czwartek, 31 grudnia 2009

Morbid Angel - Gateways To Annihilation

Ostatnimi czasy dostałem muzycznej sraczki z powodu nowych badziewnych rzeczy, które wyszły w minionych latach. Miałem dość słuchania i pisania o słabej muzie. Zapragnąłem więc wrócić, cofnąć się trochę w czasie, wydobyć coś dobrego z otchłani przeszłości. Tak to sięgnąłem po szósty album w dorobku amerykańskiej formacji Morbid Angel. „Gateways To Annihilation” był dla mnie wybawieniem... Od samego początku, kiedy tylko rozbrzmiały dźwięki „Kawazu” szyderczy uśmiech zagościł znów na moich ustach. Gdy szaleńcze brzęczenie owadów wszechświata przeszło w gitarowe riffy „Summoning Redemption”, ja już klękałem na kolanach w geście hołdu. Tak się powinno grać!!! To dźwięki płynące z czystej, szaleńczej miłości do czarnej, śmiercionośnej muzyki. Każda nuta obwieszcza to wszem i wobec. Płyta ta to niejako powrót. Powrót do czasów świetności Morbidów z czasów „Covenant”. Między tą szóstą, a trzecią płytą, też można było znaleźć dużo ciekawych, piorunujących numerów, ale dopiero ten krążek potwierdził wielką prawdę – Morbid Angel jest wielki! Ale też i zaskakujący... Utwory znajdujące się na tym wydawnictwie nie są tak szybkie, jak na poprzednim albumie, ale raczej osadzone w średnich tempach, gdzie króluje podwójna stopa, a nie mordercze blasty. Przecież to nic nowego, tak właśnie powinien brzmieć prawdziwy death metal; huragany stóp, a nie chaos werbla. Świetnym na to przykładem jest „He Who Sleeps” albo „At One With Nothing”. Obydwa w niesamowitym klimacie, gdzie ciężar bierze górę nad wszystkim. Ale oczywiście są tu też ciekawe szybsze numery, tak jak „I” lub „Ageless, Still I Am”. Ciekawostką ze wszystkich jedenastu kawałków jest „Secured Limitations”, gdzie Trey Azagthoth oprócz swej gry na gitarze atakuje nas swym niesamowitym wokalem. Porównując jego wrzaski do growlingu Tuckera, Trey wypada niesamowicie diabelsko, aż żal bierze, że tylko tutaj postanowił pokazać, na co go stać. Wydawnictwo to nie jest może rewolucyjne w historii tego zespołu, ale na pewno wpłynęło na wiele innych w tym naszego rodzimego Behemotha. Posłuchajcie jak brzmiał przez 2000 rokiem, a jak później, kiedy „Gateways…” wyszło na światło dnia…

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Anathema – Judgement


„Judgement” - piąta płyta w dorobku Anglików z Anathemy, jest wyznacznikiem nowej drogi w stylu zespołu. Po porzuceniu metalu, przyszedł czas na gothic, i na nowe danie – atmosferyczny rock. Pierwszym mym krokiem w poznaniu dźwięków „Wyroku” był utwór „Deep”, który znalazł się na składance, bodajże Metal Hammera. Oczarował mnie od samego początku, na bardzo długo został mym ulubieńcem. Głównie przez klimat... Leciutki paraliż na klawisze w tle, melodyjne gitary, pełen emocji śpiew Vincenta no i oczywiście tekst. To wszystko tworzy „głęboko” uczuciową pieśń.
Na tej płycie powrócił John Douglas, by znów wybijać rytmy w swym starym zespole. Ale tym razem nie był sam... przytargał ze sobą siostrę Lee. Aż w dwóch utworach możemy usłyszeć jej cudowny głos, a są to „Don't Look Too Far” i „Parisienne Moonlight”. W tym drugim zaśpiewała wespół z Dannym, a był to jego dziewiczy wyczyn wokalny. Z tego tandemu, muszę przyznać wyszła bardzo przyjemna balladka, pełna smutku, łez, uczuć, do których tylko nieliczni są zdolni. A wszystko to w akompaniamencie fortepianu i gitary akustycznej.
No, ale jak już o balladach mowa, to muszę jeszcze wymienić chyba najbardziej znaną w dorobku tej grupy - „One Last Goodbye”. Powstała ona, tak jak cały album dla zmarłej matki braci Cavanagh. W niej to cały żal, samotność, stratę, wszystkie te emocje towarzyszące utracie kogoś bliskiego skrystalizowały się w dźwięki. Jeżeli wczujemy się w muzykę dobywającą się z głębi, to naprawdę możemy to poczuć ... „I still feel the pain, I still feel your love” ....
Moimi ulubieńcami są również tytułowy „Judgement” i „Wings of God”. Ten pierwszy, na początku niczym lekki wiatr, kończy się jak huragan. Drugi jest ucieczką wewnątrz siebie, do krain świadomości, gdzie każdy z nas może znaleźć swego „boga”, albo szaleństwo.
Każdy z reszty utworów jest swoistą historią, którą można kontemplować osobno lub jako całość. Pomimo zmiany w stylu Anathema pozostała zespołem tworzącym muzykę o nacisku emocjonalnym. Ładunek zawarty w „Judgement”, jak to bywało na wcześniejszych płytach jest ogromny i jedyne, co pozostało każdemu z nas, to kontemplacja jego zawartości.

sobota, 19 grudnia 2009

Funeral - As the Light Does the Shadow


Oto przed wami recenzja kolejnego death/doom albumu. Tym razem jest to ostatnia płyta zespołu Funeral z Norwegii. Pewnie ci z was, co żyją dla tego dołującego gatunku wiedzą, że grupa ta jest jedną z prekursorów funeral doomu. Ale to już przeszłość, teraz Funeral, choć nadal są ciężcy i wolni do granic możliwości, to mieszają ten styl z pięknymi melodiami i klimatem symfonii.
Ich piąta w dorobku płyta nosi nazwę „As the Light Does the Shadow” i jest to jedno z lepszych dzieł 2008 roku, kiedy to wyszła na świat. Muzyka ukrywająca się pod tym tytułem jest ciężka w odbiorze. Po pierwsze przez wokal. Nie znajdziecie tu growlu, jak to bywa w tego typu wydawnictwach. Panowie dawno już zaniechali ten charakterystyczny dla tego stylu „śpiew”. Za to mamy tu monotonne zawodzenie, niby mnicha, który stracił swoja wiarę i łkając wzywa swojego stworzyciela, by zabrał jego dusze, rzucił ją w ciemność. I choć nie jestem i raczej nie zostanę fanem wokalu Frode Forsmo to ostatni utwór „Fallen One” zrobił na mnie nie lada wrażenie. Pieśń ta wyrwała się niby z średniowiecznego klasztoru. I tutaj, tak jak napisałem wyżej, mnisi a cappella zawodząc śpiewają hymn pochwalny dla upadłego oddając mu wszystko to, co mają - „Take my heart and eat it warm”. Niesamowity klimat, smutek, osamotnienie, ale też i szaleństwo wypływają z tego kawałka w postaci najcudowniejszego instrumentu na ziemi – ludzkiego głosu.
Po drugie... Dźwięki tego krążka nie należą do miłych rzeczy; są to dołujące, depresyjne stany muzycznej świadomości z ciężkim mięsistym brzmieniem, wbijającym w ziemię z siłą młota. Nie dziwię się już, że Funeral nazywany jest najsmutniejszym zespołem świata. Samobójcze emocje wylewają się z ich ostatniego krążka i zakażają każdą podatną na takie emocje dusze. A nad wszystkim panuje prawie nieprzerwanie, symfonia stworzona przez Jona Borgerud, sesyjnego klawiszowca. Ten pan dokonał genialnych rzeczy, nie do opisania, to po prostu trzeba usłyszeć.
Wrócę jeszcze do wokalu, gdyż na płycie pojawia się gość w postaci Roberta Lowe wokalisty Candlemass i Solitude Aeternus. Możemy usłyszeć go w „In the Fathoms of Wit and Reason”. Dzięki jego wyczynom, numer ten brzmi bardzo klasycznie, jakby wyrwał się z początków tego gatunku.
Podsumowując, nie znajdziecie tu cukierkowatych melodyjek, tylko smutek i śmierć podążającą krok za krokiem z każdym dźwiękiem. To muzyka dla mizantropów, zamkniętych w wewnętrznej skorupie świadomości. Jeżeli jesteś jednym z nich, to coś dla ciebie…

Napalm Death - Harmony Corruption


„Harmony Corruption” trzeci album sławnego w światku ekstremalnego grania Napalm Death, wyszedł na świat na początku sierpnia 1990 roku. Był to pierwszy krok tego zespołu w kierunku bardziej poukładanych death metalowych kompozycji. Surowe angielskie brzmienie - ich wizytówka, zniknęło, by zostać zastąpionym zamerykanizowanym soundem.
Głównym powodem tych modyfikacji były zmiany w składzie. Po odejściu Steera i Dorriana, do grupy dołączyli Jesse Pintado (ex Terrorizer) jako gitarzysta, oraz wokalista Mark „Barney” Greenway - tego możecie znać z pierwszej płyty Benediction. Można jeszcze dodać do tego miejsce nagrania albumu, a było to studio Morrisound. No i wszystko już wiadomo. Grind corowa angielska legenda nagrała swoją płytę w Stanach Zjednoczonych i wyszedł z tego poprawny do granic możliwości death metal – nic dodać, nic ująć.
W tamtych latach, kiedy styl ten nadal jeszcze się rozwijał, „Harmony Coruption” nie został przyjęty dość ciepło, choć jak okazało się po latach, zjawisko to miało miejsce tylko w Europie, w USA było wręcz odwrotnie. Ale skupmy się na płycie...
Brzmienie, które wyszło spod palców Scotta Burnsa jest bardzo basowe, mięsiste, ale też lekko przytłumione. Porównując je do innych dzieł, które zostały nagrane na Florydzie tego roku to „Harmony...” wypada najgorzej. Dlaczego tak się stało? Tego pewnie się już nie dowiemy.
Jedenaście utworów prawie klasycznego amerykańskiego grania i prawie ani grama grindu. Kompletny brak krótkich, paronastosekundowych utworów, tak charakterystycznych dla początków tej formacji. Mamy za to rozbudowane, blastujące, bardziej rytmiczne death pieśni. Tak krótko można opisać muzykę tego krążka. I choć niekiedy można go przesłuchać, to niestety ginie on w morzu perełek tamtych czasów.
Ciekawostką tego wydawnictwa, bardzo małą zresztą, jest gościnne wystąpienie dwóch znanych krzykaczy. Glen Benton z Deicide i John Tardy z Obituary wspomogli Barney'a w utworze „Unfit Earth”, ale były to zaledwie epizody, nic wielkiego. I tak też bym podsumował ten krążek – nawet niezły, prawidłowy, no ale chyba to za mało. Konkretów tu nie znajdziecie…

wtorek, 15 grudnia 2009

Elliott Smith – X0


Elliott Smith był amerykańskim kompozytorem, pisarzem tekstów, ale przede wszystkim muzykiem. Jego upodobania artystyczne kręciły się wokół szeroko pojętego akustycznego rocka. Wpływy indie rocka, alternatywy, ale też folku oraz muzyki lat 60-tych były również bardzo słyszalne w jego aranżacjach.
Czwarty album pod tytułem „XO” klimatycznie jest osadzony w latach świetności kwartetu The Beatles, co słychać prawie w każdym kawałku. Faktem jest, że jest to oczywiście odrestaurowane brzmienie, ale konstrukcje utworów, sposób śpiewania, melodie, dosłownie wszystko jest skopiowane z tamtych lat. Najbardziej słychać to w numerze „Baby Britan”, i chyba nie muszę pisać dlaczego, bo tytuł mówi sam za siebie. Jednocześnie jest to jeden z dwóch singli promujących tą płytę.
Wyszła ona już jakiś czas temu, gdyż było to w 1998 roku. Wtedy też mniej więcej usłyszałem o tym muzyku. Przez przypadek, szukając numerów Nicka Drake, trafiłem na tego pana. I tak zaczęła się moja przygoda z tym artystą. Ale wracając do krążka... Czternaście piosenek tutaj zamieszczonych nie różni się za bardzo od siebie, no chyba, że niuansami typu balladka bez perkusji, lub troszeczkę szybsza balladka z perkusją. Różnica objawia się również w klimacie, raz mamy typowo amerykańskie folkowo-alternatywne numery jak na przykład tytułowy „Waltz #2 (XO)” (drugi singiel), gdzie pojawia się fortepian, albo „Independence Day”. Tych z zabarwieniem brytyjskim też jest trochę. Wcześniej wspomniany przeze mnie „Baby Britan”, „Pitseleh”, „Tomorrow Tomorrow” i inne. Ogólnie rzecz biorąc, Elliott Smith nagrywając „XO” nie wniósł nic nowego do takiego a nie innego stylu muzyki, więc na pewno nie znajdziecie tu prekursorskich, nowych ścieżek.
Ogólnie jest to płyta dla fanów Simon and Garfunkel, wspomnianego wyżej kwartetu czy też Boba Dylana. Dla mnie to tylko ciekawostka, tak na chwilę, kiedy nie mam ochoty na nic ciężkiego, pokręconego, na nic zaprzątającego uwagi. Kiedy moje myśli są czyste i chcę, by tak zostało, wtedy taka muzyka sprawdza się najbardziej. Ale jakże rzadko mam takie chwile...

niedziela, 13 grudnia 2009

M83 - Saturdays = Youth


Zacznę od słów: już dawno nie słyszałem tak dobrego albumu! Wydany w 2008 roku „Saturdays = Youth” piąta płyta formacji M83 to prawdziwe dzieło muzycznej sztuki. Założyciel i główny kompozytor Anthony Gonzales dokonał czegoś niemożliwego, zwrócił moją uwagę na siebie, co nie często się zdarza.
To, co serwuje nam ten projekt można nazwać muzyką elektroniczną z wpływami rocka. Bliżej jest to tzw. shoegaze, czyli mamy tu trochę rocka alternatywnego, indie rocka i dream popu. To tyle jeżeli chodzi o styl tej wspaniałej muzyki.
A co do samej muzyki to można powiedzieć, że jest marzeniem sennym, spełniającym się na jawie. Od samego początku krążek ten roztacza przed nami cudowne wizje. Dźwięki fortepianu i klawisz w „You, Appearing” są tego dowodem. Tworzą coś na kształt roztaczającego się wokół nas muzycznego morza, gdzie płyniemy w poszukiwaniu nowych dźwięków. Ale już kolejny trochę schodzi z obranego kursu, co wcale nie jest minusem. „ Kim & Jessie” to przebojowy numer z chwytliwym refrenem. Przypomina mi on muzykę z lat 80-tych, tylko oczywiście w odrestaurowanym brzmieniu. Nie tylko ten utwór jest taki, ducha tamtych lat znajdziemy jeszcze na „Graveyard Girl”, “Up!” i „We Own the Sky”.
Moim faworytem, utworem, który przesłuchałem już dziesiątki razy jest „Skin of the Night”, gdzie możemy usłyszeć (oczywiście nie tylko) Morgan Kibby. Jej wokal, niczym szept brzmi niesamowicie na tle płynących dźwięków. To jeden z tych numerów, od których nie można się oderwać. Wchodzi głęboko w świadomość, roztacza wspaniałe wizje. Przeszłość... Przyszłość... Wszystko splata w jedno. Pokochałem go od pierwszego razu, a to rzadko się zdarza.
Napomknę jeszcze o dwóch numerach. Mianowicie o „Couleurs”. To prawdziwy synth pop z disco beatem i oczywiście doskonałym klimatem klawiszy w tle, oraz o ostatnim „Midnight Souls Still Remain”. Ten to akurat najdłuższa sztuka całego krążka. Przypomina trochę dokonania Sigur Rós. Minimalizm dźwięków, ciągle powtarzane sekwencje i klimat, prawie że ambientowy... Wspaniale zakańcza to wydawnictwo.
„Saturdays = Youth” powinien znaleźć się w kolekcji każdego fana dobrej muzyki. Gdyż jestem pewien, że każdy odkryje jego piękno, indywidualnie dla siebie i straci nie jedną godzinę na eksplorowaniu jego muzycznych krain. Do zobaczenia po drugiej stronie...

Frozenpath - Apocalyptic Winter


Kolebką black metalu jest północ, każdy o tym wie. Ale zdarza się, że od czasu do czasu z otchłani nicości zaatakuje nas zespół, który nic a nic z północą nie ma wspólnego. Frozenpath jest tego żywym dowodem. Grupa ta powstała w RPA. Było to niedawno, bo w 2007 roku, ale już udało się im wydać swoje pierwsze dziecko. A zrobiło to dwóch ludzi o pseudonimach Vinter i Mortem.
„Apocalyptic Winter” to dziewięć numerów symphonic/black metalu, ale nie takiego, do jak jesteśmy przyzwyczajeni przez skandynawskie zespoły. Jedno jest jednak pewne, a mianowicie to, że to one były inspiracją do napisania tego materiału. Jaka jest więc różnica między nimi? Taka, że nie usłyszycie tu super prędkości w postaci hyperblastów. Nie ma w tym też ścian dźwięku, jak to bywa w typowych blackowych zespołach. Mamy tu za to klimatyczną czarną muzę, z mnóstwem klawiszy, tworzących zimny klimat, a wszystko to w minimalistycznym wydaniu. Choć pochodzą oni z ciepłego kontynentu, gdzie nie doświadcza się raczej ekstremalnie minusowych temperatur, to panowie z Frozenpath wiedzą, co to znaczy chłód i mróz.
Wystarczy usłyszeć takie numery jak „The Legend of Winter”, albo instrumentalny „Walk the Path” czy też „Frozenpath” by poczuć tchnienie zimy. Szczególnie w tym drugim... Zaczyna się on odgłosami szalejącej zamieci, by po chwili zamienić się w symfoniczny utwór, któremu przewodzi fortepian. Ale to nic w porównaniu z „2012: A New Day of Empery” mój osobisty faworyt. Uwielbiam atmosferę, jaką roztacza - apokaliptyczna zima. Tu ją czuć…
Ciekawostką tego krążka jest brzmienie. Ma ono swoje plusy, ale niestety także i minusy. Plus to surowość materiału, przez co jest jeszcze bardziej zimny i czarny. Minusem niestety są gitary, ledwo co się przebijają przez klawisze i wokal. Poza tym perkusja brzmi jak automat, choć podobno jest to żywy instrument.
Jak na muzę z czarnego lądu jest naprawdę bardzo dobrze. Scena tego gatunku dopiero co się tam rodzi, kapele, które tam istnieją można by policzyć na palcach dwóch dłoni. Jeżeli jednak są tak dobre jak Frozenpath, to czekam z niecierpliwością na kolejne wydawnictwa.

Anathema - Alternative 4


Spędziłem przy tej płycie setki godzin, jeżeli nie tysiące. Poznałem ją z każdej możliwej strony. Ale nawet po latach i tak potrafi mnie czymś zaskoczyć, wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, bowiem jej historia jest wielowymiarowa, zaczynając od okładki, niby tak prosta, ale jednak z zamglonym tajemniczym przesłaniem. Białe tło, na nim skrzydła, które wydają się wcale nie przylegać do posągu Maryi, która zamiast twarzy ma zdjęcie, na którym Neil Armstrong stawia pierwsze kroki na księżycu. Kiedyś zastanawiałem się nad nią i wydaje mi się, że słowa Duncana Patersona „Visions from a dying brain I hope you don't understand” z utworu „Shroud of False” mówią nam wszystko to, co powinniśmy wiedzieć... A może prawda jest całkiem inna...
A co do muzyki... Wątpię, by znalazł się ktoś, kto przeszedłby obok niej kompletnie obojętnie. Jest magnetyczna, przyciąga uwagę słuchacza i trzyma w ryzach mocno. Dużą zasługą tego są kompozycje Duncana. „Lost Control”, utwór powstały na szkielecie trzech dźwięków. Minimalizm, smutek, samotność i szaleństwo w jednym wyciekają z niego hektolitrami. A tytułowy „Alternative 4” to najbardziej złowieszczy kawałek w historii tego pana, i tego zespołu. Nie chcę nawet wiedzieć, o czym myślał Duncan pisząc go. Wiem za to jedno, uważajcie z tą muzyką, bo otwarcie się na nią może spowodować tylko jedno: „I've opened my mind and darkened my entire life”.
Ale nie tylko Duncan stworzył ten album, dużą rolę odegrał w nim również Danny Cavanagh. On to napisał, sztandarowy kawałek tej płyty, prawie zawsze otwierający ich koncerty, mowa o „Fragile Dreams”. Przez lata ciągle zmieniała się rzecz, która czyniła go jednym z moich ulubionych momentów tego krążka. Ale już od dawna stanęło na linii basu. Choć ten numer stworzył Danny, to Duncan nadał mu niesamowitej głębi, szczególnie w czasie zwrotek.
Kolejnym niesamowitym dziełem Danny'ego jest „Inner Silence”. To trochę ponad trzy minuty romantyczno-tęsknącej muzyki, zaczynającej się od wstępu na fortepian. Nigdy wcześniej ani później żaden utwór nie wzbudził we mnie takich uczuć. Ten tekst, pełen emocji śpiew Vincenta, solówka i uderzenia stopy imitujące uderzenia serca... To wszystko tworzy obraz, który ima się wszelkim opisom. To trzeba poczuć.
Ale też i Vincent dorzucił swoje trzy grosze, nagrywając „Re-Connect” najbardziej żywy, ale też i najbardziej szalony numer na płycie. Również perkusista Shaun Steels , który zagrał w Anathemie tylko na tym albumie zrobił to genialnie i dzięki niemu koło tego dzieła się zamyka... i otwiera dla każdego z nas, pragnących nowych emocjonalnych wstrząsów.
Zakończę chyba już tę recenzję, gdyż wyjdzie (jeżeli już nie wyszła) z tego pochwalna pieśń, a nie o to mi chodziło. Uwierzcie, mógłbym tak jeszcze długo opisywać każdy, choćby najmniejszy akcent, jaki udało mi się wychwycić w czasie słuchania tych dźwięków. Niech każdy z was po przeczytaniu tych słów sięgnie po nią (jeśli jeszcze tego nie zrobił) i da jej szansę, a przekonacie się, ta muzyka to coś wielkiego!

Wine From Tears - Through The Eyes Of A Mad


Wiedząc, że to pierwsza płyta tej rosyjskiej formacji, uprzedzony myślałem, że przesłucham kilka razy, wysmażę recenzję i będę zadowolony z kolejnej dobrej roboty. Niestety, nie było to takie łatwe, szybkie i proste. Po kilku przesłuchaniach muzyka Wine From Tears zaczęła wywierać na mnie coraz większe wrażenie. Teraz sądzę, że ich debiut „Through The Eyes Of A Mad” to bardzo dobry death/doom metal. Chyba najlepszy z tego roku (na razie).
Zawartość tego krążka to dwanaście utworów i na pewno nie są one w żaden sposób odkrywcze. Tu i ówdzie słychać wpływy największych tego gatunku, ale to w niczym nie przeszkadza, wręcz nadaje tej muzyce swojskości, więc każdy znający się na rzeczy słuchacz będzie się w tym czuł jak ryba w wodzie.
Jak to bywa w tego typu muzyce szaleńczo wolne prędkości są sztandarem tego krążka, rozpoczynającego się od „Since I Fell...” na „My Tears” kończąc, ale to nie jest ostatni numer tej płyty. Na końcu mamy trochę coś innego. Utwór nazywa się „Meus Altius Pater Noster” i jest to gothicowo/blackowy twór zaśpiewany w rodzimym języku tej grupy.
Jak napisałem wyżej, nie znajdziecie tu niczego nowego. Ich muzyka jest typowa, jak na ten styl, ale jednak z powiewem świeżości. Melodie rozwiewające się niczym tchnienie przeznaczenia, wprowadzają w stan melancholii, nostalgii, tęsknoty... tak jak powinno przecież być. Ale ostatnimi czasy większość tego typu wydawnictw ocieka słodko gównianym posmakiem kiczu, lecz nie to.
Dlatego też nie ma tu słabych momentów, są tylko same dobre. Ale też i bardzo dobre i do tych zaliczę „Before the Gods”. Odstający nieco od reszty mięsożerny, agresywny kawał muzy, z potężnymi walcami riffów, ale również z partiami wolnymi, pełnymi ciekawych melodii. Drugim równie dobrym, lecz nieco innym jest „Feeding the Angel”. W nim zaśpiewała Elya Fatyhova, niestety tylko sesyjne, nie należy ona do składu Wine From Tears, a szkoda. Dzięki niej utwór ten jest jasną gwiazdą tego albumu. Ona to wzięła na siebie całość wokali, oprócz krótkiej wstawki growlu Alexeya Nesterova.
Taka powinna być atmosfera prawdziwego doomu, a sądzę, że większość kapel grających ten styl w XXI wieku trochę zboczyła z drogi. Tworzenie klimatu śmierci i przeznaczenia w jedną, równorzędną całość rzadko teraz komu wychodzi. Rosjanom się udało i mam nadzieje, że to nie był wypadek przy pracy.

Bathory – Octagon


Minęło czternaście lat odkąd Tomas Forsberg wydał ósmą płytę pod szyldem Bathory. Po kilku zmianach stylu, od black metalu, poprzez viking i death metal „Octagon” to hołd nienawiści w retro thrashu. Quorthon przelał całą swoją złość, wściekłość, żale i inne tego typu emocje w dźwięki tego albumu. Żółć wylewa się z każdego riffu, każdego kawałka. Taką agresje można usłyszeć w muzyce punkowej i hard corowej i pewnie przez to czuć trochę również klimaty tych stylów. Objawia się to oczywiście też w tekstach, frazy takie jak „I am not no more a sinner or saint than fucking all of you”, „I want to kill you and share with you my pain” - mówią wszystko.
Nienawiść słychać również w brzmieniu. Surowe, brudne, garażowe, rozcinające ciało, rzeźnickie do granic makabry. Jestem pewien, że większość z was właśnie przez to odrzuci ów krążek, gdyż zdaje sobie sprawę, że może ono być odebrane jako hałas pozbawiony słuchalności (mogłoby być lepsze, niestety jest tak, jak jest). Ale dla tych, którzy postarają wsłuchać się w całość, odkryją gniew w czystej postaci.
Najagresywniejsze momenty i te najbardziej poukładane, gdyż przecież w przypływie pasji nikt nie panuje nad sobą, to „Born To Die”, gdzie początek lekko płynie by po chwili zamienić się w jeden z bardziej zabójczych riffów, jakie tu usłyszycie. I tak tnie nas on przez cały utwór, aż chce się krzyczeć „jeszcze”. Podobnie jest z następnym o nazwie „Psychopath”. Riffy miażdżą tu swoją ciężkością i bezkompromisowością, prują do przodu, by zniszczyć wszystko po drodze. Trochę spokojniejszym jest „Century”, ale to nic, gdyż głowa sama kiwa się do jego rytmu. Za to „33 Something” niszczy wszystko, co tylko napotka na drodze, a Quorthon, choć jego wokal jest słaby na całej płycie, to tutaj wydziera Siudo granic swoich możliwości, prawie wypluwając gardło. W sumie to prawie każdy z jedenastu utworów jest taki sam, zero kompromisów, zajebiste thrash riffy i gniew. Odstaje tylko jeden „Deuce” gdyż jest to cover sławnej kapeli Kiss. Tutaj zagrany co najmniej poprawnie, ani źle, ani zaskakująco dobrze. Taka sobie ciekawostka.
„Octagon” jest dla każdego, kto chciałby rozładować trochę negatywnej energii, skierowanej do bzdurnego świata w którym żyjemy. Ale ci, co kochają Bathory za „Under the Sign of the Black Mark”, albo za „Twilight of the Gods” niech szerokim łukiem obchodzą tę płytę, raczej nie przypadnie im do gustu.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Deep Purple - Machine Head


W dzisiejszych czasach kiedy ktoś rzuci hasłem „Machine Head” to większość będzie to kojarzyć z amerykańskim post thrashowym zespołem. Ale pierwszymi, którzy użyli tej nazwy była grupa Deep Purple. Tak to nazywała się ich szósta płyta, przez większość z fanów uważana za najlepszą w ich dorobku.
Album ten wyszedł w 1972 roku, kiedy to heavy metal dopiero co budził się do życia. Były to początki, więc siedem utworów, które znalazły się na tym wydawnictwie to w większość blues rockowe kompozycje, ale mamy też początki lekkiego heavy. Choćby w takim numerze jak „Highway Star”, najbardziej czadowym z wszystkich tu zamieszczonych. Nie mogę też nie wspomnieć o „Smoke on the Water”. To przecież utwór posiadający najbardziej rozpoznawalny riff na świecie. Każdy początkujący gitarzysta wcześniej czy później go zagra - takie jest niepisane prawo. Bardzo hard/heavy jest również „Space Truckin'”. Niemożliwe jest nie tupać nogą słuchając go.
Poza tymi rozpoznawalnymi są tu jeszcze takie numery jak „Pictures of Home” z ciekawymi improwizacjami, albo „Never Before”, który mógłby być wizytówką tego krążka, gdyby nie dwa przeboje opisane wyżej. Ma on w sobie lekki oddech przeszłości, czuć w nim jeszcze dokonania lat 60-tych. Jest tu jeszcze jeden, w którym możemy zasłuchać się w dźwięki organów. „Lazy” to najbardziej bluesowa kompozycja z wszystkich tutaj zamieszczonych, buja się jak należy. Zanim usłyszymy w nim wokal, przez cztery minuty jesteśmy świadkami solówek gitary oraz organ. I sam już nie wiem kto jest lepszy Richie Blackmore, czy Jon Lord.
Jest to granie trochę anachroniczne jak na dzisiejsze czasy, ale tak czy inaczej był to jeden z wielkich kroków w graniu ciężkiej muzy. Tylko dzięki temu warto zaznajomić się z tym materiałem. Na chwilę skoczyć w przeszłość, poznać korzenie i wrócić do teraźniejszości.

piątek, 4 grudnia 2009

Solefald - Pills Against The Ageless Ills


Kiedy usłyszałem utwór “Hyperhuman” z trzeciej płyty Solefald pod tytułem „Pills Against The Ageless Ills” zostałem oczarowany i od razu zapragnąłem usłyszeć resztę. Stało się to oczywiście po jakimś czasie, lecz niestety żaden z dziewięciu zamieszczonych na tym albumie numerów nie dorównało sile i fantazji ww. kawałka.
Zaczyna się on niewinnie, od dwóch powtarzanych dźwięków skrzypiec... ale nie trwa to długo. Po chwili wchodzą blasty, ostre blackowe gitary i typowy czarny wokal na zmianę z czystym śpiewem Lazare. Agresja jest tutaj nieziemsko wyważona z melodią i gdyby tylko było tu więcej takich wyczynów, to byłby to świetny krążek. Tak jest on tylko ciekawy, gdyż połączenie post/punka, black metalu i szeroko pojętej awangardy czyni go właśnie takim. Nie da się obojętnie przejść obok tych dźwięków, ale też nie zapadają na długo w pamięci.
Black metal prezentowany przez Corneliusa i Lazare jest jedyny w swoim rodzaju, nikt w Norwegii tak nie gra i pewnie nikt raczej nie będzie. Nawet teksty zamieszczone na tym albumie nie są typowo blackowe. Wystarczy przeczytać tytuły numerów takich jak „The USA Don't Exist” albo „Pornographer Cain” by zauważyć, że coś tu jest nie tak. Typowy zjadacz czarnych ikon nie będzie pewnie do końca zachwycony, gdyż muzyka i przekaz zamieszony na tym wydawnictwie to coś więcej niż satan, miznatropia, śmierć i zniszczenie...
Ale wróćmy do muzyki... W „Charge of Total Effect” znów powraca lekki powiew agresji, jaki jest na „Hyperhuman”, ale jest on raczej symfoniczny i mniej w nim pazura. Poza tym tutaj po raz pierwszy możemy usłyszeć rasowy post/punkowy riff. Coraz bardziej w stronę punka zmierza kolejny „Hate Yourself”, ale jak to na całej płycie i tu nie zabraknie czarnego pierwiastka. A najbardziej wpadającym w ucho jest „ The USA Don't Exist” z refrenem, który gwarantuję, będziecie nucić. Poza tym jest to bodaj najlżejsza pieśń na całej tej płycie.
Krążek ten to interesująca pozycja, jak to napisałem na początku, ale brak w niej magnetyzmu, swoistego przyciągania. Mogę to przesłuchać raz, dwa razy, ale jakoś nie mam ochoty do tego wracać. Jednak tak czy inaczej polecam te dźwięki, gdyż na pewno nie słyszeliście jeszcze czegoś tak innego, a jednak black metalowego.

wtorek, 1 grudnia 2009

Qntal - Silver Swan


Przesłuchuję właśnie piąty album niemieckiego elektrośredniowiecznego zespołu o nazwie Qntal. Płyta ta zwie się „Silver Swan”, a wyszła na światło dziennie w 2006 roku, więc stosunkowo niedawno. Ale jak to bywa w natłoku dzisiejszej muzyki, studiuje ją dopiero teraz.
Stwierdzam niestety, że niewiele straciłem. Choć mamy tu ciekawe momenty, w których można się na chwilę zatracić, to jednak stworzony tutaj klimat nie przeskakuje barierki z napisem – średnia. Szczerze mówiąc, to spodziewałem się czegoś lepszego.
Po czwartym albumie, na tym również mamy kontynuację utworów zaśpiewanych w języku angielskim, ale jak to bywało wcześniej, łacina, starogermański i inne stare języki Europy też tu są.
To, co mnie zniechęciło do tych dźwięków, to jakaś dziwne panowanie wokalu nad muzyką, która w sumie też szału nie robi. Poza tym sam wokal jest jakiś bezpłciowy. Syrah zaśpiewała na nim oczywiście zabójczo poprawnie, ale brak w tym głębi, brak uczuć. Te wszystkie braki wraz ze słabym wokalem nie wróżą niczego dobrego muzyce, ale mimo tego płyta ta broni się .
Utwory takie jak „Levis”, „Monsieur's Departure”, „Lingua Mendax” czy jeszcze w „The Whyle” i „292” to świetne, klimatyczne momenty. Szczególnie w trzecim mamy pięknie folkowy klimat. Na pewno przysłużyły się w tym niecodzienne instrumenty, które zdobią ten utwór, a muszę przypomnieć, że Michael Popp (założyciel Qntal) potrafi grać na Tarze, Oud, Szałamai, Saze i innych starych i kompletnie nieznanych dla zwykłego śmiertelnika instrumentach...
Na koniec polecę paradoksalnie ich wcześniejsze wydawnictwa, gdzie można znaleźć większe połacie ciekawego klimatu. Tutaj jego niedostatek nie jest zrekompensowany w żaden sposób. Dlatego ciągle czuję niedosyt...

Anathema - The Silent Enigma


The Silent Enigma – to arcydzieło doomu, jedyne w swoim rodzaju. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nikomu nie udało się nagrać albumu, który byłby tak przepełniony bólem, smutkiem, nostalgią, ale także agresją, ciszą, samotnością... I tajemnicą. Szczerze, to myślę, że każda próba opisania tego dzieła skazana jest na porażkę. A jeżeli już ktoś tak jak ja, próbuje to zrobić, zdoła tylko uchwycić jej część, gdyż całość jest niepojęta.
Drugi album w dorobku Anathemy, przez niektórych nazwany najlepszym w ich historii (również przeze mnie). Można by wymazać wszystkie inne przez nich nagrane płyty i wrzucić w niepamięć, ale to nic by nie dało, bo nadal dzięki Silent Enigmie byliby wielcy.
Słuchając dźwięków zapisanych na tym krążku zastanawiam się, co sprawia, że są one tak genialne. Przecież nie ma w tym niczego nowego, wszystkie patenty były wykorzystywane przez innych w przeszłości. Ale jednak połączenie ich specyficznie zagranego metalu z klimatem, jaki udało im się stworzyć sprawia, że to, co słyszę, nigdy mi się nie znudzi.
Wystarczy posłuchać takich utworów jak „Shroud of Frost” pełen bólu, męki, samotności. Tutaj nieskończoności i pytania o to, czy jest coś po drugiej stronie nabierają kształtów w naszych myślach. Fantazje te są tak namacalne, że prawie prawdziwe...
„Sunset of the Age” to z kolei kawał muzy, przy której można się kompletnie zatracić. Brak w nim agresji, ale za to mnóstwo energii, potrafiącej rozsadzić każdego, który tylko podda się czarowi. Podobnym jest „Nocturnal Emission”, tylko tutaj górę bierze wampiryczny erotyzm. Nie radze słuchać tego w momentach uniesienia, bo może polać się krew...
Nie zapomniałem oczywiście o numerze tytułowym. Tam romantyzm, tajemnice samotności, smutku i miłości splatają się w jeden piękny hymn pełen uczuć... Nigdzie nie znajdziecie czegoś takiego... I jeszcze jeden „A Dying Wish”, najdłuższy na płycie. Numer, który do tej pory można jeszcze usłyszeć na ich występach. W nim mamy wszystko to, co zawiera ta płyta, skondensowane do ośmiu minut dzieło sztuki łączące w sobie agresję i melancholię...
Ale przecież to nie wszystkie utwory, nie opisałem reszty... i nie zrobię już tego, gdyż i tak to, co napisałem nijak nie oddaje klimatu tego krążka. Tego trzeba posłuchać, przeżyć, strawić setki, jeżeli nie tysiące razy i dojść do wniosku, że nigdy nic już nie zrobi na nas takiego wrażenia jak „The Silent Enigma”. Nie ma już pieśni... zostaje tylko złudzenie ciszy...