środa, 25 listopada 2009

Lacrimas Profundere - Fall, I Will Follow


To moje pierwsze zetknięcie się z tym zespołem i raczej ostatnie. Dlaczego? To proste. Muzyka, jaką serwują Niemcy z Lacrimas Profundere na swoim piątym albumie pt. „Fall, I Will Follow” to gothic rock niskich lotów. Dźwięki te można porównać do wyczynów takich kapel jak HIM, Sentenced, The 69 Eyes, z tą różnicą, że kiedy tam można czasem znaleźć coś wartościowego, tak tutaj daremne będzie szukanie czegokolwiek dobrej jakości.
Wokal, styl śpiewania, ale też aranżacje i konstrukcje riffów typowe dla tego stylu, niczym nie zaskakują i nic nowego nie wnoszą do tego gatunku. Christopher Schmid, ówczesny wokalista, stara się jak może, by dorównać wyczynom Ville Laihiala czy też Ville Valo, lecz niestety marnie mu to wychodzi, choć podobieństwa jakieś tam istnieją. Podobne budowanie klimatu, maniera śpiewania. Wszystko w tym już gdzieś było.
A co do muzyki, to trochę bardziej ambitnym utworem jest „Sear Me Pale Sun”. Najdłuższy na płycie, bo prawie ośmiominutowy, wyróżnia się na tle wszystkich innych. Typowy dla tego stylu początek plus przesterowany wokal, niby nic nowego, ale jednak... Po trzech minutach wchodzą falujące klawisze i lekko transowy rytm, który może się podobać. Niestety, monotonie ciągnie się to do końca, a mogło by być z tego coś naprawdę dobrego. A już czymś konkretnym na tle reszty jest ostatni numer „Fornever”, ostry i czadowy. Niestety, ma on niepotrzebną wstawkę, gdzie jakiś pan wchodzi do pokoju, otwiera browar, zapala papierosa i bełkocze coś do siebie. W sumie to tak naprawdę w tym utworze podoba mi się jeden riff. Mocny, ciężki i wolny. Tylko w tym momencie na całej płycie możemy usłyszeć podwójną stopę. Więcej takich fragmentów, a płyta ta miałaby się czym pochwalić.
Słuchając reszty to nigdy nie wiem, który kawałek aktualnie leci, tak wszystkie są podobne do siebie. Jałowa jest to płyta, choć pewnie fanom tego typu grania przypadnie do gustu, mnie niestety odrzuca daleko.

Ulver - Bergtatt - Et Eeventyr I 5 Capitler


Poznajecie arcydzieło kiedy je słyszycie? Wydaje mi się, że nie każdy ma tę umiejętność... Dla mnie wielkim dziełem jest koncept album „ Bergtatt - Et Eeventyr i 5 Capitler ” pierwsza płyta Ulver. „Bergtatt” to opowieść o kobiecie zagubionej w górskich lasach trolli. Historię i wszystkie teksty powstały dzięki wyobraźni Garma i właśnie dzięki niemu dźwięki te są takie dobre. Ale o tym niżej...
Pamiętam jak dziś, kiedy pierwszy raz zetknąłem się z zawartością tego krążka. Atmosfera zharmonizowanego black folku ogarnęła moją osobę bez końca. Do tej pory nie usłyszałem niczego lepszego w tej materii.
Czyste, zawodzące śpiewanie, szepty oraz typowy black metalowy wokal (swoją drogą, zauważyliście, że takie wokale w norweskich zespołach są najlepsze?), to one nadają klimat tej płycie. Garm pokazuje nam, na co go stać. Ale muzyka też to robi.
Jest niczym samo opowiadająca się baśń. Raz po raz zaskakuje nas swoimi zmianami tempa, atmosfery. Raz mamy folkowe chóry, kobiece wokale, akustyczne gitarki i flet, a po chwili blasty oraz szybkie gitary masakrujące nasze organy słuchowe. Tak jest w każdym kawałku. Ale w „Capitel III : Graablick Blev Hun Vaer” to połączenie jest najlepsze. W nim usłyszycie również dźwięki ucieczki głównego bohatera tego albumu. Szybki oddech, łamiące się gałęzie, bieg... Za tło robi tu fortepian, na którym Sverd (tego pana chyba znacie) pięknie improwizuje.
„Capitel IV : Een Stemme Locker” jest zaś zwiastunem tego, co ma dopiero nadejść w ich twórczości. Mógłby się znaleźć na kolejnym ich wydawnictwie, kiedy panowie z Ulver odłożyli na chwile na bok black metal, nagrywając pierwszą w historii metalu akustyczno folkowa płytę. Ale to już inne dzieje.
„Bergtatt” jest jedyny w swoim rodzaju. Jeśli lubicie klimaty północy, samotność lasów, jesienne tchnienie powietrza w górach, oraz black metalową agresję, to te dźwięki są dla was. W nich znajdziecie ukojenie w długie jesienne i zimowe wieczory.

Vampiria - Among Mortals


Vampiria... To argentyński zespół wykonywający melodic black/gothic metal, choć ja raczej nazwałbym to vampiric metalem, coś na kształt trzech pierwszych płyt Cradle of Fitlh, klasycznych odsłon gatunku, ale przypomina to też wyczyny Theatres des Vampires.
Ich pierwszy album „Among Mortals” pojawił się na świecie przy bladym świetle księżyca w 2001 roku, wtedy też to wpadł mi w ręce, więc minęło już parę ładnych lat. Ostatnio stwierdziłem, że kompletnie nie pamiętam jego zawartości. Odświeżyłem więc sobie pamięć i stąd powstaje ta recenzja.
Nie trzeba długo czekać, by przekonać się, że można przy tym krążku stracić lekki kontakt z rzeczywistością, zapadając w drzemkę nad swoimi światami wampirycznych wizji pełnych krwi. Już w intrze (długim muszę przyznać) - „Prelude / Awake To Eternity / Vampires & Mortals” możemy się przekonać, że kiedy poddamy się tym dźwiękom, to doznamy objawienia natury nocy.
Doznania te łączą się z drugim numerem „Legacy of Blood”. Kolejny, „Ambassador Of Morning (Salve Luxfer)”, też wkręcający z początkowym rasowym heavy metalowym riffem, szybkim i melodyjnym. Ale niestety dalej klimat i muzyka lekko się rozjeżdżają w budowie atmosfery tej płyty, robi się trochę nudno i cukierkowato. Melodia bierze górę.
Jednak możemy tu znaleźć jeszcze parę kawałków godnych uwagi. Tak jak „Legend Of A Curse”, krótka historia wampirów. Ciekawe momenty ma również „Crown Of Crows” szczególnie pod koniec, kiedy staje się wolny, z lekka romantyczny i smutny zarazem.
W tych wszystkich jednak utworach jak i na całej płycie, słabe są wokale. Damian oraz Konde nie posiadają zbyt dużych umiejętności. Również ich barwy nie są zaskakujące. Jest jeszcze jeden minus – brzmienie, słabe i pozbawione przestrzeni.
Pomimo tego można zapoznać się z tym krążkiem, gdyż nie jest do końca stracony. Ot tak, od czasu do czasu posłuchać, by odświeżyć sobie pamięć, tak jak ja to zrobiłem. Przesłuchać i odłożyć z powrotem na półkę.

wtorek, 24 listopada 2009

Fear My Thoughts – Isolation


„Isolation” zaczyna się od intra o takim samym tytule. Muzyczna kakofonia dźwięków z przesterowanym wokalem. Kolejno płynnie dźwięki poprzedniego przechodzą w „The Blind Walk Over The Edge”. Z niego atakuje mnie ściana typowego amerykańskiego grania, klasyfikującego się jako metalcore z odrobiną, okruszyną melodyjnego death metalu. Zdziwiłem się, gdy przeczytałem, że to niemiecki zespół. Metalcore opanowuje cały świat!
Fear My Thoughts powstał w 1998 roku i jest to szósta płyta w ich dorobku. Niestety, stronię od tego typu grania, więc nic dziwnego, że dopiero teraz usłyszałem ich wyczyny. „Isolation” nie ma w sobie nic nowego. Wszystko już gdzieś było. Także ciężkości jest tu za grosz, bo melodia opanowuje każdy ciekawy, agresywniejszy moment. A ja nie lubię półśrodków.
Serwowany materiał tego krążka jest na maksa skomercjalizowany, brzmi jak numetal, no a przecież można trochę bardziej ambitniej grać. Wystarczy przesłuchać „Bound And Weakened”, „Through The Eyes Of God” lub „Death Chamber” by zostać zasypany nowoczesnym brzmieniem, jakie możemy usłyszeć w różnego rodzaju mediach.
Numery takie jak „Pitch Black” lub „The Hunted” gdzie Martin Fischer w końcu się wydziera, mają w sobie lekki pazur. Ale to, co wyczynia wokalista nie jest za wspaniałe, no i pazur się chyba trochę przytępił.
Ciekawostką tej formacji jest polski w niej pierwiastek w osobie basisty, którym jest Bartosz Wojciechowski. Poza tym nie ma tu nic szczególnego dla starej daty metalowca, nawet dla tych, którzy rozszerzają swoje horyzonty. Polecam zająć się czymś innym, a ten album zostawić tam, gdzie jest… W nicości.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Moonlight - downWords


Od samego początku zostałem zahipnotyzowany wokalem Maji. Byłem w totalnym szoku! Od wydania „Audio 136” zacząłem brać ją za drugorzędną wokalistkę pseudometalowego zespołu, ale na „downWords” zostałem porażony jej możliwościami i fantazją śpiewania.
Lecz nie tylko wokale zmieniły się w muzyce Moonlight. No właśnie muzyka... Nie ma już nic a nic wspólnego z gothickiem. Nie ma też w tym metalu. Progres? Hmm, może, ale pewnie nie dla każdego. Na pewno jest to rock, bardziej trip/rock, może z domieszką alternatywy? Jedno jest pewne, nikt nie nagrał podobnego albumu.
Wystarczy posłuchać pierwszego utworu. „Szpieg” mógłby być paroma utworami, gdyby porozwijać niektóre jego części. A tak mamy wielostopniowy kawał muzy. Psychodela, symfonia, transowe beaty - wszystko w jednym. Tutaj to po raz pierwszy zostałem zaczarowany przez Maję. Jej śpiewanie jest niesamowite, ale to miał być dopiero początek.
Klimaty starego grania można odczuć w kolejnym - „Nieowracalne”, ale są to jedynie echa przeszłości, gdyż klawisze i rytm odbiegają od tego, co czynili wcześniej. Na pewno perełką tej płyty jest utwór „W Moje Ręce”. Obok „Szpiega” najlepsza część tego krążka. Posiada w sobie transowe rytmy, klimat elektro-gothicu, a co najważniejsze, jest osadzony na rdzeniu basu, który pulsuje prawie przez cały czas prowadząc nas coraz dalej w głąb lepszego poznania tej muzy z każdym przesłuchaniem.
Muzyka na tym albumie oscyluje trochę w klimacie Portishead, szczególnie słychać to w numerze „Insomnia”, prawie wyrwał się z jednej z płyt wyspiarzy. Jedyna różnica to brzmienie, słychać że to „Polska”, ale to wcale nie jest minus. Wręcz przeciwnie, jak na pierwszy krok w kompletne inne rejony muzyki, wypadło naprawdę dobrze.
Jedyne, co denerwuje na tej płycie, to dwa fragmenty ciszy, które kończą numery „Cyrk” i „Downwords”. To kompletnie niepotrzebny manewry. Czekanie i słuchanie „niczego” przez dwie i pół minuty, nie należy do moich ulubionych zajęć… Na końcu tego drugiego ciszy jest jeszcze więcej.
Tak czy inaczej, dzieło to jest godne uwagi, choć pewnie nie jeden z was odrzuci je, gdyż nie jest to muzyka łatwa w odbiorze. Trzeba poświecić jej sporo czasu, by odkryć jej piękno, ale właśnie to w muzyce jest najlepsze. Odkrywanie, ciągłe odkrywanie...

Anathema – Serenades


Anathema – kiedyś, jeden z moich ulubionych zespołów. Ale to było jakiś czas temu, teraz rzadko sięgam po ich muzykę... Album „Serenades” był drogowskazem (nie tylko dla mnie), przetarł wiele szlaków dla późniejszych zespołów. Był także krokiem naprzód do nagrania ich wielkiego dzieła „The Silent Enigma”.
„Serenades” - to jeden z pierwszych albumów doom/death metalowych. Teraz wyznaczający klasykę gatunku. Gdyby ktokolwiek nagrał taki sam album w dzisiejszych czasach z takim samym brzmieniem, pewnie zaginąłby w czasie. Tak już się nie gra. To już historia. Ale do rzeczy...
Album zaczyna się od dwóch doom hymnów -„Lovelorn Rhapsody” i „Sweet Tears”, z czego ten drugi jest trochę bardziej żywszy. Ale góruje nad nimi trzeci - „J'ai Fait Une Promesse”. To prosty, romantyczny, akustyczny utwór, w którym śpiewa Ruth oczywiście po francusku. Urwał się jakby z średniowiecza, z zimnych, pełnych miłości i łez zamków… Utwór ten jednak usypia naszą czujność, a kolejne numery wykorzystują to i atakują nas swoim tchnieniem śmierci. „They (Will Always) Die”, „Sleepless” - najbardziej znany z tej płyty i „Sleep in Sanity”.
Nie ma sensu wymieniać wszystkich, bo każdy z osobna jest ciekawy, unikalny i nadaje się na osobną recenzję. Sama Anathema już nigdy nie nagrała takich kawałków jak tutaj. W sumie to oni nigdy nie nagrali takiego samego albumu i to się im chwali.
Na tym krążku możemy jeszcze posłuchać wokalu Darrena White'a, który nagrał z nimi po tym wydawnictwie tylko jeszcze jedną ep-kę i opuścił szeregi grupy. Nic innego mi nie zostało, jak zachęcić wszystkich, którzy nie znają jeszcze z jakiegoś powodu tych dźwięków do ich przestudiowania - warto!

Draugnim - Northwind's Ire


Draugnim to fiński zespół blackowy, który wplata w swój styl pagan metal. Powstał już jakiś czas temu, a konkretniej przed dziesięciu laty. Jednak dopiero rok temu zespół wypuścił na światło dzienne swoje pierwsze długogrające dzieło. Dostało ono nazwę „Northwind's Ire”.
Znajdziemy na nim siedem utworów, powstałych dzięki wewnętrznej walce z przeciwnościami losu przez wszystkich trzech członków tegoż bandu. Gdyż będąc na skraju zapomnienia, podnieśli się z rozpaczy i nagrali w końcu ubłaganą chyba przez wszystkie zespoły „pierwszą płytę”.
Brzmienie to pierwsza z rzeczy, jaka rzuca się w uszy. Strasznie brudne, ale to wcale nie jest plus. Mogłoby być bardziej czytelne., gdyż melodia jest niezła i klawisze, choć raczej monotonne, też nie są takie złe. Mogłyby być jednak trochę głośniejsze, powinny raczej wydobywać się z tła, niż je tworzyć. Jednak im bliżej końca płyty, tym lepiej. I już sam nie wiem, czy to klimat, czy po prostu brzmienie się polepsza z czasem?
Muszę pogratulować głównemu kompozytorowi. Morior zbudował na tym albumie malowniczy klimat. Pełen lasów, wzgórz, gór... Jest to zaiste pochwała natury. Tutaj w wydaniu black metalowym, ale w sumie to czemu nie?
Niestety by polubić ta płytę, trzeba podzielić jej klimat. Jest on trudny w odbiorze. Ciemny, tajemniczy, dziki, dziewiczy...Nie każdy pewnie poczuje go, tak jak zapewne chcieliby tego twórcy. Najciekawsze momenty tego „Gniewu Północnego Wiatru” to „Craionhorn”, „Sworn To Waves” i ostatni „Archein”. Reszta jest niestety obrzydliwie taka sama.
Krążek ten w sam raz nadaje się na wypady na łono natury, przy nocnych ogniskach, w centrum lasu...Wtedy pewnie każdy z was pozna jego piękno, choć przygasłe i blade, ale jednak piękno.

Kaamos – Kaamos


Minęło sporo czasu odkąd słuchałem death metalu. Jakoś inne rzeczy mnie bardziej interesowały. Ale zapragnąłem wrócić i wydobyłem z otchłani czasu pierwszy album szwedzkiej grupy Kaamos o tytule po prostu „Kaamos”.
Od pierwszego zetknięcia wiedziałem, że to jest to. Energia, agresja i szybkość zaatakowały moje organy słuchowe. Ale zamiast uciec do czegoś spokojniejszego dałem głośniej, by jeszcze bardziej odczuć każdą nutę tego śmierć metalu. Szczerze, to mogę stwierdzić, że dawno już nie słyszałem tak dobrego deathu ze Szwecji.
Dla każdego coś miłego, można powiedzieć słuchając tych trzydziestu pięciu minut muzyki. Mi osobiście spodobały się tzw. walce. Jest nim, choć nie do końca, utwór „Doom of Man”. Zaczyna się jakimś dziwnym bełkotem, z efektem powtórzenia i w sumie mogłoby być mrocznie i szaleńczo, gdyby tylko słowa były zrozumiane. A to jakieś cholerne suahili. No chyba, że to insze narzecze? Za to jak wchodzi muza, jest już dobrze. Ostre, ciężkie, w średnio wolnych tempach gitarowe riffy. Powalające... Uwielbiam to!
Podobnym, choć tylko z początku jest „Curse Of Aeons”. Z wolna wypuszczane dźwięki. Bas niczym grzmoty burzy. Dalej tempo wzrasta i już można zamiatać włosami podłogę. Mamy tu też inne wrzynające się momenty jak na przykład kawałek „Blood of Chaos”. Szybka jazda, pełna blastów przeplatających się z starą dobrą szkołą death metalu. Przez cały czas trzyma słuchacza w kleszczach śmierci. I za cholerę nie chce puścić.
Jedno jest pewne, to album typowo do pogowania. Szaleńczy i bezkompromisowy. Polecam jako wyładowywacz energii. A to przecież ich pierwsze wydawnictwo. Ciekawe, czy późniejsze krążki były równie interesujące? Na razie... Szacuneczek...

wtorek, 17 listopada 2009

Falkenbach - Ok Nefna Tysvar Ty


Po raz drugi sięgam do twórczości Falkenbach. Za pierwszym razem jakoś nie zostałem oczarowany atmosferą serwującą nam przez ten projekt. Wręcz przeciwnie, sądziłem, że jest to nudna, nic nie wnosząca do black viking folku muzyka. Teraz, by upewnić się, że za pierwszym razem miałem rację, zacząłem studiować trzeci z kolei album „ Ok Nefna Tysvar Ty”.
I co dostałem? Nic ponad to, co usłyszałem wcześniej. Te same klimaty, prawie te same piosenki. Te same nudne wokale (tylko skrzek jest dobry) i nawet jestem skłonny stwierdzić, że brzmienie też jest takie samo. Po prostu nic nowego... Tak jakby album, który słyszałem wcześniej (a był to „...En Their Medh Riki Fara...”) był po prostu wzorem, który pan Vratyas Vakyas co rusz kopiuje.
Wiem, że pewnie znajdą się wśród was fani, mówiący co innego, że w tym i w tym utworze jest coś nowego. I nawet skłonny byłbym się zgodzić, ale co z tego, skoro nie potrafię niekiedy odróżnić numerów z tej płyty, tak są do siebie podobne. Jak więc mógłbym napisać, że gdziekolwiek słychać jakikolwiek progres?
Jedyne kawałki, jakie trawię z różnych powodów, to pierwszy „Vanadis”, choć mógłby być krótszy i trzeci „Aduatuza”, gdzie długość jest odpowiednia, ale brzmi mi on jak jedno z dokonań Bathory. Wpływy Quarthona można również znaleźć w „Homeward Shore” - w tym są one jeszcze bardziej słyszalne, niż w poprzednim. Ale to nadal nic nowego...
Album ten jest raczej dla zagorzałych fanów viking grania. Ci, którzy tylko na chwile chcieliby zabłądzić w te dzikie, starodawne krainy, raczej niech sięgną po coś klasycznego z tego gatunku. I nadal niestety nie wiem, dlaczego Falkenbach w kręgach zainteresowania tego typu muzyką jest tak wielbiony? Ale może nie czuję klimatu... W sumie to nic nie straciłem... Wy też nic nie stracicie, jeżeli ominiecie ten krążek szerokim łukiem.

Moonlight - Audio 136


Muszę się przyznać, że jakimś cudem płyta ta umknęła mojej uwadze. Szczerze, to myślałem, że następczynią „Candry” jest album „downWords”, niestety, myliłem się...
Następczynią jest album o przedziwnym tytule „Audio 136”, który wyszedł w 2004 roku.
Wszyscy wiemy, że to, co Moonlight tworzyło od „Yaishi”, zwracało się coraz bardziej w stronę progresywnego metalu. I w pełnej postaci to właśnie znajduje się na „Audio 136”. Kwintesencją tego stylu jest kawałek „Air”, druga z kolei kompozycja tegoż krążka. Ostre riffy, pięknie słyszalny bas i Maja śpiewająca po angielsku, sprawiają, że nie można się oderwać. Fakt, ma ona w sobie parę minusów, ale to nie jest ważne, gdyż jest to jasno świecąca gwiazda tej płyty. Dalej już nie jest niestety tak dobrze...
Większość kompozycji zaśpiewana jest po angielsku. Niestety jest to największy minus tego wydawnictwa, gdyż nadal twierdzę, że Maja Konarska nie powinna tak śpiewać. Kaleczy tylko tą muzykę. Wystarczy sięgnąć po bonusowa płytkę i posłuchać wersji w języku polskim, aby się przekonać, że po polsku jest o wiele lepiej. O niebo lepiej...
Kolejnym minusem, o którym muszę wspomnieć jest intro i outro, czyli „Rosemary's Baby” i „Rosemary's Baby (Reprise)”. Nie mam pojęcia, po co zostały stworzone ten numery. Jak mówi sam tytuł, jest to muzyka Krzysztofa Komedy z „Dziecka Rosemery”, ale fatalnie wykonana. Bez emocji, bez polotu, bez duszy... No nic w tym nie ma. Za każdym razem jak słucham tej płyty, omijam obydwa. Może gdyby była to sama muzyka, to jeszcze... ale niestety pani Konarska udziela się w nich wokalnie, bo jakżeby inaczej. Nie bierze mnie jej ekspresja i jej podejście do zanucenia tych prostych przecież dźwięków i nic tego nie zmieni.
Źle się stało, że główny kompozytor Daniel Potasz odszedł. Reszta zespołu pragnęła pewnie iść wyznaczoną na wcześniejszych płytach ścieżką. Ale niestety, czegoś zabrakło. Teraz też rozumiem przejście z progres metalu, do trip/roka na „downWords”. Album ten był łącznikiem, poszukiwaniem czegoś nowego. Niestety Maja i reszta nie do końca mnie na nim przekonywają. Brak w tej muzyce „złotego środka”...

Doom:VS - Dead Words Speak


Miałem już dać sobie spokój z doom metalem na jakiś czas, ale postanowiłem sięgnąć po jeszcze jeden krążek. I tym razem mi się poszczęściło... W końcu trafiłem na coś ciekawego, choć trochę nużącego na dłuższą metę.
Johan Ericsson, jeden z założycieli Draconian, wydając drugą płytę pod szyldem Doom:VS pt. „Dead Words Speak” wiedział co należy zrobić, by przykuć uwagę słuchacza. Nagrał jedną z ciekawszych pozycji funeral/doom metalowych w 2008 roku, lecz nie zamknął się w tym stylu do końca, gdyż album ten posiada też melodyjne wstawki, poza tymi „grobowymi”. Słychać to w każdej z sześciu pozycji i nie ma sensu wymieniać tych bardziej odzwierciedlających te połączenia stylów.
Emocjonalnie jest to walec. Ciężki, wolno zmierzający do celu. Martwota dźwięków opanowuje bez reszty. Mamy to w kawałku tytułowym, gdzie również i teksty czynią swoją powinność - „They speak to me at night and sometimes I get frightened...They give no peace at night and sometime they are right.” Mowa tu o „martwych słowach” docierających do nas w najczarniejszych chwilach nocy. Cóż tu jeszcze dodawać, po prostu trzeba to przeżyć.
Takie rzeczy odczujecie po głębszym poznaniu tej muzyki. A to, co od razu zwraca naszą uwagę to wokal. Johan posiada brutalny, głęboki growl, ale także jego czysty śpiew może robić wrażenie. Poza tym wykorzystuje on również normalne mówienie na kształt tego, co czyni Aaron Stainthorpe z My Dying Bride. I muszę przyznać, że robi to niesamowicie – klimat w takich chwilach staje się jeszcze mroczniejszy.
Najbardziej słychać to w,... no właśnie „to” jest w każdym z utworów. Lecz najmniej podoba mi się w ostatnim, „Threnode”, jakoś ciągnie się (jest najdłuższy na płycie) przez dwanaście minut, wręcz nudzi swoją powtarzalnością i wtórnością. Choć ładnie się zapowiada, to jednak koniec wręcz zabija.
Tak czy inaczej chwile z drugim wydawnictwem Doom:VS będę pamiętał długo. Wryło mi się głęboko w czaszkę, więc na pewno kiedyś jeszcze do niego wrócę.

środa, 4 listopada 2009

Savatage - Dead Winter Dead


Savatage – to jeden z mało docenionych zespołów na scenie metal/rocka. Stan ten powodowany jest pewnie przez ich lawirowanie między stylami heavy/power a heavy/progres, który z biegiem lat coraz bardziej był odczuwalny w ich muzyce.
Przykładem tego drugiego połączenia jest płyta „Dead Winter Dead” z 1996 roku. Jak to bywało w zwyczaju, tak i tu mamy do czynienia z koncept albumem. Historia opowiada o konflikcie zbrojnym na Bałkanach.
Nie trzeba się nawet specjalnie domyślać, gdyż już drugi numer o tytule „Sarajevo” mówi nam wszystko. Jednak nie tylko o wojnie jest to krążek. Wplata nam się tu jeszcze jedna opowieść, a mianowicie wątek tragicznej miłości Serba z muzułmanką. Chyba każdy z nas domyśla się, co mogło z tego powstać. Wyobrażenia panów z Savatage znajdziecie właśnie na tej płycie... A uwieńczeniem tej historii jest ostatni, zamykający ten album kawałek „Not What You See”
Wracając do twórców... Na większości utworów śpiewa Zak Stevens, tylko na dwóch czyni to Jon Oliva, który również odpowiedzialny jest za klawisze i fortepian. Oczywiście nie zabrakło tu typowych dla Savatage rock operowych zagrywek. Te dłuższe to otwierający „Overture” z podniosłą atmosferą. Kolejnym tego typu jest „Mozart and Madness” z malowniczą solówką w początkowej części, mięsistym riffem w części środkowej oraz klimatem klasycznym a'la Mozart. Podobnie jest z intrem do tytułowego songu o nazwie „Memory (Dead Winter Dead Intro)” - to odegrana na gitarze „Oda do Radości” w, muszę przyznać, poruszający mnie sposób.
Dochodząc do najciekawszej części tego dzieła wymienię jeszcze dwa utwory. Są to „One child” i wcześniej wymieniony przez mnie „ Not What You See”. W nich to można usłyszeć słynny kanon wokalny w połączeniu z progresywnym feelingiem. Niesamowity klimat tych dwóch sprawia, że płyta ta jest jednym z największych dzieł tej grupy.
Nie zostało więc nic innego, jak tylko polecić ją każdemu, bo wierze, że dźwięki te mogą się podobać. Poza tym, jest to Savatage na najwyższym poziomie, więc nie tracie czasu, gdyż takich uczuć zaklętych w muzykę nie znajdziecie nigdzie.

Necroart - The Opium Visions


W muzycznej podróży po obcych landach, wpadłem na zespół Necroart z Włoch. To sekstet grający coś na kształt melodic death metalu, lecz taka definicja ich twórczości jest trochę niepełna. Ich dziedzictwo, to na razie tylko jedyny longplay o nazwie „The Opium Visions” wydany w 2005 roku. Jest on mieszanką prawie wszystkich stylów w metalu, plus różnego rodzaju eksperymenty.
„The Crimson Minority” to swoiste potwierdzenie moich słów - jest agresywnie, ale do tego melodyjnie. Wstawki fortepianu oraz akordeon w zwolnieniu, zabarwiają klimat numeru folkiem, a zwrotki zalatują gothic'em. Prawie każdy kawałek z całego krążka posiada tę atmosferę. I jeszcze jedno, słuchając go mam straszne skojarzenia z polskim Elysium (z ich wcześniejszymi dokonaniami). Podobnie jest w „Le Fleur Noir”, tylko tutaj akurat szkieletem jest gitara akustyczna, która pojawia się w wolniejszych partiach. I cholera, chyba na tym albumie nie obędzie się bez odczuć, że jest to Necroartowa odpowiedź na Moonspell z okresu „Irreligious”
Płyta nieco się zmienia w postaci „Pandemonic Opium Night”. Panowie trochę przyśpieszają, ale próba ta lekkiej zmiany klimatu jakoś nie jest wysokich lotów. W tym utworze najbardziej słuchać wpływy szwedzkiego deathu, którym się chłopaki inspirują.
Ogólnym minusem „Opiumowych Wizji” jest brzmienie, jakość całego albumu. Nie jest to mistrzostwo świata, niestety słychać niedociągnięcia masteringu. Jednak jak na pierwszą płytę jest naprawdę dobrze. Nie liczy się jakość płyty , ale jej treść, a tu jest czego posłuchać.
Najbardziej zapamiętany przeze mnie numer zwie się „Capricorn Years”. Prawdopodobnie przez to, że jest najbardziej przebojowym kawałem muzy z tego wydawnictwa. Szczególnie refren wpada w ucho, aż się chce śpiewać. Ale tak czy inaczej, jest to kolejny kawałek nieco progresywno folkowy, oczywiście z domieszką metalu.
Osiem kawałków zakańcza „L'Inverno Dell'Anima”, całkowity odmieniec, zaczynający się schizofrenicznymi, mrocznymi dźwiękami na tle samplów pojawiających się co jakiś czas. To utwór stricte zagrany na styl ambientowy.
Album jest godny uwagi, szczególnie z uwagi na eksperymentowanie Necroart'owców. To ich pierwsze dziecko, ale bardzo dojrzałe jak na debiut.

Hypnagonia – Inside the Mirror


Oto kolejny młody zespół grający ciężka muzę w naszym rodzimym kraju. Hypnagonia – ta ciekawa nazwa kryje za sobą grupę z Wodzisławia Śląskiego, która para się melodyjną odmianą deathu z elementami blacku i thrashu. Jakiś czas temu wydali swoje pierwsze demo „Inside The Mirror” i właśnie ono będzie obiektem tej recenzji.
Krążek zawiera trzy utwory, czyli prawie że standard jak na tego typu wydawnictwo. Pierwszym jest kawałek tytułowy. „Inside the Mirror”. To mocny kawał dobrej agresywno-melodyjnej muzy. Najciekawsze w nim są wokale Cyraxa, który raz to growluje, rak krzyczy, a innym razem coś tam normalnym wokalem podśpiewuje. Połączenie tego z muzyką daje nawet ciekawe momenty.
Kolejnym jest „Realese” i tak samo jak poprzedni jest mocną rzeczą. Tutaj jestem bardziej zachwycony riffami, wspaniale współgrającymi znów z wokalem frontmena. Trzecim i zarazem ostatnim jest mroczna balladka „Final Breath”. Zaczyna się spokojnymi szeptami, które po chwili przeistaczają się w szaleńcze krzyki i tak jest na zmianę. W tych energetycznych chwilach przypomina mi to trochę dokonanie sławnych „Kredek”, ale to lekkie uczucie.
I to już chyba wszystko. Niestety „krótkość” „Inside The Mirror” jest jej minusem. Pomimo to, że ciężko w dzisiejszych czasach nagrać coś oryginalnego, Hypnagonia stanęła na wysokości zadania i wypuściła trzy stosunkowo dobre utwory i teraz tylko czekać na kolejną ich odsłonę. Myślę, że chłopaki nie zawiodą.

Daemon - The Second Coming


Już od pierwszych taktów tej płyty wiemy, że to skandynawski death metal. No może w tym przypadku trochę to przesadzone, gdyż deathu to w tym nie ma prawie wcale. No i w sumie to nie jest do końca czysta Skandynawia. Północy i mroku to tu mało. I może to jest jedną z przyczyn słabości tego wydawnictwa.
Daemon pochodzi z Danii (to dlatego). Założył go Anders Lundemark i reszta członków Konkhra razem z perkusistą Nicke Andersson z Entombed. Ich drugie wydawnictwo nosi nazwę „The Second Coming” i bardziej odnosi się ona do tego, że to ich druga płyta, a nie tak jak sugeruje okładka, do Jezusa i jego powtórnego przyjścia. Daemon praktykuje tu cos na wskroś przypominającego dzieła Entombed z czasów Wolverine Blues i płyt jej podobnych. Przejawia się to w brzmieniu i stylu gry. Ich Death 'n' Rollowe zagrywki mogą być trochę nieznośne.
Jednak nawet tu, jak wszędzie można znaleźć coś ciekawego. Początek dość niewinny – krzyki nagrane i puszczone od tyłu. Dalej w sumie jest ciekawiej ma w sobie coś, co dobrze nastraja do „My Kingdom Is A Sacred Place”. Death’n’rollowa zagrywka, subtelna choć kopiąca. Tak rozwija się dalej ten numer do chwili, kiedy wchodzi refren rozpieprzając wszystko wokoło. W czasie całego krzyki powtarzają się jeszcze co jakiś czas.
Dodatkami to kawałków lekko ponad trzydziestominutowego grania są sample z filmów. Najbardziej wymowne pochodzą z „Make Me Bleed” i „Way Out Of Hand”, gdzie ten z drugiego jest konkretniejszy. Trzy słowa „Human Fucking Beasts”. Sama muzyka też jest lepsza, niestety nie wybija się ponad przeciętność. Innym dodatkiem jest cover Black Sabbath – „Symptom Of The Universe”. Cóż tu dużo mówić, dobrze zagrany numer. Nic poza tym.
Reszta jakoś mnie nie kopie, w ogóle mi nic nie robi. Pewnie przez to myślę, że to słaba płyta. Ale może za mało jej słuchałem, żeby oceniać? Nie mogłem jednak przebić się przez moje poczucie gówna. Po prostu bywają większe, lepsze ryby w stawie.

...And Oceans - The Dynamic Gallery Of Thought


Jak wiele istnieje muzyki!!! Nie da się ogarnąć jej ogromu... Dlatego też wracam często do jej przeszłości, by znaleźć coś ciekawego. A stosunkowo niedawno, bo w roku 1998, ...And Oceans, młoda wtedy jeszcze fińska kapela wydała swoją pierwszą płytę o tajemniczym tytule - „The Dynamic Gallery Of Thought”
Sięgnąłem po nią znając wcześniej dwie ich ostatnie pozycje, więc teraz szykowałem się na black metalową odsłonę. I to właśnie dostałem... Dźwięki, jakie usłyszałem na „Dynamicznej Galerii” to black a jakże, ale black symfoniczny, wręcz ambientowy, a wszystko to dzięki klawiszom. Można by to chyba porównać do pierwszych płyt Dimmu Borgir, ale porównanie to nie jest do końca prawdziwe. Choć podobieństwa istnieją, to jednak różnice też są zauważalne.
Trochę jednak żal, że to nie jest czysty black, tak jak na początku „The Room of Thousand Arts”, kiedy blasty miażdżą aż miło. Jak to słyszę, to przed oczami roztacza mi się wizja jednego z najbrutalniejszych black wykonawców. Niestety ...And Oceans poszli w innym kierunku. Postawili na klawisze i one w przerażającej większości rządzą na tej płycie. Jednak muszę przyznać, że zabieg ten – stawiając na klimat – wcale nie jest chybiony. Wręcz przeciwnie.
Wystarczy posłuchać, jak rozpoczyna się „Mikrobotik Fields / Uråldrig Saga Och Sång”. Kosmiczne klawisze, mikrobiotyczne, roztaczające pejzaże, odległe krainy świadomości. Albo fuzja symfo-blacku w „Samtal Med Tankar - Halo of Words”. W nim granice nie istnieją... światy, inne galaktyki myśli manifestują się przed nami i ciągną nas do siebie. Wystarczy tylko poddać się czarowi. Tak potrafią grać tylko ludzie północy... Jakby ta muzyka płynęła w ich żyłach. ...
Jednak jest w tym wszystkim jedno ale... Klawisze oprócz tego, że nadają tej płycie sens, odbierają jej duszę. Przez czas całego krążka ich monotonia i bezduszne (choć, miejscami genialne) granie przytłacza swym ciężarem. A na dłuższą metę może to być męczące. Tak czy inaczej, posłuchajcie jej, bo warto.