środa, 28 października 2009

Arcturus - The Sham Mirrors


Geniusz tej grupy objawił mi się, kiedy usłyszałem ich drugą płytę „La Masquerade Infernale”. To było coś nowego na scenie black metalu z Norwegii, a przecież blackiem nie było. Arcturus, który zrzeszał ludzi z tego czarnego światka, zaczął tworzyć coś innego, coś co nazwać można awangardowym blackiem. I tak czas poszedł na przód, w 2002 roku wyszło ich nowe trzecie już dzieło pod nazwą „The Sham Mirrors”.
Tak samo, jak z poprzedniczką i z tym albumem musiałem długo obcować, zanim zdałem sobie sprawę, jak świetny on jest. Pierwszy przyszedł do mnie wokal. Trickster G. Rex wykonał tu kapitalną robotę. Zmienił nieco manierę śpiewania od tej, której wcześniej używał na „La Masquerade..”. Tutaj jego głos jest czystszy, w wyższej tonacji, bardziej czytelny. Zawsze lubiłem jego wyczyny w Ulver, ale dopiero tutaj pokazał, na co go stać.
Następnie dotarła do mnie muzyka... może nie tak teatralna jak kiedyś (choć może trochę), teraz bardziej kosmiczna. Najbardziej słychać to w utworach „Kinetic” i „Nightmare Heaven”. Ten drugi to mój ulubiony numer, w dużej mierze przez transową wstawkę w połowie kawałka. Na tych to zniknął kompletnie klimat black metalu, został zastąpiony „space” awangardą. Ale nie ma się co dziwić, gdyż swe zapędy kompozycyjne Steinar Sverd Johnsen już od dawna kierował w tę stronę.
Black metal nie do końca jednak zniknął z dźwięków Arcturus. W numerze „Collapse Generation” Hellhammer rozpędza się, by razem z klawiszami i resztą stworzyć ciekawe black symfoniczne dzieło. Black metal powraca też w „Radical Cut” gdzie swojego głosu użyczał sam Ihshan z Emperor. To dobry utwór, ale odstaje od całości. Bardziej brzmi jak dokonania „Cesarza” niż jak Arcturus. Całość kończy utwór „For To End Yet Again”, ponad dziesięciominutowy kawałek w który na powrót odżywa atmosfera space opery. Tutaj możemy posłuchać pięknej gry na fortepianie, solówki, w której Sverd roztacza przed nami piękno swego dzieła.
„Fałszywe Lustra” to eksperymentalne granie. Granie nie dla każdego. Nawet ci najwytrawniejsi słuchacze mogą kręcić nosami, komentować - to już było. Czy mieliby racje? Nie mnie to oceniać... Sami poznajcie te dźwięki i sami odkryjcie ich wielkość. Ja mam już to za sobą...

Hanging Garden - Inherit The Eden


Co jakiś czas sięgam po album, który ma coś wspólnego z doom metalem. Kiedyś kochałem ten styl, ale nastał czas, kiedy na tej półce nie pojawiało się nic ciekawego. Przez długi okres wszystko było tylko kopią kopi kopi... Wtedy to porzuciłem ten styl, aby teraz do niego wrócić i nadrobić stracony czas.
Kolejnym w tym klimacie krążkiem, z którym przyszło mi się zaznajomić jest pierwsza płyta fińskiej grupy Hanging Garden o tytule - „Inherit the Eden”. Wyszła ona w 2007, a piszę o niej teraz, gdyż za kilkanaście dni pojawi się nam druga, a większość z was pewnie nie zna jeszcze pierwszej.
Niestety, to jedna z tych pozycji, gdzie konieczna jest znajomość tekstu. Bez tego, dźwięki te mogą wcale nie poruszyć. Wokal Ari Nieminena jest brutalny i głęboki, ale zarazem kompletnie niezrozumiany i przeciętny. Poza tym Ari również nie posiada „fantazji” do operowania nim. Przez to jest on niestety też nudny i lekko „bezpłciowy”.
Nie zrozumcie mnie źle, ale teksty też jakoś nie powodują, że padam na kolana. Są ciekawe i na pewno potrafią wkręcić słuchacza, lecz nie tworzą one żadnej konkretnej historii. Jednak połączenie tych dwóch w sumie mało pozytywnych aspektów czyni ten album ciekawym, przez klimat, jakie stworzyły.
Takie utwory jak „Shards of Life”, „Paper Doves” i „The Mourners Plain” są tutaj najciekawszymi momentami. Ich aranżacje są najlepsze, no i wokal Ari' ego najmniej tutaj mi przeszkadza. Posiadają one niesamowite klimaty, ale nie tylko. Ciężkie gitarowe riffy zbliżają się swoją konstrukcją do death metalu i to czyni ich ku mojej uciesze brutalnymi, w jakimś tam sensie. Ale także tutaj, jak i na całości wpływy gothicu i doomu są najwidoczniejsze. Najbardziej jednak z tej trójki przypadł mi do gustu „The Mourners Plain”. Żaden z niego majstersztyk, ale to dobre granie.
Dziś zastanawiam się, czy zrobiłem dobrze, że wróciłem do tego stylu. Bo nic się nie zmieniło od czasu, kiedy przestałem go słuchać ... Ludziska dalej kopiują siebie nawzajem, rzadko kiedy wychodzi coś naprawdę godnego uwagi. Ale chyba nie można się poddawać, może kiedyś trafię na coś świetnego?

niedziela, 25 października 2009

Illusion – Illusion


Czasem lubię odpocząć trochę od metalu. Na chwile posłuchać innych dźwięków, choć niekiedy wcale daleko nie odchodzę. I takim małym skokiem w bok, niedalekim ciężkim brzmieniom był dla mnie ostatnio pierwszy album polskiego Illusion.
Przyznam się od razu, że ominąłem go szerokim łukiem, w przeszłości jakoś nie miałem na niego ochoty, choć poznałem inne. Teraz, kiedy w końcu się za niego zabrałem, wcale nie żałuję, że tak myślałem ... Nie zrozumcie mnie źle, to kawał dobrej muzy, ale nie ma w niej nic nowego. Wszystko gdzieś już było i nie da się ukryć, że Lipa i reszta ściągają garściami z grania amerykańskiego, kopiując ile wlezie – choć muszę twierdzić, ze całkiem umiejętnie. Szczególnie słychać to w kawałkach anglojęzycznych, takich jak balladka „Words”, „Again”, czy też w tytułowym „Illusion”. Kawałki te niestety najmniej przypadły mi do gustu.
Myślę, że dość istotnym faktem jest to, że za późno sie za niego zabrałem tj., że chyba jestem już za stary na taką muzę. Przesłanie tej płyty jest skierowane do młodych gniewnych, tekstowo i muzycznie. Do ludzi młodych początku lat 90-tych, kiedy to powstał ten album.
Ma on jednak mocne strony. Numer „Kły” spodobał mi się od razu. Mocny, agresywny i konkretny. Tak samo jak „Ruszy Las”, atakujący nas zadziornym riffem, prostym ale mocnym rytmem. Choć miejscami jest nieco przebojowy, to można mu to wybaczyć. Również i „Cierń” ma coś w sobie – jest to balladka z genialną aranżacją. Już widzę, jak setki gardeł śpiewa ten numer na koncercie. Po to został on pewnie stworzony.
Kompletnie jednak nie rozumiem ostatniego utworu. „Sarkafarka”, który według mnie jest tutaj całkiem zbędny. Pewnie twórcom wydawał się on niezłym żartem, jajcarstwem, ale szczerze, to jest on po prostu żałosny.
Niestety muszę przyznać, że ich późniejsze nagrania były dużo lepsze. Jedynka, choć słuchalna, raczej nie porywa, a jak już, to nieznacznie. No i niepotrzebnie jest w niej tyle wolnych kawałków. Mogłaby być mocniejsza, wtedy pewnie byłaby lepsza.

środa, 21 października 2009

Darkspace - Dark space III


Najczarniejszy. Ekstremalny. Szybki. Z dozą mrocznego klimatu. Atakujący niespodziewanie. Trzymający w uścisku przez ponad godzinę. Taki to jest trzeci album formacji Darkspace. Pochodzą oni (a jest ich troje) ze Szwajcarii. Tam to w 1999 roku ożywili dźwięki mrocznego wszechświata. Dlaczego wszechświata? A to dlatego, że ich inspiracją jest właśnie Kosmos.
Niezbadany. Nieskończony. Czarniejszy od wszystkiego innego. Tajemniczy do granic poznania. Atmosferę tego wszystkiego znajdziecie na „Dark Space III”, gdyż Wroth, Zorgh i Zhaaral postawili sobie za zadanie przygniecenie nas tym mrocznym majestatem i nie da się od tego uciec. Lecz najpierw trzeba się przebić. Przez brzmienie, które pozostawia wiele do życzenia. Ściana gitar, wokale (każdy z trójki się wydziera) są pochowane gdzieś w tło i mogę się założyć, że prawdopodobnie nie istnieją żadne teksty. To po prostu krzyki. Szaleńcze, płynące z wnętrza człowieka krzyki. Do tego automat perkusyjny, miażdżący na zwariowanych szybkościach... przez cały czas.
Zastanawiam się, czy jest sens opisywania poszczególnych kawałków? Wszystkie są tu prawie takie same. Prawie, gdyż trochę się różnią. Przede wszystkim klawisze są inne, inne klimaty choć na jeden temat oczywiście. Gdzieniegdzie są też zwolnienia, gdzie gitarki wgniatają nas mięsistymi riffami. Zwolnienia te są moimi ulubionymi fragmentami z tego krążka. Nadają całości pewnej wyrazistości i na chwile lekko rozluźniają ucisk.
Jestem pewien, że wielu z was nie dotrwa do końca tego albumu. Jest on dla tych, co szukają ekstremum czarnego jak diabli. Poza tym może nudzić najwytrwalszych, żywiołowych słuchaczy. Więc jeżeli ktoś z was nie czuje swej ciemności, niech się za niego nie zabiera - nie ma szans na zrozumienie.

Amorphis - Tales From The Thousand Lakes


Lata minęły od naszego ostatniego spotkania. Jakoś nie tęskniłem za ta płytą, gdyż nigdy nie darzyliśmy się jakimkolwiek uczuciem. Lata minęły i zapragnąłem wrócić, posłuchać jej, może po raz ostatni. Ale raczej tak się nie stanie...
Od samego początku zostałem zahipnotyzowany przez dźwięki dalekiej północy. To, co Amorphis uczynili na swoim drugim albumie „Tales From the Thousand Lakes” jest jedyne w swoim rodzaju (wielu próbowało tak zagrać, ale nigdy nikomu już to tak dobrze nie wyszło).
Dopiero teraz dostrzegłem jej piękno. Klimat ten nigdy nie został powtórzony. Nawet Amorphis już tego nie dokonał ponownie, gdyż ich wzrok skierował się na inne muzyczne horyzonty, choć nie przeczę, ku mojej uciesze.
To dopiero ich druga pełnogrająca odsłona, a już zaczęli eksperymentować. Tutaj pierwszy raz klawisze zostały użyte od początku do końca, na całym albumie. Także pierwszy raz na „Tales... możemy usłyszeć czyste wokalizy. Ciekawostką tej płyty jest ich inspiracja do jej napisania. A jest nią Kalevala, epicki poemat składający się z legend i pieśni ludowych terenów Finlandii. Dzięki temu znajdziemy tu atmosferę baśni, obleczoną w wielkie czyny jej bohaterów.
Takich utworów jak „The Castaway”, „In the Beginning” czy też oczywiście „Black Winter Day” raczej się nie zapomina. Przyciągają swą agresywnością, ale też i atmosferą. Klawisze i magiczne dźwięki syntezatora Mogga, które brzmią niesamowicie, oczarowują słuchacza. Co prawda z lekkim tęsknieniem spoglądam na półkę gdzie, gdzieś jest ich pierwsza płyta, ale nie żałuje ani chwili spędzonymi z „Opowieściami”. Brak mi tu trochę więcej mięsa, ale to nie jest tak ważne. Na otarcie łez Amorphis serwują „Magic and Mayhem”, gdzie gitarowe riffy swoim ciężarem przygniotą niejednego. To najbrutalniejszy kawałek na płycie, ale też jest on najbardziej … skoczny. Mniej więcej od połowy zamienia się on w dziarską, prawie że biesiadną death/dommową sielankę.
Amorphis spisał się na medal swymi „Pieśniami”, mogę się założyć, omamiły niejedną duszę i pewnie nie raz się to jeszcze powtórzy.

poniedziałek, 19 października 2009

Neurosis - The Eye of Every Storm


Od pierwszych minut „Burn“ bierze mnie w swoje władanie. Jakoś nie potrafię się oprzeć, choć nie wiem, co sprawiło, że tak się czuję? Czyżby to szaleństwo? Magnetyzm jest niezaprzeczalny.
Muszę się przyznać, że za pierwszym razem wyrzuciłem tę płytę, nie rozumiałem tych dźwięków. Teraz, choć nadal nie jesteśmy przyjaciółmi, to zaczynamy nadawać podobnie.
Przesłuchując kolejne utwory, wydaje mi się, że Neurosis wpadło w jakąś dziwną dziurę i każdy dźwięk tego albumu jest odzwierciedlaniem tego stanu emocjonalnego. Przechodzi to na słuchacza, przykleja się jak dziwna maź. Aż niekiedy myślę, czy to zaczyna mi się podobać, czy zaczynam się poddawać urokowi?
Tak to właśnie się czuję słuchając numeru tytułowego, czyli „The Eye of Every Storm”. Jest niespodziewany - zmiany klimatu w nim są ostre niczym brzytwa, transowe. Szczególnie bardzo hipnotyczna jest wstawka, gdzie Scott Kelly ryczy - „Oath Breaker Sinks Low”!!! W tym jest to coś, czego brakuje całości.
Dalej niestety nie jest już tak ładnie...„Left To Wander” ma już tego niewiele, bardziej smęci, nudzi, dłuży się... Brak w nim agresji, całej płycie tego brak. Ale ciągle słuchając nawet tego myślę sobie: a co jeśli się mylę, a to jest genialne?
Pewne jest również i to, że im dalej, tym jest ciekawiej, ale niestety środek jest słaby. Kulminacją tej płyty są dwa kawałki - „Bridges”, który potrafi być jak walec, raz umierający, raz uśmiercający nas, oraz „I Can See You”. To pierwszy numer Neurosis jaki usłyszałem, więc mam do niego pewien sentyment. Atmosfera gitary i wiolonczeli jest specyficzna, a to, co udało się uzyskać Neurosis, tutaj jest niesamowite. Również Kelly zrobił tutaj fenomenalna robotę swym krzykośpiewem - „I can see you!!!”
Dziwny klimat ma ta płyta. Ciężki do strawienia. Ale jak najbardziej unikatowy. Po prostu częstotliwość jej nadawania jest niesamowicie skrajna. To sprawia, że krainy jej świata są prawie niezamieszkałe... ale chyba coraz częściej będę je odwiedzać.

czwartek, 15 października 2009

Before The Dawn - Soundscape Of Silence


Po raz kolejny zmierzyłem się z zespołem Before The Dawn. Ich poprzednia płyta „Deadlight” podobała mi się, więc pomyślałem, czemu nie? Ich następny, ostatni jak do tej pory album „Soundscape Of Silence” wyszedł w 2008 roku pod koniec października, więc za niedługo będzie miał już rok.
I co otrzymałem, gdy usłyszałem jego dźwięki? Nic...no może prawie nic, aż do trzeciego kawałka, czyli „Silence”. Ale i tam nic szczególnego w sumie na ma. Ot, ciekawa linia basu, zgrana z konkretną, ciężką gitarką.
Tam też dopiero spodobał mi się znów wokal Larsa Eikinda. Nawiasem mówiąc, to jego wokale są tu niewspółmiernie gorsze od wcześniejszych jego wyczynów w Before The Dawn. Nie wiem, co się stało, ale jest gorzej niż było, więc ktoś zawalił.
Ale jak wszędzie, tak i tu znalazł się ciekawy utwór. Dla mnie jest nim „Monsters”. Dobry tekst, ciężkie riffy, akustyczna gitara połączone z czystym wokalem sprawiają, że jest depresyjnie, romantycznie... Choć jednak nie tak świetnie, jak mogłoby być.
Nadal w sumie jest to ta sama muza, co na „Deadlight”, tylko nieco w gorszym wydaniu. Brak jej przebojowości, bez czego według mnie styl ich gry jest po prostu do kitu. Czemu? Gdyż jest mnóstwo takich bandów w Skandynawii i Materiał z tego krazka ledwo co wydostaje się na powierzchnie.
Kicz przemawia od „Soundscape Of Silence” na odległość. Przepełniona jest ona muzyką dla młodych gniewnych i czarnych panienek. Dla słuchaczy już wytrawnych to tylko ciekawostka i to na krótko.

wtorek, 13 października 2009

Helheim - Blod & Ild


To moje pierwsze zetknięcie się z tym zespołem. Słyszałem o nich wiele, ale wyszło tak, że nigdy do nich nie dotarłem. W końcu doszedłem do wniosku, że czas nastał, by poznać coś z ich dyskografii. Mój typ padł na ich trzeci album pt. „Blod & Ild”.
Spodziewałem się uderzenia na wzór Windir, albo wczesnego Enslaved, ale nie... Za to dostałem stonowany, oczywiście do granic przyzwoitości, viking black metal z domieszką ciekawych aranżacji na klawisze, choć szczerze mówiąc blacku to w tym nie jest za dużo, niektóre riffy jakoś dziwnie przypominają mi heavy metalowe patenty.
Wszystko jest tu oparte na klimacie, atmosferze północy. Słychać to już od pierwszego, tytułowego numeru. Klawisze, choć w tle, przewodzą muzyce, przez to jest ona bardziej epicka, patetyczna, momentami zadumana...
I tak na przykład pierwsze półtorej minuty utworu „Evig” to opowieść pełna jesiennej atmosfery, bliskości lasu, gór... lecz zmienia się to w ostrą jazdę, gdzie perkusja przejmuje stery. Ale to tylko na krótko, bo jak napisałem wyżej, na „Krwi i Ogniu” liczy się klimat.
Najbardziej zaskoczyła mnie tu jedna kompozycja, a mianowicie „Helheim (Part II)”. Ten instrumentalny kawałek to symfoniczno-industrialowa otchłań zaklęta w dźwięki prosto z norweskiego piekła. Nie kończy się jednak ten mróz i zimno, przechodzą dalej w „Jernskogen” najbardziej wyrazisty numer na całym krążku. W nim też na początku słychać echa poprzedniego kawałka, uderzania młota o kowadło.
Ciekawymi są również „Åsgårdsreien” (ten przesiąknięty heavy klimatami, oczywiście na modłę Helheim), „Kjenn Din Fiende” (szybki, wściekły, ale też i lekko marszowy) i „Terrorveldet” - najdłuższy na płycie. Ten jako pierwszy mnie oczarował, ostrymi riffami na początku, agresywnymi, nie szybkimi, które z czasem ustępują północo-zimnym krainom, pełnym opowieści wędrowców, samotników... Przedstawiają oni wizje mężnych wojowników, zmierzających ku granicom swego życia, po to, by odnaleźć tylko jedno – Śmierć!!!
Niestety czar roztaczający Helheim pryska zbyt szybko. Po 40 minutach odchodzimy od tej muzyki, bo choć dobra, to nie zapada się mocno w pamięć. Ot, ciekawa przygoda, nic więcej...

poniedziałek, 12 października 2009

Burst - Lazarus Bird


W tym roku już drugi raz zostałem rzucony na podłogę. Cholera, w tych dziwnych czasach coraz rzadziej się to zdarza, dlatego trzeba sięgać zarówno do nowych, jak i do starych nagrań. Dziś podniecam się czymś stosunkowo nowym.
Burst, bo o nich mowa pochodzą ze Szwecji. Ich ostatni album „Lazarus Bird” wyszedł w 2008 roku, a muzyka w nim zawarta to coś na kształt progresywnego metalcoru. Tak, nie mylę się, oni właśnie coś takiego grają. I muszę rzec – robią to w niesamowity sposób!
Na wstępie myślę, że powinienem coś wyznać – nienawidzę metalcoru i innych tego typu wybryków. I dlatego początkowo ta mieszanka stylów nie przypadła mi do gustu, ale intuicja podpowiadała mi – to jest coś dobrego. I miała rację :P
Dobrym tego przykładem jest kawałek „I Hold Vertigo” - ostatni, który mnie oczarował. Jest on niesamowicie pokręcony, muzycznie i mentalnie – to totalny odjazd. Nigdy nie słuchałem czegoś takiego. A następny „I Exterminate the I”? Już od samego początku atakuje mnie swoim riffem, wszlifuje się bez znieczulenia. Ciągłe zmiany tempa, atmosfery i dwa wokale - jeden typowo corowy, drugi to naturalny śpiew.
Agresja połączona z żeglowaniem przez bezkresny ocean spokoju - takim jest kolejny „We Are Dust”. Ten wziął mnie we władanie jako pierwszy. A później poszły kolejne. „Momentum”, „Cripple God”, „(We Watched) The Silver Rain”, a szczególnie ten ostatni, wielkie dzieło, żeby nie powiedzieć arcydzieło.
Nawet „Nineteenhundred”, który do mnie najmniej przemawia jest niesamowity. Takich aranżacji ciężko szukać w świadku metalowym, bo choć one istnieją, to trzeba się dużo na grzebać, by trafić na coś naprawdę godnego uwagi. Burst jest czymś szczególnym. Nie da się obok tego przejść obojętnie. Ta muzyka albo nami zawładnie, albo będziemy jej nienawidzić, przez niezrozumienie jej wizji.
Album ten kończy się utworem „City Cloaked”, który jest kosmicznym odlotem. Gdzieś, gdzie wnętrze, robi się zewnętrzem. Tam, gdzie wielość jest jednością, tam... gdzie nastaje doskonały spokój... Piękne...

piątek, 9 października 2009

Clotted Symmetric Sexual Organ - Grind Rock For Lovers


Pewnie przeraźliwa większość z was patrząca na nazwę tego zespołu będzie zaciekawiona, co to takiego? I właśnie po to napisałem tą recenzję, by przybliżyć wam pewną część historii tego bandu.
Clotted Symmetric Sexual Organ to japońska grind-corowa grupa. Demo, które właśnie recenzuje ma nazwę „Grind Rock For Lovers”. Siedem kompozycji z tego wydawnictwa zamknęło się w lekko ponad 30 minutach. Długo jak na grind-core, co nie? A to dlatego, że to niezwykłe tego typu łojenie, jest to eksperymentalne granie, gdzie grind jest tylko centrum wszystkiego.
By być dociekliwym, grindem na tym demie jest tylko jeden kawałek. „893k” – półtoraminutowa szybka jazda. Szybka i skuteczna, choć pojechana. Cała reszta to zupełnie co innego. Numery „Diversion”, „Worst” to mieszanka różnego rodzaju rocka z ostrym, ciężkim, psychodelicznym, chaotycznym graniem. Kolejne dwa jednak to już kompletna historia…. Są nimi „Dogma - Mental Rape – Ureinashi-Madoinashi” (to w rzeczywistości trzy songi połączone w jeden) i „Living Dead A Go Go” to koncertowe wersje ich przeszłych kompozycji. Tutaj chyba najbardziej możemy poznać chore mózgi C.S.S.O. Ogólnie to jakość tych dwóch pozostawia wiele do życzenia Reszta jest mniej więcej w podobnych klimatach z wyjątkiem Intra. Użyje słów z wkładki: „taken from folk music without permission”, to chyba mówi wszystko?
To dzieło, jak i cała muzyka C.S.S.O., są dla wytrwałych, poszukujących szaleństwa, wytrawnych słuchaczy, ale chyba nie tylko ? Wydaje mi się że przy rozpiętości stylowej tego wydawnictwa, każdy może po to sięgnąć.

Baltak - Makedonski Boj


Zespół śpiewający po macedońsku z Australii. Taki to dziwny twór o nazwie Baltak uchował się na tym kontynencie. Głównym twórcą tego projektu jest Gorgoroth, który samotnie nagrał wcześniejsze trzy płyty. Dopiero na recenzowanej „Makedonski Boj” dołączył do niego Lord of Aeveron, który zabrał się za perkusję.
Ich czwarte, wspólne dziecko to dziewięć numerów utrzymujących się mniej więcej w klimacie black metalu. Lecz nie jest to typowy współczesny black metal, to raczej mieszanka thrashu i blacku z ich początków, jakby specjalne cofnięcie się w tamte klimaty miało sprawić, by były one nadal obecne. Tego już dawno nie ma i wszystkie bandy grające w ten sposób wchodzą w regresję, zamiast pruć do przodu.
Ale o płycie... Słabe brzmienie, tak samo jak wokal. Język sprawia w dodatku efekt śmieszności, gdyż macedoński w połączeniu z wokalem Gorgorotha jest co najmniej zabawny.
Osobiście daję rade przesłuchać tylko pierwszy i jednocześnie tytułowy kawałek tego krążka, dalej robię to tylko w nadziei, że znajdę coś w tej muzyce, albo dlatego, że chcę wkurzyć swoją dziewczynę ;P
Numery takie jak: „We The Macedonians” (który jest okazem kawałka śpiewanego po angielsku, lecz to nie zmienia mojego zdania na temat wokalu), „Svetot Gori” czy też „Filip Od Makedon”. Mają w sobie coś ciekawego, oczywiście jak na tak prymitywne wykonanie.
Z tych wymienionych przeze mnie powodów jest to słaba płyta, choć pewnie znajdą się amatorzy tego grania i podziwiam ich za to, naprawdę! Ja jednak nie polecę tego krążka nikomu, po prostu szkoda na niego czasu.

A Tribute to Cradle of Filth - Covered In Filth


„Cradle of Filth” - ta nazwa w dzisiejszych czasach mówi już wszystko. To przecież jedna z mega gwiazd sceny metalowej. Czy to źle, czy dobrze? Nie mnie oceniać. Ważniejsze w tej chwili jest coś innego, a mianowicie płyta w postaci oddanego im hołdu. Zespoły w nim grające zebrała Dead-Line Music's, a całości nadała piękny tytuł - „Covered In Filth” i wszystko było by świetnie gdyby nie to, że to słaby krążek.
No niestety, minusów jest tu dużo. Czemu tak myślę... Po pierwsze, trzynaście kapel, które uczestniczą w złożeniu czci „Kredkom” są mi kompletnie nieznane. Nie wiem, może nie jestem takim wytrawnym słuchaczem jak niektórzy, ale dla mnie jest to kompletna nowość, oczywiście tylko w kwestii doboru zespołów.
Drugim minusem, nie wiem, ale chyba łączącym się z pierwszym, jest słabość wykonania tych coverów. Większość odegranych kawałków jest słaba, reszta tylko średnia. Nic tu nie doprowadza do ekstazy. I chyba więcej minusów nie trzeba już dodawać:)
Kończąc z minusami... Plusem, jest początek, który otwiera grupa Wehrwolfe z utworem „The Principle Of Evil Made Flesh”. Song ten jest zagrany poprawnie, nic więcej... Kolejnym ciekawym punktem tego albumu jest „Cthulhu Dawn” w wykonaniu bandu o nazwie Chronzon. Tu jest o wiele lepiej, można rzec, że jest tu nieco więcej, niż tylko zagranie utworu innego zespołu. Panowie z Chronzon dodali temu, świetnemu w oryginale numerowi, nowe oblicze, a mianowicie death metalowe. Ale to nie wszystko, gdyż zmienili również zakończenie, dodając kilkudziesięciu sekundową wstawkę zagraną wyłącznie na fortepianie. Ciekawą jest też kompozycja „Dance Macabre” grupy Kekal. Kawałek ten jest kompletnie zmieniony, prawie że nie do poznania. Ja nawet poszedłbym dalej, twierdząc, że to całkiem inny utwór. Tylko nazywa się tak samo. Ogólnie jest dobry, ale to nie cover.
Tribut ten nie jest niczym szczególnym w świecie tego typu wydawnictw. Szczerze to zastanawiam się, dlaczego w ogóle powstał ? Dziwi mnie jeszcze jedno, a mianowicie, czemu nie gra tu ktoś znany? Przecież Cradle Of Filtr to znany każdemu słuchaczowi mocnego brzmienia band, a ich numery nagrały kapele, o których mało kto słyszał? Dziwne...

Abruptum - In Umbra Malitiae Ambulabo, In Aeternum In Triumpho Tenebraum


Wizje... Bywają tak różne, jak różni są ludzie na tym świecie. Muzyka to najlepsza forma odwzorowania tych wyobrażeń. Dzięki niej każdy z nas może poznać choć cześć drugiego człowieka. Jakie intencje mieli panowie z Abruptum w swoim drugim albumie o tytule „In Umbra Malitiae Ambulabo, In Aeternum In Triumpho Tenebraum”? To ciężkie pytanie, ale spróbuję na nie odpowiedzieć, choć częściowo.
Utwór ten, gdyż na płycie jest tylko jeden, to ponad godzina muzyki. Black metalu w alternatywnej, jeszcze ciemniejszej odmianie niż to zwykle bywa. Abruptum to audio esencja czystego, czarnego zła. Tak określali ich twórczość fani, jak i sami autorzy tych mrocznych dźwięków. A ściślej „In Umbra...” to gmatwanina black metalowych klimatów, dark ambientowych wizji i rożnego rodzaju hałasów, bezsensownych krzyków, a inspiracją do tego wszystkiego, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, był „satan”. Nie będę dalej komentował ich motywów, po prostu zostawię je takie, jakimi są.
Pewnie każdy z was coś tam słyszał o ich twórczości, ale ilu z was tak naprawdę trawi ich muzykę? Ja miałem trudności, aby choć raz dotrwać do końca tego albumu i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak ktoś może tego namiętnie słuchać.
Niestety, poza „bardzo złą” otoczką, album ten to nic więcej jak tylko „czarna” ciekawostka, ot mały skok w bok, by posłuchać innych, trochę bardziej wolnych black dźwięków, można by nawet rzec - awangardowych. Ale po co to robić? Przecież to kompletna strata czasu. Czasu, który tak nam ograniczony, marnotrawiony jest na taki chłam.
Nie zaprzeczę, jest w tym szaleństwo, jest też black, ale pomimo tego, jest to cholernie niezrozumiałe i nudne. Pewnie tylko zainteresowani i spaczeni do granic możliwości ludzie wiedzą, o co w tym wszystkim chodziło i po co albumy, takie jak ten, zostały nagrane

poniedziałek, 5 października 2009

Before The Dawn – Deadlight


„Martwe Światło” - zaczyna się spokojnie, by po chwili uderzyć w nas między oczy mocnym, ciężkim riffem. Tak to sobie wyobraził Tuomas Saukkonen, założyciel, frontman i główny kompozytor tegoż zespołu. Jakiego? Pewnie się zastanawiacie. Jego zespołem jest Before The Dawn, a „Deadlight” to czwarta z kolei płyta, która wychodzi spod rąk Tuomasa.
Zdarzało mu się, że całość materiału musiał nagrywać solo, grając na wszystkich instrumentach, jednak tutaj nie jest on sam, ma kogoś do pomocy. I mogę rzec, że jest to persona bardzo ciekawa, gdyż mowa o wokaliście Winds, który kiedyś pogrywał w Khold. Tak, to Lars Eikind we własnej osobie, objął w tym bandzie bas i drugi czysty wokal. Dopełnieniem składu Before jest niejaki Juho Räihä, pracujący na wiośle.
Muzyka Before The Dawn to mniej więcej melodic/death metal, z elementami gothicu. Ale to luźne opisanie dźwięków wydobywających się z tej płyty. To, co nas atakuje z jej wnętrza to podniosłość zaklęta w melodię. To oko cyklonu, niezmierzonej siły, gdzie oprócz agresji, panuje spokój. Pierwszym numerem, gdzie Lars Eikind oczarowywuje mnie swoim wokalem, jest „Faithless”. Ale jest to lekkie zauroczenie. Dopiero w późniejszych utworach zaczarował mnie nieco bardziej. Niestety, kawałek ten trwa trochę nieco ponad trzy minuty, a to strasznie krótko, a jest ich tu jeszcze parę. To jeden z minusów tej płyty. Drugim jest jej długość, która zamyka się w niecałych czterdziestu minutach, a to też mało. Człowiek zaczyna co dopiero się wsłuchiwać, a tu juz nieoczekiwanie wszystko się kończy.
Poza tymi dwom minusami, jest to naprawdę znośna płyta. Choć nie jestem miłośnikiem muzyki, która posiada przedrostek melodic, to dźwięki „Deadlight” przypadły mi do gustu. Najbardziej lubię ją dzięki wokalizom, wyżej dałem temu wyraz. Pewnie gdyby nie wyczyny Larsa, przejrzyste, zapadające w pamięć, to nie zwróciłbym uwagi na ten materiał. A tak „Mournig Sun” i „Deadsong” odcisnęły na mnie swe piętno.
Jeżeli wy, poszukiwacze rożnych dziwnych dźwięków lubicie Dark Tranquility, Katatonię, In Flames, to powinniście także polubić Before The Dawn. Można usłyszeć w nim style całej tej trójki, plus pewnie coś innego, ale niestety to nie czyni tego krążka nowatorskim. W sumie w melodic metalu, teraz to rzadko się zdarza.