pochodzą tylko z niedoskonałości brzmienia tej płyty. Gitary niestety mogłyby trochę lepiej brzmieć, szczególnie te cięższe. Choć mają niesamowitą moc, to panowie ze Swallow nie wyciągnęli z nich wszystkiego czego się dało . Rekomenduję o wymianę gitarzystów, oni chyba bardziej wolą grać death’n’roll w ich macierzystym Murder in Art.
Ta plaga powinna się rozprzestrzenić, sam zacznę zagłębiać się w ich twórczość. Pierwszy raz się z nimi zetknąłem i jest naprawdę świetnie, chcę więcej! Wam powiem tylko jedno – nie czekajcie! To warto poznać.

Zbigniew Hołdys – Hołdys.com


Zbigniew Hołdys – to imię i nazwisko na pewno zna każdy. Dla tych, którzy jednak nie znają, przypomnę: pan ten grał i założył w dawnych już czasach zespół Perfect. Powrót Hołdysa po wielu letniej abstynencji muzycznej na scenę polską zaowocował wydaniem świeżej i muszę przyznać jednej z lepszych naszych rodzimych płyt rockowych - „Hołdys.com”
Album zaczyna się dość ostro od „Intra”, słowami: „Jeżeli kupiłeś tą płytę od piratów, okradłeś mnie, moją rodzinę i przyjaciół z którymi ją nagrałem” Nietypowy to wstęp. Przekaz ten wydaje się nie na miejscu, jakby Hołdys lekko przesadził. Ale to jego punkt widzenia, więc zostawmy go i zajmijmy się muzyką.
Mocną stroną tego wydawnictwa jest jego produkcja. Czytelna i ostro rockowa, bez żadnych pop wstawek czyni ten materiał żywiołowym. Zdecydowanie słychać to w szybszych, agresywniejszych numerach, jak np. „Pałac” lub „Jestem Głupi”. Ten drugi, jeden z moich osobistych faworytów na tym krążku ma w sobie niezłego kopa. Cały opiera się na rasowym, czadowym riffie gitarowym, plus do tego oczywiście niesamowita sekcja.
Kolejnym mocnym punktem jest „Molier”. Ballada ta z kontrowersyjnym tekstem spodobała mi się od pierwszego przesłuchania i zawsze chętnie wracam do tego albumu, właśnie w największym stopniu dla niej. Sami zakosztujcie tego smakowitego kąska – warto.
Dobrymi momentami krążka są również takie kawałki jak „Another Day”, jedyny kawałek zaśpiewany po angielsku. Klimatycznie jest lekko alternatywny i przez to odstaje od reszty. Ale i tu mamy to, co Hołdys potrafi najlepiej, czyli świetną solówkę i niezłe jebnięcie pod sam koniec. Dalej jest kolejna balladka „Jeżeli jesteś tam”. Tutaj znów główną rolę odgrywa tekst. Krzyk pana Hołdysa w przestrzeń do naszego stworzyciela, by w końcu obudził się z tej katatonii, w której zostawił nas samych.
Jest tu jeszcze jeden numer, który nasuwa mi porównanie płyty i osoby Hołdysa, do innej persony. Chodzi mi o Johna Lennona. Nie wiem, jaki był zamysł Hołdysa, ale tak jak on stworzył „Kołysanke dla Tytusa”, tak i Lennon stworzył coś podobnego, dla swego syna. Ot, taka luźna analogia...
Ostatnie dwa numery są przeróbkami Perfect. „Nie wiele ci mogę dać” gdzie zaśpiewał Artur Gadowaski i muszę przyznać, że dzięki jego manierze śpiewania numer ten nabrał jeszcze więcej ładunku emocjonalnego. I ostatni, w wersji koncertowej „Chcemy być sobą” zagrany instrumentalnie tylko na gitarach basowych. Tutaj zagrał drugi gość tego krążka, czyli pierwszy bas Rzeczpospolitej w osobie Wojciecha Pilichowskiego.
Hołdys nagrywając ten album udowodnił ludziom, ale przede wszystkim chyba najbardziej sobie, że jest świetnym muzykiem. Słychać to przez cała długość krążka. Powrót ten jest silny i gdyby się teraz zastanowić, z kim mógłby ten album konkurować, to ciężko byłoby coś wymyślić, no bo kto taki choć po części nagrał coś równie dobrego?

Enemy of the Sun – Shadows


Kiedy dowiedziałem się, że Waldemar Sorychta znany jako członek grupy Grip Inc. lub jako producent płytowy takich dzieł jak „Passage” zespołu Samael, ma wydać pierwszą płytę swojego nowego projektu o nazwie Enemy of the Sun, byłem wielce zaciekawiony. Sięgnąłem więc po ten krążek, który dostał miano „Shadows”.
Wymowna okładka, słoneczko z czaszką w środku, zaciekawiła mnie jeszcze bardziej. Ale najbardziej, ślinka zaczęła mi lecieć po przeczytaniu, że styl Enemy of The Sun oscyluje wokół progress/thrasu. Dodatkowo podobno są w nim odczuwalne wpływy takich styli jak black i death. Dawajcie mi to tu!!!
I tak się stało... Pierwsze dźwięki płynącego Emptiness zszokowały mnie i zamroziły mi krew w żyłach. Tak było przez cały kawałek. To, co usłyszałem sprawiło, że oczekiwałem na następny numer, pragnąc by ten pierwszy był wypadkiem przy pracy. Niestety, drugi też mnie zawiódł, a po nim kolejne.
Faktem jest to, że to thrash. Pokręcony thrash, ale w granicach normalności – istnieją bardziej pokręcone twory z lepszym brzmieniem. W żadnym wypadku nie jest to progres. I nikt mnie nie przekona, że nie mam racji. Jeżeli wstawki gitarowe Waldemara, te odpychające zwolnienia są tą progresją, to ja w tym momencie coś chyba zniszczę. Jak można pomylić totalne dno, oparte na melodiach metalcorowych zespołów, które są teraz tak popularne z progresją?! Przecież to śmierdzi na odległość. Co z tego, że od czasu do czasu przywali nas tu mięsistym riffem, skoro po chwili dostaniemy taki pokład słodyczy i pedalskiego wokalu, że aż się rzygać chce. Nie ważne jest też to, że ten sam wokalista uderza jakimś tam marnym growlikiem. Wszystko się ciągnie, przelatuje, niezauważone... To nie jest progres.
Ale i tu znalazłem coś, co nawet mi przypadło do gustu. Przy słuchaniu „Carousel” doznaję dziwnego uczucia deja vo. Nie wiem, dlaczego, ale przyciąga mnie to :) Oparty jest na świetnym riffie podbijanym perkusją, który niesamowicie kopie. Wokal pana Jules Näveri, brutalna jego część jest tu pierwszorzędna, niestety są tu też wstawki z normalnym wokalem, ale jakoś je znoszę. Przykuwającym uwagę może być też „Satisfied by Ego Purposes”, gdzie słychać starą dobrą szkołę thrashu, oczywiście na nową modłę zagraną. „Liar”, ten to jakby połączenie thrashu z dokonaniami Faith No More, ale to luźne skojarzenie.
Reszta wstawek, o których wspomniałem wcześniej jest żywcem wzięta z tandetnych wstawek zespołów grających pseudo nu metal, metalcore lub jakiś inne ścierwo. Nie mogę ich słuchać, a jak je już słyszę, to mam ochotę za nie kogoś pobić. Gdyby nie one, to ta muzyka byłaby bardziej kopiąca, bo szybkie, ostre jazdy na tej płycie to ciekawa młócka. Wszystko jest piękne, do momentu, kiedy Jules normalnie nie zacznie śpiewać. I tak tylko parę z 13 utworów nadaje się do słuchania, reszta tylko do spuszczenia w klozecie.

Cross Examination - Menace II Sobriety


Już pierwsze riffy objawiły mi prawdę, thrash metal powraca i to w starym stylu, gdzie brzmienie jest brudne, a gitary szybkie niczym błyskawice. Płyta „Menace II Sobriety” zespołu Cross Examination jest właśnie tego przykładem. W 2004 roku reinkarnował się jeden z najdzikszych styli w ciężkiej muzyce i w tym to roku powstał też ten zespół.
Na ich debiutanckim krążku mamy dwanaście kompozycji w tym intro „Return Of The Shredder” i outro „The Wimp Chipper”. Całość mieści się w dwudziestu sześciu minutach, więc wyobraźcie sobie, jaka to dzika jazda. Mamy tu thrash/crossover w wielkim stylu. Nie ma tu zwolnień, to płyta dla wytrwałych, starej daty thrasowców, którzy kochali takie kapele jak D.R.I. czy też Municipal Waste. Przez to właśnie, nie za bardzo wszystko mi w tej produkcji podchodzi, gdyż nigdy nie byłem fanem tych bandów.
Minusem tego wydawnictwa jest na pewno wokal. Ciągły krzyk, wysoki, bezpłciowy, jednostajny. Brak w nim emocji. Słuchając „Maximum Overchill” albo „Collateral Jam-Age” nigdy nie jestem w stanie powiedzieć, który jest, który. Przez śpiew Devil Dana wszystko jest takie samo, ale w sumie to właśnie z tego słynęły te stare kapele. I chylę czoła młodym ludziom z Cross Examination, dzięki nim powróciła stara, dobra młócka:)
W łojeniu Cross Examination można odnaleźć dużo czarnego humoru, pochwałę dla alkoholu i innych używek, oraz naturalnie imprezowania. Wszystkich zainteresowanych odsyłam do wideo krążącego po necie z dnia, kiedy imprezowali wydając ten album. Klimat tego występu mówi wszystko.
Jeżeli oldschool jest dla Ciebie wszystkim to zakochasz się w tych dźwiękach bez pamięci. Jeżeli nie, to i tak sięgnij po „Menace II Sobriety”, bo warto. Nadchodzi nowa era thrashu, a Cross Examination idzie w pierwszym szeregu niosąc sztandar zniszczenia...

Atrox - Binocular


Uwielbiam szukać nowych brzmień. Nowych zespołów. Wizji... Ostatnio taką naprawdę dobrą wizję przedstawił mi zespół Atrox z Norwegii. To grupa trwająca już trochę na scenie, gdyż jej początki sięgają początku laty 90-tych. Mają na swoim koncie już pięć płyt, jaki i również okazałą rozpiętość stylową. Zaczynali od death metalu jeszcze jako Saffocation, a teraz jest to szeroko pojęty awangardowo progresywny, lekkko gothicowy metal.
Dziwna to mieszanka przyznacie. Niestety nie mojego autorstwa, takie mniej więcej określenia ich muzyki kręcą się po necie. Mam nadzieje, że odpuścicie mi, gdyż w tej recenzji chciałbym odkryć, ile w tym prawdy.
Gothiciem w tym albumie dla mnie zalatuje tylko trzydziesto sekundowy początek utworu „Traces”, do chwili, kiedy wchodzą gitary i zaraz potem wokal. Jakoś narzucają mi się klimaty Evanescence, Within Temptation, ale jak napisałem, to tylko pół minuty.
Atrox to metal... Trochę pokręcony, ale jednak dalej metal, głównie przez sample i inne zdobycze elektronicznie. Panowie szukają, ale jeszcze chyba nie wiedzą czego. Choć owoce tego szukania są naprawdę dobre.
„ There are images bigger than this” - zgadzam się całkowicie z tą myślą, nie jest to płyta mistrzostwo, oczywiście istnieją lepsze. To fragment tekstu z numeru „Orgone” i to od niego tak naprawdę zaczyna się dla mnie ten album (to 6 z 10 utworów na tej płycie).
Początek jest wspaniały, ostry riff na tle przygrywającym mu klawiszom. Wokal trochę przeszkadza, ale nie całkiem, bo wstawka na wokal mniej więcej w połowie tego kawałka jest jedną z najlepszych w całych 47 minutach trwania albumu. Ale taka naprawdę totalną metamorfozą na lepszy klimat ma w sobie następny song o nazwie „Tight Tie”. Trochę aranżacyjnie przypomina niektóre dokonania innego norweskiego zespołu o nazwie Ulver, ale to naprawdę nieważne.
I tak doszliśmy do kolejnego ciekawego, chyba najbardziej awangardowego numeru, jednocześnie tytułowego „Binocular”. Tutaj od początku atakuje nas industrialowy motyw, jakby powtarzającej się maszyny w wielkiej fabryce. Ciekawostką jest używanie growlingu w tym utworze przez Rune Folgerø, ale tylko w krótkich wyziewach.
Muszę zaznaczyć coś jeszcze dla tych, którzy znają ten zespół choć trochę z wcześniejszych dokonań. Atrox, który znacie - nie istnieje. Atrox na „Binocular” to zupełnie coś innego. Pewnie już zorientowaliście się po moich wcześniejszych słowach. Styl ich wszedł teraz w nową erę i już się nie mogę doczekać następnej ich płyty. Może nowe wspaniałe dziecko nam się rodzi? A wszystko na to wskazuje. Wystarczy przesłuchać wspomniane kawałki … Albo najlepiej całą płytę, by niczego nie stracić.

V.A. - A Tribute To Abba


Muzyka metalowa posiada szerokie horyzonty. Niektóre zespoły poszerzają je o tzw. covery. Tak to powstają albumy oddające hołdy nie tylko metalowym zespołom. Wielu się już doczekało, doczekał się też kwartet ze Szwecji o nazwie Abba. Nuclear Blast zebrał kilkanaście numerów w jedną płytkę i nazwał ją po prostu „A Tribute To Abba”.
Numery są utrzymane głównie w klimatach power/heavy/thrash, ale nie tylko. Gdyż otwierający numer „Summer Night City” w wykonaniu Therion to raczej symfoniczny heavy, z jakiego ten zespół jest przecież dobrze znany. Mamy więc tu chóry, symfonie, czyli operowo metalowe granie na dużym poziomie, czarujące swą atmosferą. Kolejnym ciekawym wykonaniem może się pochwalić zespół Sinergy. Oni przerobili „ Gimme! Gimme Gimme! (A Man After Midnight)”. Tutaj mamy już power metal ze skocznym i wpadającym w ucho refrenem, ale przecież nie jest to dziwne, gdyż w oryginale utwór ten taki właśnie jest. Sinergy dodali mu tylko pazura.
To były dobre covery, teraz te świetne. Pierwszym, który naprawdę mnie zachwycił, był numer „Money, Money, Money” w wykonaniu niemieckiego At Vance. Zespół ten pogrywa coś na kształt neoklasycznego power metalu i cały feeling, który wkłada w swoje kompozycje, przelał w ten jeden z najbardziej popularnych utworów Abby. Minusem jest czas, gdyż dwie i pół minuty szybko mijają, zbyt szybko.
Teraz coś cięższego... Morgana Lefay wzięła na tapetę numer „Voulez-Vouz” i z połączenia pop/disco z ich thrashem powstał całkiem agresywny kawał muzy. Nie tak przejrzysty jak wspomniany wcześniej utwór At Vance, ale też równie dobry. Jednak najwspanialszym coverem tej płyty jest „Take A Chance On Me”, ten nagrał Rough Silk. Osobiście nie jestem fanem powera, ale to, co zrobił ten niemiecki zespół powaliło mnie na kolana. Dwa wokale, jeden męski drugi kobiecy, który nieco przypomina dokonania pań z Abby, plus do tego płynące ciężkie riffy, powodujące, że głowa nie chce przestać się kiwać. I aż chce się sięgnąć po ich wydawnictwo... chyba mięknę na starość.
Mamy tu jeszcze takie zespoły jak Flowing Tears, Tad Morose, Metalium i kilka innych. Łącznie czternaście kompozycji. Lecz oprócz tych opisanych przeze mnie reszta raczej nie wzrusza, nie porusza, ani nie wywołuje żadnych pozytywnych reakcji, wręcz przeciwnie. Tak czy inaczej, płytka obowiązkowa dla każdego fana heavy/power/thrash. Posłuchajcie, a może znajdziecie tu coś, co i was zachwyci, tak jak ja znalazłem.

Witam wszytkich!!!

Od dzis będziecie mogli tu znaleźć moje recenzje muzyki, która będę puszczał w Radiu Panteon w mojej audycji Horyzont Zdarzeń. Ale oczywiście nie tylko....
Znajdziecie też tu recenzje innej muzyki począwszy od rocka poprzez wszystkiego rodzaju alternatywy na metalu kończąc. Będę się starał wstawiać ich jak najwięcej...
Zapraszam do dyskusji oczywiście:)
Inne moje recenzje możecie znaleźć na stronie: http://metal.pl/recenzje.php?autor=Vincent+Asher
Zapraszam do czytania i eksplorowania nowych muzycznych krain!!!