środa, 23 czerwca 2010

Estradasphere - It's understood


Ciężko pisać o czymś tak eksperymentalnym, jak kalifornijski zespół Estradasphere. Ich wyczyny muzyczne to połączenie wielu, powtarzam wielu gatunków. Na ich pierwszym albumie „It's understood” wydanym w 2000 roku mamy dwanaście kompozycji, które łącza ze sobą rock, metal, jazz, blues, country, bluegrass, funk, pop, new age, klimaty folkowe takich krain jak Bałkany i Grecja oraz rytmy cygańskie. Jak widać, jest w czym wybierać i dla wytrawnych słuchaczy, poszukujących nowych wrażeń muzycznych jest to strzał w dziesiątkę.
Większość kompozycji to utwory instrumentalne, tylko gdzieniegdzie znajdziemy wstawki wokalne, jak na przykład przesterowany wokal w „The Transformation”, growling i deklamacja w „Danse of Tosho and Slavi/Randy's Desert Adventure” albo przyśpiewki typowe dla stylu bluegrass w „The Trials and Tribulations of Parking On Your Front Lawn”. Wokal pojawia się też w ostatnim numerze „D(b) Hell”, kiedy MonoMan (gość na tym albumie) wtrąca się na samym końcu kawałka, wydzierając się, przedrzeźniając muzykę i nucąc ją po chamsku.
Największym dziełem tego albumu jest jego początek o nazwie „Hunger Strike”. To prawie dwudziestominutowa kompozycja mieszająca większość styli wymienionych przeze mnie wyżej. To również najdłuższy w historii tej grupy numer.
Muzycy Estradasphere to niesamowici instrumentaliści, ale co jest piękne, są to muzycy, którzy podchodzą do tego, co tworzą z pewnym dystansem, a nawet niekiedy pozwalają sobie na odrobinę humoru. Przykładem tego mogą być dwie kompozycje - „Cloud Land” i „Planet Sparkle / Court Yard Battle 1”, które parodiują dźwięki z gry komputerowej Super Mario Bros. Ich specyficzne poczucie humoru obecne jest też w „Spreading the Disease”. To niezwykły utwór oparty na muzyce new age, metalu oraz na muzyce relaksacyjnej. W nim możemy usłyszeć taki instrument jak didgeridoo, oczywiście nie jest to jedyny instrument jaki pojawia się w muzyce tego zespołu, mamy tu również cała masa saksofonów, skrzypiec, jak i również flet, mandolina, banjo i akordeon.
To pozycja obowiązkowa dla każdego otwartego słuchacza. Proszę łykać w całości!!! Progressive-Bolt

niedziela, 20 czerwca 2010

Beautiful World - In Existence


Muzyka New Age niesie ze sobą przepiękne wizje lepszego jutra. Nie inaczej jest z płytą „In Existence”, projektu Phil'a Sawyer'a Beautiful World. Muzykę tą można nazwać pochwałą natury, na co wskazuje okładka, ale przede wszystkim słychać to w muzyce. Przekaz tego albumu jest jasny: „Jedyna prawda istnieje w każdym z nas”. Tutaj łączy się ona z czarnym lądem, gdzie rozkwitło życie naszej cywilizacji.
Otwierający krążek utwór „In the Beginning” potwierdza moje słowa. Zaśpiewany w języku suahili, tylko z małą wstawką po angielsku, rozpościera przed nami wizję narodzin życia. Niesamowite połączenie afrykańskich rytmów z subtelnymi elektronicznymi wstawkami w tle, czynią z niego jedną z najpiękniejszych kompozycji tego albumu. Podobny do „In the Beginning” jest drugi, tytułowy numer „In Existance”.
Płyta ta serwuje nam trzynaście dań, które można podzielić na cztery kategorie. Pierwsza z nich, do której zaliczają się pierwsze dwa kawałki, to numery zaśpiewane w języku suahili. Łącznie jest ich cztery. Oprócz ww. został jeszcze „Love song”, płynący niczym rzeka i „Wonderful World”. Ten ostatni zaaranżowany jest w sposób najbardziej nowoczesny, ale nie zatarło to wpływów etnicznych.
Do drugiej kategorii zaliczę utwory anglojęzyczne. Pośród nich znajduje się kompozycja, której mogłoby tutaj nie być. „Revolution of the Heart” posiada strasznie kiczowato-popowatą otoczkę z typowym, prawie że radiowym beatem. Podobnie ma się też z „I Know”, choć tutaj kicz nie jest tak strasznie wyeksponowany jak we wcześniejszym. Ostatni z nich, czyli „Spoken Word” wypada najlepiej. Tak jak poprzednicy i tu aranżacja jest popowa, lecz posiada ona ciekawą głębię. Wszystko dzięki warstwie lirycznej oraz ekspresji wokalnej ludzi wykonywujących ten kawałek.
Trzecia kategoria zawiera tylko jedną sztukę o nazwie „Magicien du Bonheur”, zaśpiewaną w języku francuskim. Przypomina ona trochę dokonania innego projektu z nurtu New Age, Enigmę. Posiada tak samo jak kompozycje Enigmy pewną mistykę, tzn. połączenie rytmów muzyki afrykańskiej z atmosferą muzyki średniowiecza.
Ostatnia grupa jest najliczniejsza, a mieszczą się w niej utwory instrumentalne. Te tak samo lekko przypominają wyczyny Michaela Cretu z Enigmy, a w szczególności „Evolution”, „The Silk Road” i „The Coming of Age”. Oczywiście nie jest to w jakikolwiek sposób zrzynanie, po prostu numery te posiadają podobny klimat.
Krążek ten jest muzycznym zobrazowaniem wizji lepszego świata, gdzie nie ma miejsca na nienawiść, jest tylko miłość i piękno. Jeżeli szukacie więc czegoś takiego w muzyce, tutaj na pewno to znajdziecie.

piątek, 11 czerwca 2010

Fukpig - Spewings From A Selfish Nation


W 2009 roku na półki sklepów muzycznych trafił krążek nowego projektu Mick'a Kenney o nazwie Fukpig. W jego skład oprócz niego wchodzi: dwóch gitarzystów Mistress – Misery i Drunk. Ten drugi w Fukpig objął posadę wokalisty. „Spewings From A Selfish Nation”, bo tak nazywa się ten debiut, to dokładnie trzydzieści jeden minut muzyki i czternaście utworów.
Jak przystało na muzykę powstałą w szalonym umyśle Mika'a, Fukpig jest tak samo porąbany, jak jego wcześniejsze wyczyny. Dźwięki tego albumu to charcząca agresja, niecodzienne połączenie black metalu i crust punka o lekkim zabarwieniu grind corowym. Dziwi pewnie taka fuzja i w sumie to pewnie znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że powiązanie ze sobą tych stylów to nie za dobry pomysł.
Jeżeli rozbroić by muzykę Fukpig na czynniki pierwsze, to 90% byłoby crustem, a tylko10% black metalem. Brzmienie i większość zagrywek to czysty crust punk o grindowym zabarwieniu, za to wstawki klawiszowe i riffy im towarzyszące mają tylko coś wspólnego z blackiem. W sumie to tylko w niektórych kawałkach słychać to szalone połączenie. Przykładem tego jest „The Horror Is Here”, który zaczyna się prawie że mistycznymi klawiszami coś a’la średniowieczny chór. Kilka razy powtarza się ten motyw, ale rządzi w nim crust felling. Podobny manewr użyto w „As the Bombs Fall”, ale trochę na mniejszą skalę, poza tym ten jest prawie o połowę krótszy od poprzedniego. I to byłoby wszystko jeżeli chodzi o klawisze na płycie.
Cała reszta to już crust punkowe szaleńcze miniatury o takich nazwach jak np.: „Necropunk”, „As Millions Suffer”, „Cunt Hive”, czy też „Thrash Armageddon”. Na zakończenie dostajemy prawie że epicki jak na tę płytę song. „Inertia” to ponad sześć minut muzy w crust grinodwej atmosferze. Pełno w niej ryków i morderczo wolniejszych temp, ale oczywiście nie przez całość jego trwania, gdyż szybkości w nim nie zabraknie, szczególnie w pierwszej części.
Dobrze się tego słucha, ale jakoś nie zapada w pamięć. Inne projekty Mick'a były o wiele lepsze. Pozycja raczej dla wytrawnych słuchaczy agresywnego, brudnego grania.

środa, 9 czerwca 2010

Anathema - We're Here Because We're Here


Siedem lat czekania na nowy album i w końcu jest ... Dostaliśmy dziesięć kompozycji, z czego trzy były wcześniej dostępne jako wersje demo na oficjalnej stronie zespołu. Lekki zawód już na samym wstępie, bo Daniel Cavanagh zarzekał się, że zrekompensują fanom te lata czekania, że mają głowy pełne pomysłów, że może będzie podwójny album... Niestety... Nic z tych rzeczy, tylko dziesięć numerów … choć z drugiej strony może aż dziesięć?
Po kolejnych zmianach płyta otrzymała nazwę „We're Here Because We're Here”. Pomysł ten został zaczerpnięty z pieśni śpiewanej w przez aliantów podczas I wojny światowej do melodii innej pieśni „Auld Lang Syne”. Fragment tego możemy usłyszeć na płycie, dokładnie na samym początku ostatniego utworu o nazwie „Hindsight”. Wyłania się on z trzasków i pisków starego radia. To taka mała ciekawostka, tak samo jak gościnny występ Ville Valo w „Angels Walk Among Us”, ale pohamujcie swoje emocje, gdyż pan ten udziela się tylko w chórkach i prawie kompletnie go nie słychać.
Czas na konkrety... Anathema anno domini 2010 to zespół, który zapomniał jak to jest być Anathemą. To nadal są Ci sami ludzie, ale gdzieś po drodze zgubili się, zgubili istotę tego, czym Anathema była przez lata. Dlaczego uważam, że tak jest? Po prostu przesłuchałem ich nowy krążek.
Słuchałem go długo, gdyż kapela ta była i nadal jest dla mnie czymś szczególnym, jeżeli chodzi o moją edukację muzyczną. Uciekałem do ich dźwięków zawsze po to, by doświadczyć pięknej muzyki. Żaden zespół nie dorównywał im w tworzeniu muzy opowiadającej o smutku rozstania, o samotności i o wszystkich innych uczuciach, które dojrzewają w człowieku. Teraz tego nie ma! Nadal mamy piękno, ale jest to piękno w stylu „jak to cudownie jest żyć”.
Tak czy inaczej, na „We're Here Because We're Here” można znaleźć kilka ciekawych kompozycji. Zacznę od początku, czyli od „Thin Air”. Zaczyna się jednostajnym, prostym rytmem i kilkoma dźwiękami gitary, do których śpiewa Vincent. Ale jego wokal, co to ma być? Jeszcze nigdy nie śpiewał tak wysoko. Przez lata zawsze walczyłem z każdym fagasem, który śmiał powiedzieć, że Anathema to pedalski zespół, teraz tylko to słowo ciśnie mi się na usta. No ale to tylko śpiew, muzyka za to jest wyśmienita. Bardzo jasna, przejrzysta i oczywiście bardzo pozytywna.
Kolejnym dobrym kawałkiem jest numer „Everything”. Aranżacja, choć nie specjalnie odmieniona od demo wersji, brzmi oczywiście o niebo lepiej. Tutaj startuje fortepian, a razem z nim wokalny tandem Vincent/Lee. To pierwsza pozytywna kompozycja Anathemy i raczej najlepsza z tego ich dorobku, choć mam jedno zastrzeżenie. Konstrukcja tego songu trochę przypomina „Summernight Horizon”, druga kompozycje tego albumu, tam również fortepian gra pierwsze skrzypce itd., aczkolwiek ten jest trochę mocniejszy od „Everything”.
Najciekawszym jednak punktem tej płyty jest „A Simple Mistake”. To jedyny kawałek, w którym Vincent ma to coś w głosie. Ten ból, emocje, uczucie, no nazwijcie to jak chcecie, ten koleś potrafił wyśpiewać smutek. Ze szczęściem już nie idzie mu tak dobrze, ale może się jeszcze nauczy:)
I to było by na tyle. Reszta kompozycji z lekka mnie irytuje, albo jest mi kompletnie obojętna, ale największą pomyłką tego wydawnictwa jest „Get Off, Get Out” autorstwa John'a Douglas'a. Ten utwór brzmi jakby był kawałkiem Porcupine Tree, a ja nie rozumiem, po co grać tak, jak ktoś inny, kiedy jest się świetnym w swoim stylu.
Podsumowując... Album ten ma bardzo czyste brzmienie, słychać, że chłopcy (i dziewczę) dopieścili go i to bardzo, przez co słucha się go dobrze, ale brzmienie to przecież nie wszystko. Liczy się muzyka i niestety muszę przyznać, że jest średnio. To jedna z tych pozycji, których przestaje się słuchać i bardzo rzadko do nich wraca.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Anaal Nathrakh - Domine Non Es Dignus


„I Wish I Could Vomit Blood On You... ...People” … Tym wymiotującym melanżem zaczyna się rzeczony album i sam tytuł mówi chyba wszystko o zespole i ich muzyce...
„Domine Non Es Dignus” to drugi krążek angielskiego duetu Anaal Nathrakh, który ukazał się na naszym padole na początku listopada 2004 roku. Założycielem i jedynym muzykiem jest Mick Kenney, czyli Irrumator. Wokalnie pomaga mu krzykacz Benediction Dave Hunt, który tutaj przybrał ksywę V.I.T.R.I.O.L.
Z wydaniem tego materiału zmienił się styl formacji. Necro black metal został zastąpiony fuzją black metalu i grind cora i szczerze powiedziawszy był to dobry manewr. Wystarczy przesłuchać trzeci numer o wymownym tytule „Do Not Speak”, aby dojść do tych samych wniosków co ja. To jedna z najlepszych kompozycji na tym krążku. Szybka, miejscami melodyjna i ciągle prująca do przodu agresywnie i brutalnie jak przystało na czarną muzę. Charakterystycznym motywem jest tutaj wokal. Oczywiście Dave dwoi się i troi na całym albumie, ale tylko miejscami używa czegoś, czego na pierwszej płycie nie czynił, a mianowicie śpiewa heavy metalowym falsetem. Są to w sumie tylko wstawki, ale dzięki nim muzyka Anaal Nathrakh stała się bardziej finezyjna. Przypominają one nieco wyczyny Ishana z Emperor, ale tylko dlatego, że zapoczątkował on coś takiego w black metalu. Podobną kompozycją jest kawałek „This Cannot Be The End”. Tak samo jak poprzedni, wrzyna w ziemię aż miło.
Jeżeli ktoś lubił ich wcześniejsze dzieła, to nie ma się o co martwić, nadal ich twórczość to jeden wielki bluzg skierowany ku ludzkości. Teraz tylko projekt ten stał się jednym z protoplastów można powiedzieć nowego stylu. Ale nie będę im słodził, po prostu opisze jeszcze co znajdziecie na tym krążku.
Automat perkusyjny rządzi całym materiałem. Brzmi on świetnie, więc nie ma się do czego doczepić. A jak jest już automat, to są też zawrotne tempa, ale to akurat jest do przewidzenia. Do wyczynów Dave'a Hunt'a dodam jeszcze to, że używa on efektów, które przesterowują jego wokal na nieco industrialny. Patent ten był oczywiście świadomym czynem, gdyż łączy się to w całość z różnego rodzaju samplami z filmów, jak i chorymi elektronicznymi dźwiękami wytworzonymi w mózgu Irrumatora.
Muzyka tego duetu jest dla każdego szaleńca, lubiącego się w szybkiej, agresywnej muzie, gdyż przez całe czterdzieści kilka minut nie będzie wytchnienia, tylko rzeźnia, masakra i zniszczenie. Czego chcieć więcej?

sobota, 5 czerwca 2010

Hiroshima Will Burn - To The Weight Of All Things


Dzisiejszy death metal kompletnie mnie nie kręci. Nawet już nie pamiętam, czy jakakolwiek płyta śmierć metalu z ostatnich pięciu lat naprawdę przypadła mi do gustu, ale jak to się mówi „szukajcie, a znajdziecie”. I znalazłem...
Hiroshima Will Burn to australijski zespół tworzący muzykę z pogranicza technicznego death metalu i metalcora, ale to nie wszystko. Grupa ta miesza te style z jazzowymi wstawkami i progresywnymi najazdami oraz dysonansami, jak to bywa w tak pokręconej muzyce…
W 2009 roku światło dzienne ujrzał ich debiut o nazwie „To The Weight Of All Things”. Album zawiera osiem utworów zamykających się w lekko ponad 30 minutach. Nie jest to ani za długo, ani za krótko, można rzecz w sam raz.
W składzie mamy pięć osób i każda z nich jest niesamowicie utalentowana. Gitarzyści tworzą raz to ciężkie, śmiercionośne riffy, by za chwile zmienić je na jazz wstawki, które wprowadzają kontrolowany chaos. Sekcja rytmiczna również czyni fenomenalne rzeczy. Bas ciągle słyszalny, pulsuje raz to do rytmu perkusji, a raz razem z wiosłami. Ma on również kilka momentów solowych, takich jak początek „Enigmatic Consumption” - to jedna z moich ulubionych kompozycji na tym krążku . No i perkusja... Ten instrument też czyni wiele dobrych, ciekawych rzeczy na „To The Weight...”. Słychać, że pałker Josh Reynolds to świetny muzyk, potrafiący grać w rożnych tempach, z finezją i fantazją. A to, co chwali mu się najbardziej to rzadkie używanie blastów. Za to mamy tu częstsze jazdy na dwie stopy, czyli to, co w deathie jest najciekawsze. A jak już słyszymy jakieś blasty, to są one tak umiejętnie dopasowane do reszty, że kompletnie nie przeszkadzają słuchaczowi w odbiorze muzyki. No i został jeszcze wokal... A jest on jak to na death metal przystało głęboki, agresywny i mocny. Cóż tu dużo pisać... genialny tak jak pozostali.
Ciekawostką płyty jest numer „Laberinto”. To instrumentalna sztuka pokazująca, jak dobrzy techniczne są muzycy Hiroshima Will Burn. Nie usłyszycie na niej ani jednego death riffu, ani jednego blastu. To spokojna jazzująca aranżacja w wielkim stylu. Prawie, że poetyczna.
Ta płyta jest świetna bez dwóch zdań. Niestety to pierwsze i ostatnie wydawnictwo tej formacji. Prawie zaraz po wydaniu tego debiutu ogłoszono rozpad zespołu. Trochę przykre, gdyż zaświecili bardzo jasno w death światku... Zgaśli jeszcze szybciej.

czwartek, 3 czerwca 2010

Amorphis - Silent Waters



Minęło dziewięć lat... Tyle czasu potrzebowałem, by znów zainteresować się jakimś materiałem spod szyldu Amorphis. Ale i tak nie sięgnąłem po ich ostatnie dzieło, tylko cofnąłem się do przedostatniego wydawnictwa „Silent Waters”, które wyszło w 2007 roku. Pewnie zrobiłem tak dlatego, że dowiedziałem się, iż Finowie znów swymi inspiracjami sięgnęli do Kalevali, tak jak robili to za dawnych dobrych czasów np. w „Tales from the Thousand Lakes ”.
„Silent Waters” to moja pierwsza przesłuchana płyta z Tomim Joutsenem na wokalu. Oczywiście słyszałem jakieś tam single i widziałem teledyski z nim w roli głównej, ale jakoś nie ciągnęło mnie do płyty. W końcu stało się...
Przesłuchałem raz, przesłuchałem kilkadziesiąt razy i niestety... trochę żałuje czasu, który zmarnowałem. Wydawnictwo to jest średnie, nie zaskakuje niczym szczególnym ani nie wybija się ponad przeciętność. Ckliwe melodie wylewają się z niego tonami.
Nowością dla mnie był growl, który powrócił do muzyki Amorphis (np. w „Weaving the Incantation”, „Towards and Against” itd.). Poza tym Tomi cholernie przypomina swoimi wyczynami Pasi Koskinena, ma podobną manierę śpiewu. Pewnie właśnie dlatego wylądował w Amorphis na etacie.
Ale nawet tu znalazłem coś, co przykuło moją uwagę. Pierwszym numerem, dzięki któremu zupełnie nie spisałem tej płyty na straty jest „Towards and Against”. To jedna z szybszych kompozycji, gdzie gitarki ciekawie łączą się z klawiszami w tle i growlem - i jest prawie dobrze, do czasu aż wchodzi refren... cukierkowaty, aż do wyrzygania. Ale i tak całość w porównaniu do innych jest na plus. Kolejnym interesującym utworem jest „I of Crimson Blood”. Ten to zaczyna się melodyjnym fortepianem, który przeobraża się w melodyjną solówkę na gitarze. Później wchodzi Tomi i ich wyczyny przypominają mi lekko Lake of Tears, ale jest trochę za sielankowato, trochę za bardzo wesoło. Następny kawałek to już balladka „Her Alone”, najdłuższa kompozycja na tym albumie i obok poprzedniego najlepsza. Mógłbym nawet napisać, że przypomina mi ona ich wyczyny z czasów kiedy jeszcze na samą myśl o słuchaniu ich albumów serce szybciej mi biło. Mógłbym tak napisać i szczerze bardzo bym chciał. Ale niestety to jest tylko niezłe, a echa przyszłości już ledwo co słychać.
Największy chłam w metalu pochodzi z Finlandii. Jeżeli ktoś szuka ckliwych, chwytliwych melodyjnych pioseneczek to tam na pewno coś znajdzie. Z przykrością muszę przyznać, że Amorphis podąża w tym kierunku, choć resztki ich honoru nadal są słyszalne. Ale jest ich tak mało, że prawie ich nie ma.Progressive-Bolt

poniedziałek, 31 maja 2010

Hey – Sic!


„Sic!” to szósty album polskiego zespołu Hey, który wyszedł w 2001 roku. Dla mnie to kolejny, który postanowiłem poznać i chyba ostatni, jaki przesłucham, gdyż po przestudiowaniu paru ich albumów nie znalazłem niczego na tyle wartościowego, bym sięgnął po kolejne. Faktem jednak jest, że „Sic!” jest najlepszą ich odsłoną, oczywiście tylko w moim mniemaniu…
Tym razem Szczecinianie zaoferowali nam trzynaście kompozycji, nieco odmiennych od tego, co czynili w przeszłości. Powodem tego była zmiana głównego kompozytora. Piotra Banacha zastąpił Paweł Krawczyk. On to wniósł do brzmienia Hey nieco orzeźwienia, sprawił, że stało się ono bardziej nowoczesne i nieco urozmaicone. Oczywiście jest to jak najbardziej plus tego wydawnictwa, ale istnieje też minus. Większość utworów i patentów, które Paweł Krawczyk skomponował ciągle mi coś przypominają. Sam Krawczyk zarzekał się, że jego jedyną inspiracją był wtedy zespół Coldplay, ale według mnie to nie wszystko. Materiał z „Sic!” naładowany jest rożnego rodzaju wpływami i przez to jest on nieco wtórny. Pytanie, po co słuchać czegoś polskiego, jeżeli już coś podobnego było nagrane w innych krajach, przez lepsze zespoły?
No ale do rzeczy... Początek albumu, czyli „Antiba” jest mocny i konkretny, poza tym Kasia w nim wydziera się aż miło. Nigdy wcześniej Hey nie był tak ciężki jak tutaj. Za to następny tytułowy numer „[Sic!] to już fatalna kompozycja, szczególnie przez tekst z refrenu: „Nie, nie, nie. Nie to nie. Mówię nie gdy myślę nie...”. Nie jest to chyba jeden z tych sławnych tekstów Nosowskiej? Oczywiście każdemu zdarza się napisać coś mniejszych lotów, nawet sławnej Kasi Nosowskiej. Za to w balladce „Prelud deszczowy” wszystko jest już tak, jak być powinno. Subtelna i czysta aranżacja plus bardzo obrazkowy tekst czyni ten numer jednym z ciekawszych na tym krążku.
Ciekawostką tego wydawnictwa jest cover zespołu Blondie - „Hanging on the telephone”. Nagrany poprawnie, tak jak pewnie zrobiłby to każdy. Ale tylko dlatego, że to dobry i skoczny numer, a przez to ciężki do spartolenia. Najciekawszą sztuką wśród tych trzynastu jest „Cudzoziemka w raju kobiet”. Świetne liryki, niesamowita ekspresja Kasi, szczególnie dzięki lekkiemu okrzykowi lub subtelnemu wyciu (jak tam kto woli), do tego piękna aranżacja sprawia, że wbija się on w pamięć.
Wiem, że fani tego typu grania oskórowaliby mnie za to, co zaraz napisze, ale wydaje mi się, że prawda sama się obroni. Niby to dobry album, ale to tylko lekka iluzja tego, że to wszystko muzycznie już gdzieś było. Przez to „Sic!” nie wnosi sobą nic nowego. Zanim więc oskarżycie mnie o herezję, zastanówcie się, czy jest on wart wznoszenia go na ołtarze... Wydaje mi się, że nie...

czwartek, 27 maja 2010

Pär Lindh and Björn Johansson – Bilbo


Oto kolejna muzyczna opowieść opiewająca twórczość J.R.R Tolkiena, tym razem o zabarwieniu progresywnym. Pär Lindh i Björn Johansson stworzyli album „Bilbo”, oparty na sławnej powieści angielskiego bajarza „Hobbit”. Muzycznie osadzili go tak, jak już wspomniałem wyżej, w muzyce progresywnej, ale oczywiście nie tylko. Twórczość Pär Lindha to symfoniczny prog rock i to właśnie tu znajdziemy. Do warstwy muzycznej dodano jeszcze motywy neoklasyczne i trochę folkowych i taki jest mniej więcej obraz stylu tego krążka. A co tak naprawdę w nim jest ? Dobre pytanie, na które spróbuje odpowiedzieć.
Płytkę rozpoczyna utwór „The Shire”. Pojawia się niewinnie śpiewem ptaków, po czym dołącza do nich obój z pięknym, melodyjnym wdziękiem. Dalej mamy delikatne smyczki, fortepian i inne... To numer instrumentalny, jak większość tutaj. Ciekawostką płyty są rożnego rodzaju motywy dźwiękowe, takie jak odgłos śpiewu ptaków w „The Shire”, odgłos pukania Gandalfa w drzwi Bilba w „Gandalf the Magician”, czy odgłosy burzy i upadek pierścienia w „The Dark Cave”.
Kawałki wokalne śpiewa Magdalena Hagberg i muszę przyznać, że czyni to przepięknie. W „Song of the Dwarfs” wtóruje jej flet i werbel, dzięki czemu cała ta kompozycja ma charakter marszowy, ale też i lekko liryczny. W „Rivendell” zaś Magdalena wyśpiewuje piosnkę elfów z kolorową lekkością, co brzmi niczym śpiew dziecka, oczywiście w tej pozytywnej materii. W nim to po raz pierwszy słyszymy gitarę elektryczną. Björn Johansson swoją grą niekiedy przypomina wyczyny Mike Oldfielda. Obydwaj używają podobnych patentów, co najbardziej słychać w „Running Towards the Light”. To mój ulubiony fragment tego albumu. Do tych naprawdę ciekawych dodam jeszcze dwa kawałki. Pierwszy „Mirkwood Suite”, jak sam tytuł wskazuje to suita ponad jedenastominutowa, oraz drugi „Smaug”, najbardziej dramatyczny kawał muzyki tego wydawnictwa, ale to nic dziwnego, w końcu jest to kompozycja o smoku.
Mógłbym opisywać i opisywać każdy z piętnastu kawałków tej płyty, ale nie miałoby to większego sensu. W tej muzyce napakowane jest tak wiele, że słowa to za mało. Trzeba to po prostu usłyszeć, a polecam to każdemu. To wybitne dzieło!

niedziela, 23 maja 2010

Sacrifice - Crest of Black


Powinniśmy się cieszyć, bo thrash metal od ładnych paru lat odradza się, a my żyjemy w tych czasach. Tylko dlaczego za każdym razem, kiedy sięgam po kolejne albumy tych nowych thrashowych kapel, odczuwam niedosyt ? Jeszcze nie natknąłem się na taką płytkę, dzięki której mógłbym zwariować choć na chwilę, szalejąc po mieszkaniu w rytm jej dźwięków. Nie ma... za to jest cała masa chłamu!
Właśnie dlatego zapragnąłem sięgnąć po coś starego, po coś, czego jeszcze nie znam. Scena japońska zawsze była dla mnie enigmą, coś tam znałem, ale to „coś” był malutkim tylko procentem tego, co tam się działo. Tak to trafiłem na grupę prosto z Tokyo o nazwie Sacrifice i ich pierwszy album „Crest of Black”.
Od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że właśnie tego mi brakowało. Zbasowane brzmienie, ciężkie, rzężące gitary. Niby wszystko to można znaleźć teraz, ale jednak Sacrifice, choć wtedy kompletnie nieznany w Europie, teraz swoim debiutem bije wszystkie nowoczesne kapele wykonywające ten styl.
„Crest of Black” wyszedł w 1987 roku. Płytka ta zawiera dziewięć kompozycji inspirowanych takimi kapelami jak Venom i Bathory, ale nie tylko, gdyż słychać w nich też wpływy kapel ruchu NWOBHM. Całość trwa lekko ponad 40 minut, czyli standardowo, ani za długo, ani za krótko.
Krążek rozpoczyna subtelna kołysanka, która po paru sekundach zamienia się w szum. W tła dobiegają odgłosy Akira Sugiuchi – wokalisty grupy. Znów po paru sekundach zmiana, tym razem wchodzi ciężki walcowaty riff i roznosi swą siłą wszystko, co napotyka na drodze. Kiedy wchodzi sekcja rytmiczna, tempo nieco przyspiesza i utrzymuje się na jednym poziomie już do końca. Numer ten nosi nazwę „Friday Nightmare”.
Jak to bywa z tego typu wydawnictwami wokal jest nieco niezrozumiały, ale teksty są po angielsku. Thrash po japońsku to nie za dobry wybór i Sacrifice o tym wiedzieli. Reszta kompozycji (oprócz „Illusory scene”, gdyż to instrumentalna miniatura) jest mniej lub bardziej taka sama jak ta pierwsza, co wcale nie jest minusem. W przypadku takich płyt jest to jak najbardziej plus, gdyż jest to równe granie, kopiące w krocze, prące do przodu. I tak ma być!
To pozycja, dla old schoolowców, kochających tamte lata i ten styl.

sobota, 22 maja 2010

Hesperus Dimension - The Cyclothymic Panopticon


Industrial black metal to niezbyt popularny styl w naszym kraju. Istniejące kapele, które parają się tym stylem w Polsce można by policzyć na palcach jednej ręki. Jednakże Hesperus Dimension wyróżnia się z tego małego grona profesjonalizmem i pewnym rozmachem, którego brakuje reszcie. Przykładem jest występ Fausta jako wokalisty na ich pierwszej Ep-ce. Ale to już przeszłość... dzisiejsza recenzja przedstawia ich drugi oficjalny materiał, również Ep-ke - „The Cyclothymic Panopticon”.
Została ona wypuszczona w 2008 roku przez Serpené Héli Music, a poprzedzał ją trailer. Taki chwyt nieczęsto się zdarza, szczerze, to był pierwszy zwiastun nadchodzącej płytki jaki widziałem. To też coś mówi o tej grupie. W skład jej wchodzą: Nahald, Marthrum i Maryś. Wszyscy muzycy wcześniej, jak i teraz udzielali się lub tworzyli inne projekty, co czyni Hesperus Dimension dojrzałym tworem. No ale do rzeczy...
„The Cyclothymic Panopticon” to sześć utworów, z czego jeden z nich to remix pierwszego numeru „The Axis of Diagram” - „The Diagram of an Axis (Remix by Adon)”. Mix ten kompletnie do mnie nie przemawia. Słychać w nim oczywiście partie z oryginału, ale wszystko opatrzone jest jednym wielkim szumem. Nie wiem, może naprawdę istnieją ludzie, których kręcą takie eksperymenty, ja jednak uważam, że to nic wartościowego. Ale wróćmy do numeru pierwszego...
W „The Axis of Diagram” najbardziej słychać wpływy takich kapel jak Thorns czy Aborym. Ale to nic dziwnego, w końcu to kultowe grupy tego gatunku. Jedynym wyróżniającym się czynnikiem jest użycie saksofonu na początku, jak i pod koniec numeru. Dzięki temu brzmi on z lekka awangardowo.
Tytułowa sztuka to trochę ponad minutę industrialnych dźwięków, jakby zaproszenie do przesłuchania reszty, przysłowiowe intro. Kolejny, czyli „Through Drowsy Daydreams (Where Is that Man that I Heard of)” jest już w stylu pierwszego i nic do tego nie dodam. Zostały jeszcze dwa, obydwa ponad dwu minutowe, przedstawiające Hesperus Dimension jako zespół, który może jeszcze zamieszać w światku tego gatunku.
Ep-ka ta opatrzona jest czytelnym brzmieniem, nawet automat perkusyjny nie razi, jak to często bywa w tego typu tworach. Wszystko jest na wysokim poziomie, choć nie zaskakuje. Jedno jest pewne, będę obserwował tą formacje i ich przyszłe wyczyny. Może jeszcze zaskoczą?

Pär Lindh Project - Mundus Incompertus


Niedawno to podniecałem się pierwszą płytą tej formacji, teraz przyszedł czas na drugą. „Mundus Incompertus” została wydana w 1997 roku i tak samo jak na poprzedniczce, Pär Lindh - główny kompozytor pokazał, że potrafi, jak nikt chyba w dzisiejszych czasach, naśladować wielkich tego stylu. Oczywiście twórczość Pär Lindh Project nie kończy się tylko na naśladownictwie, zespół ten to o wiele więcej.
Tym razem dostaliśmy trzy utwory, zamykające się w ponad czterdziestu minutach. Album otwiera piękna kompozycja „Baroque Impression No. 1”. Nazwanie tego kawałka barokowym, jak to uczynił twórca, jest strasznie ubogim określeniem. Oczywiście zgadzam się, że barokiem to tu śmierdzi na odległość, ale jak napisałem wyżej, to nie wszystko. To ponad dziewięć minut przepięknie dobranych dźwięków, które przedstawiają ww. okres muzyczny w świetle prog rocka XX wieku. Najlepszym przykładem tego jest perkusja, robiąca tutaj fenomenalna robotę.
Kolejną odsłoną „Mundus Incompertus” jest „The Crimson Shield”. To nieco odmienny od pierwszego numer. Tutaj muzyka jest raczej subtelną woalką, zaskakującą nas swoim wzorem, ale jednak dalej lekko opadającą na nasze uszy. Główną rolę odgrywa tu klawesyn i lekki kobiecy wokal, a obydwa te elementy spaja melotron, tworząc tło dla całości. Ta sztuka ma już raczej odcień renesansu, jej atmosfera jest dworska, ale raczej osobista niźli salonowa.
Trzecim i zarazem ostatnim jest utwór tytułowy - „Mundus Incompertus”. To ponad dwudziesto sześcio minutowa epicka przygoda z muzyką progresywną made by Pär Lindh Project. Pierwszoplanowym instrumentem, trzymającym i łączącym wszystko w jedną niesamowitą całość są klawisze, ograny, Hammondy, palce Pär Lindh'a. To on pcha całą resztę do przodu, on gra pierwsze skrzypce. Ale nie tylko, więc nadmienię jeszcze rewelacyjną grę gitary jako niezwykłość tej kompozycji. Resztę przesłuchajcie sami – warto!
Raz jeszcze zostałem oczarowany przez Pär Lindh Project, ale po poznaniu ich pierwszego dzieła, jakżeby mogło być inaczej. Trochę szkoda, że są tak mało znani w szerszym świecie. Niestety, tylko ludzie siedzący w tym światku pewnie ich kojarzą, a to straszne niedopatrzenie.

środa, 19 maja 2010

Hermh – Cold+Blood+Messiah


Jakoś nigdy nie zachwycałem się wydawnictwami Hermh. Zawsze uważałem ich za zespół tzw. drugiej ligi, starający się oczywiście o większe uznanie, ale jednak pozostający poza tymi większymi, którzy rządzili sceną. Gdzieś tam pod koniec 2008 r. usłyszałem, że ich ostatni, czwarty krążek, to największe dzieło w ich dyskografii, objawieniem na scenie symphonic black metalu w Polsce. Z zasady nie wierzę żadnym recenzjom, ale obiecałem sobie, że przesłucham ten album. Minęło sporo czasu od tamtej pory, ale w końcu do niego dotarłem.
Niestety, jak to w przeważającej części bywa, znów się zawiodłem. „Cold+Blood+Messiah”, bo tak to nazwano tą płytę, to dobry album, ale strasznie wtórny, z lekka nudny, w ogóle nie przyciągający. Po przesłuchaniu jego nic nie zostaje, wszystko po prostu przelatuje. Zgodzę się jednak, że to ich największe działo. Mystic Production - wydawca tegoż, odwalił kawał dobrej roboty, by opchnąć ten produkt. Okładka i cała wkłada są świetne, oprawa graficzna na wysokim poziomie, no ale nie kupuje się płyty dla fajnych obrazków, ale dla muzyki.
No właśnie, muzyka... Na „Cold+Blood+Messiah” mamy zlepek symphonic blacku, a inspiracje są aż nadto oczywiste. Nowa płyta Hemrh mogłaby być nazwana „Tam gdzie Emperor spotkał Dimmu Borgir” plus do tego typowe dla dzisiejszych zespołów ekstremy wstawki z bliskiego wschodu i średniowieczne chóry. Wszystko byłoby ładne i piękne, gdyby nie to, że nie ma do czego ucha przyłożyć. Aranżacje są monotonne, praktycznie takie same. Brak w tej muzie urozmaicenia.
Jedynie momenty są ciekawe. Początek „Eyes of the Blind Lamb”, refren „Sin is the Law”, miniatura instrumentalna „Gnosis”, a cała reszta niestety na kolana nie rzuca. Poza tym album ten jest krótki, niecałe czterdzieści minut muzyki, a to trochę mało. Może pomysłów nie było za wiele... Oczywiście całość jest opatrzona czytelnym brzmieniem Hertz'a, bo jakżeby inaczej. To zaczyna się robić już tak wtórne jak wtórne były brzmienia płyt wychodzących z Selani.
Dostaliśmy kolejny pięknie wydany średni krążek. Może następnym razem będzie lepiej, ale trzeba by poszukać inspiracji gdzieś indziej, a może stworzyć coś oryginalnego. Wtedy pewnie będzie o „niebo” lepiej.

Profanum - Musaeum Esotericum


Minęło już dziewięć lat. Dziewięć lat od wydania ostatniego albumu nieistniejącej już Zielonogórskiej grupy Profanum. „Musaeum Esotericum” - taką to nadali mu nazwę.. Z jednej strony szkoda, że duet Bastisa i Geryon'a zniknął z naszego padołu, gdyż odsłaniali przed nami niecodzienną wizję czarnego grania. Jednakże w porównaniu z resztą ich dyskografii, muszę stwierdzić, że ich ostatnie dzieło wychodzi trochę blado.
„Musaeum Esotericum”to dwa utwory, niecałe czterdzieści minut muzyki. To „Ecce Deliquium Lunae - Atri Misanthropiae Floris” i „Ecce Axis Mundi - Ars Magna Et Ultima”, obydwa osadzone mocno w muzyce neoklasycznej. Profanum wyrzekł się gitar, cięższego brzmienia, na rzecz klimatu symfonii, dark ambinetu. Ale nie tylko... W pierwszym numerze, ponad dwudziestominutowym, można znaleźć motywy ludowe, oczywiście skrzętnie ukryte w monumentalnych dźwiękach. Nie wiem, czy to przypadek, czy manewr całkiem świadomy, jedno jest pewne, Profanum nie był pierwszym, który by sięgał do muzyki ludowej. Wystarczy popatrzeć na działa Chopina. Oczywiście nie porównuje muzyki naszego wielkiego kompozytora do twórczości Profanum, jestem od tego daleki, ale pokazuję, że nie byliby pierwsi.
Jednakże to tylko mały minus, jeżeli w ogóle można nazwać to minusem. Większym jest użycie automatu perkusyjnego w obydwu kawałkach. Pytam się po co? „Musaeum...” przesiąknięte jest smyczkami, rożnego rodzaju symfonią i klawiszami, więc po co psuć tak ciekawie zarysowaną atmosferę czymś tak sztucznym jak automat? Dźwięki tego syntetycznego instrumentu są kompletnie niepotrzebne. To tak, jakby panowie chcieli na siłę wpleść jakiś black metalowy akcent w swoją muzykę.
Poza tym jest tu jeszcze jedna rzecz trochę odstająca, gryząca się z resztą, a mianowicie niektóre linie wokalne Bastisa. Kompletnie nieczytelne, przesterowane, sztuczne. Rozumiem, pewnie czarny klimat miał być ponad wszystko, ale brak w tym złotego środka. Lubię rozumieć przekaz artysty, a tutaj jest on niestety nieczytelny.
Dlatego też krążek ten zaliczę tylko do średnich, z ciekawymi elementami owszem, ale nie odsłaniający przed nami żadnego geniuszu.

środa, 12 maja 2010

Hey – Karma


Jakoś dziwne jest to, że dużo ludzi albo nie słucha, albo nie poważa polskiej muzyki. Sam nie jestem wielkim fanem polskiego grania, choć mam swoje ulubione typy. Zespół Hey był zawsze gdzieś obok, ani mnie nie ziębił, ani nie grzał, po prostu był. Teraz znam już kilka płyt i nie żałuje, że je poznałem, ale gdybym ich nie poznał, to bym dużo nie stracił…
Album, który mnie zaciekawił (ale oczywiście tylko troszeczkę) nosi nazwę „Karma”. To ich piąta płyta z 1997 roku. Po okładce z pacyfką i oczywiście po tytule spodziewałem się jakiegoś rocka psychodelicznego, albo chociaż jakiegoś hipisowskiego akcentu. Niestety, w tym albumie nic takiego nie ma (prawie). A co jest? Mamy tu mocny otwierający utwór „Zakochani”, z ciekawym tekstem, gdzie to Katarzyna Nosowska śpiewa o tych błądzących w obłokach ludziach trochę inaczej, niż się to zwykło czynić. Ciekawie, ale nie porywająco.
Przebojem tego krążka jest numer trzeci o nazwie „Katasza”. Śmieszny tekst, z lekka piosenkowe wykonanie, czyni ten numer bardzo chwytliwym i wpadającym w ucho. Ciekawą historię przedstawia balladka „O Podglądaniu”. Dzięki niemu słychać, że Kasia coraz bardziej odchodzi od rockowego śpiewania, że już nie do końca jej leży ten styl. Podobnie jest z inną wolną piosenką „O Suszeniu”.
Na albumie pojawia się też trochę nowych rytmów, a mianowicie w utworach „Że”, „Dosyć Poważnie” i „To Trzeba Lubić”. Jednak niczego nowego nie wnoszą do muzyki, po prostu to małe eksperymenty. Tak jak bywało na poprzednich krążkach Hey, tak też i tu kawałki anglojęzyczne są średniej jakości. Choć z lekka patrzę przychylnym okiem na „Saskias Life”, dzięki ciekawej aranżacji, to jednak nie czuć w nim większego polotu.
I został jeszcze kawałek tytułowy. (To właśnie jest to prawie). „Karma” z lekka posiada psychodeliczne dźwięki, transowy rytm i gdyby tylko go bardziej rozbudować, poszerzyć, upiększyć, może nawet wstawić ścieżkę wokalną to mogłoby coś z niego być. Tak jest on tylko końcem albumu, który szczerze mówiąc jest taki sobie.
Niby ambicje są, ale rzekłbym, że to raczej balansowanie między przebojowością, a chęcią tworzenia czegoś ambitnego. Cóż, pewnie od fanów bym oberwał, ale niestety tak czuję tą piątą płytkę Hey'a. Nic szczególnego...

Pär Lindh Project - Gothic Impressions


Słuchanie i pisanie o takich albumach jak „Gothic Impressions” grupy Pär Lindh Project to nie lada wyzwanie, z czego z tych dwóch najtrudniejsze jest pisanie. Muzyka tego typu, a projekt ten tworzy symfoniczny prog rock, jest krótko mówiąc nie do opisania, albo inaczej, można o niej pisać, ale ciężko zawrzeć cały jej sens na jednej stronie. O takich albumach można pisać eseje, a nawet i prace naukowe.
Ale do rzeczy... Krążek ten wyszedł w 1994 roku, ale słuchając go można mieć wrażenie, że wcale tak nie jest. Brzmienie jego bowiem przywodzi na myśl albumy, które powstawały w latach 70-tych. Ma w sobie ten sam klimat, a szczególnie słychać to w numerze „ Green Meadow Lands”, ale o nim później.
Płytę zaczyna nieco ponad dwuminutowe intro „Dresden Lamentation”. Mocno osadzone w muzyce kanonicznej, gdzie oczywiście pierwsze skrzypce grają organy. Niezauważenie przechodzi on w następny utwór o nazwie „The Iconoclast”. To wokalno-instrumentalna rockowo-barokowa kompozycja zdominowana przez organy kościelne i Hammonda. Piękny jest w nim manewr końcowy, kiedy to słyszymy finałowe apogeum, ale po chwili z ciszy wyłaniają się chóry, a zaraz po nich lekko kakofoniczne organowe prawdziwe zakończenie. Teraz wrócę do „Green Meadow Lands”. To sztuka napisana na modłę King Crimson z czasów „In the Court of the Crimson King”. Czuć w nim feeling tamtej płyty. Ale i tutaj Par Lindh demonstruje swoje niesamowite zdolności, krótkim organowym intro. A później cofamy się w czasie do początków, kiedy to muza progresywna tego typu dopiero powstawała. Lindh pokazał nam, że jeszcze można grać tak, jak kiedyś.
Zostały jeszcze trzy utwory, z czego kolejny „The Cathedral” to epicki kolos trwający prawie dwadzieścia minut. Inspiracje muzyką barokową, a w szczególności Bachem są oczywiste. Przez pierwszą cześć prowadzi nas wokalista, w atmosferę pełną ciemnych wieków, do chwili, gdy po czwartej minucie klimat nagle się zmienia. Wchodzą Hammondy, gitara, perkusja, a całość aranżacji nabiera z lekka skomplikowany wydźwięk. Oczywiście klimaty barokowe jeszcze wracają, bo przecież w „Katedrze” nie mogłoby być inaczej. Złożoność tej kompozycji, różnego rodzaju pasaże, solówki, jest tu tego tyle, ze zakończę jego opisywanie. To trzeba usłyszeć!
„Gunnlev's Round” to kompozycja oparta na średniowiecznych, wręcz trubadurskich pieśniach. Oparty jest on na klawesynie i pięknym kobiecym głosie. Ostatnią sztuką tego albumu jest przeróbka znanego poematu symfonicznego „Noc na Łysej Górze”, autorstwa Modesta Pietrowicza Musorgskiego. To znany w światku rocka progresywnego utwór, często przerabiany przez różne kapele. Pär Lindh uczynił to fenomenalnie, czyniąc z tego poematu kompletnie inny twór, jeszcze bardziej dramatyczny niż oryginał i nie będę się wynaturzał nad tym, jakie to jest. Jak napisałem wyżej – to trzeba przesłuchać i doświadczyć samemu.
„Gothic Impressions” to album dla wymagających. Dla tych, którzy poszukują muzyki, nie dla rozrywki, ale dla sztuki.

poniedziałek, 10 maja 2010

Relacja - Rotting Christ, Lost Soul, Crionics, Naumachia, Strandhogg – Bydgoszcz, Klub Estrada, 22.04.2010

Witam, dziś coś nowego na blogu, a mianowicie relacja z koncertu. zapraszam do czytania!


Dzięki wydaniu najnowszej płyty - „Aealo” Rotting Christ zawitał do naszego kraju na małą trasę. Planowano aż jedenaście koncertów, co jest nie lada gratką dla fanów tej formacji, z czego niestety cztery zostały odwołane. A tak na marginesie, to nie często zdarza się coś tak wielkiego, bo ile zagranicznych zespołów uczyniło coś podobnego w przeszłości? Odpowiedź na to pytanie zostawię na kiedy indziej, teraz zajmę się sprawozdaniem z jednego z występów tej greckiej grupy.
Dzięki uprzejmości sił wyższych miałem możliwości zobaczyć Rottingów w Bydgoszczy w klubie „Estrada”. To było moje pierwsze zetknięcie się z tym zespołem jak i z tym miejscem. Knajpka ta wypadła pozytywnie i jeżeli ktokolwiek z was będzie miał możliwości odwiedzenia jej w przyszłości na jakimkolwiek koncercie, polecam. Ostatnimi czasy występy metalowych zespołów w klubach polski to jedna wielka żenada, coraz rzadziej zdarza się, by nagłośnienie było w porządku, coraz częściej zaś, że wychodząc z jakiegoś tam koncerciku słyszymy przez pewien czas przeciągły pisk w uszach, przez to podzielamy los akustyka, który jest głuchy. No ale do rzeczy...
Wieczór otwierał występ poznańskiej grupy black metalowej Strandhogg. Znałem dobrze wcześniej wyczyny tych blackowców i mówiąc szczerze, czekałem na ich przedstawienie. Nie zawiodłem się. Było czarno, agresywnie, wręcz morderczo. Półgodzinny set w ich wykonaniu był klasycznym obrazem czarnej sztuki, bezprecedensowym kopem w krocze. I choć reakcja publiki nie była zbyt entuzjastyczna, gdyż ludzi szalejących pod sceną można by policzyć na palcach dwóch dłoni, to jednak nie zmienia faktu, że dali czadu. Poza tym grupa ta nadal jest mało znana w naszym małym kraiku, więc to naturalne.
Zaskoczeniem dla mnie był widok wokalisty, gdyż z tego co pamiętałem człowiek, który czynił wcześniej honory w Strandhogg był łysy, a tu widziałem pana w długich włosach. Po koncercie okazało się, że to nowy nabytek. Michal przyszedł z Carpe Octem, innej poznańskiej formacji i muszę przyznać, że wpasował się w Strandhogg całkowicie. Kawałki, jakie mogliśmy usłyszeć to głównie kompozycje z ich pierwszej płyty - „Ritualistic Plague (Evangelical Death Apotheosis)”, ale nie tylko. Jednym z nich był utwór z ich jeszcze nie nagranego wydawnictwa, które ma ukazać się pod koniec roku, będzie to EP-ka o tytule „In Eternal Fire” Poza tym, na sam koniec, dostaliśmy cover Slayera – Black Magic.
Po szybkiej wymianie sprzętu i małej próbie dźwięku, na scenę wkroczyli panowie z Naumachia. Występ ich był najgorszym ze wszystkich tego wieczoru, co było widoczne w reakcji widowni. Wszyscy stali od sceny w odległości trzech metrów, tylko patrząc i słuchając ściany dźwięku z której co jakiś czas wydostawały się jakieś czytelne nuty. Można powiedzieć jedno, że proporcjonalność bawiących się ludzi jest wprost proporcjonalna do jakości zespołu. Niestety spektakl w ich wykonaniu był książkowym przykładem spartolonej akustyki. Wszystko było za głośno. Dziwi najbardziej to, że poprzedzający Naumachie, Strandhogg brzmiał znakomicie. Nie mam nic więcej do dodania, no chyba, że jedną rzecz... Naumachia musi znaleźć kogoś, kto profesjonalnie będzie nagłaśniał ich występy, bo jeżeli ten show nie był błędem w sztuce, to raczej nigdy nie zostaną dobrze przyjęci przez ludzi.
Następnym suportem miał być krakowski Crionics. Chwilowa przerwa techniczna pokazała nam panów, których mieliśmy za chwile zobaczyć w akcji. Szczególną uwagę przykuła osoba Rafała "Brovara" Brauera, basisty tegoż bandu. Wszystko dzięki twarzy całej pokrytej białym pyłem. W połączeniu z jego blond włosami facet wyglądał jak śmierć.
Przerwa był krótka i to się im chwali. Pierwsze spostrzeżenia z ich występu to to, że panowie zachowują się jak prawdziwe gwiazdy, co nie jest złe, gdyż technika i profesjonalizm wylewała się z każdego ich ruchu. Widać, że Crionics ma wyznaczony cel i dąży do niego wszelkimi możliwymi sposobami.
Materiał przedstawiony przez nich to numery z ich ostatniej płyty, plus dwa utwory z ich najnowszej, jeszcze nie wydanej EP-ki „N.O.I.R.”. Pierwszym był „Scapegoat (Welcome to Necropolis)” a drugim był kończący cały set cover Immortal - „Blashyrk (Mighty Ravendark)”.
Przez cały ich występ, najbardziej widocznym człowiekiem zespołu był perkusista, który dwoił się i troił, by pokazać, że stać go na zajebistą grę. Był to gość specjalny, niejaki James Stewart, który dołączył do Crionics na tę trasę. Powodem była druga praca Pawła Jaroszewicza, a mianowicie inny zespół. Paweł razem z Vader w tym samym czasie był w USA na trasie dwudziestopięciolecia Overkill. Dobre wrażenie zrobił również frontman. Przemyslaw "Quazarre" Olbryt dodał do muzyki Crionics normalne wokalizy i choć słabo było słychać jego ekscesy, to jednak to, co dolatywało do moich uszu było bardzo ciekawe. Publika pożegnała ich wielkimi brawami, choć nie specjalnie smutnymi, gdyż następnym zespołem, który miał nas zaszczycić swoją obecnością miał być wrocławski Lost Soul.
Po ich ostatniej płytce, która zamieszała trochę na naszej biało-czerwonej polskiej szachownicy, każdy był ciekaw, jak nowy materiał sprzeda się na koncertach. Tak samo jak w przypadku Crionics nie trzeba było długo czekać na Jacka i spółkę. Grecki z nowym składem zaczęli od pierwszego utworu z „Immerse in Infinity”, czyli od „Revival”. Nie by to oczywiście jedyny kawałek z tego krążka. Usłyszeliśmy jeszcze „216”, „Breath of Nibiru” i „...if the Dead Can Speak”. Na tym ostatnim tłumy szalały, kawałek rządzi na koncertach. Miejmy nadzieje, że w przyszłości Lost Soul pójdzie jeszcze bardziej w tym kierunku. Poza tymi usłyszeliśmy jeszcze dwa kawałki, jeden pochodził z pierwszego dema, a drugi z płyty „Chaostream”.
Death metalowa masakra, tak można podsumować ich występ. Choć sam nigdy nie byłem wielkim fanem tego bandu, to jednak z czystym sercem mogę powiedzieć, że Lost Soul królują na scenie. Ale jak to bywa w życiu, to co dobre, szybko się kończy i Wrocławianie zeszli z desek sceny. Nadchodził czas na gwiazdę wieczoru...
Rotting Christ od pierwszy taktów wywołał chaos latających ciał pod sceną Estrady. Ogólnie rzecz biorąc, utwory, jakie zaprezentowali, to w przerażającej większości kawałki z ich ostatniej płyty „Aealo”. Między innymi usłyszeliśmy „Eon Aenaos”, „Demonon”, „VrosisNoctis Era”. Ale pojawiły się też kompozycje z trzech poprzednich albumów. Najlepiej przyjętym był „In Domine Sathana”. Na nim publika oszalała doszczętnie, skandując razem z Sakisem refren. Las rąk, krzyki dziesiątek gardeł, zapach potu i ogólny chaos. Tak to wyglądało w oczach obserwatora.
Zabawa była przednia, piwo lało się strumieniami do gardeł obserwatorów, jak i również na ich ubrania. Sakis poruszał publicznością, zachęcając wszystkich do wspólnych harców pod sceną, ale nie było to potrzebne, starczyła muzyka. To ona wydobywała z polskich fanów Rotting energię, która mogłaby napędzić niejedną wielką maszynę.
Rotting Christ jako jedyni bisowali. Inne kapele z podziwu godną dyscypliną schodzili ze sceny, robiąc miejsce na gwiazdę wieczoru. Show był niesamowity i jestem pewien, że jeżeli Grecy zawitają jeszcze kiedyś do naszego kraju, pojadę ich zobaczyć. Wam radze zrobić to samo, gdyż to kapela warta zobaczenia.

niedziela, 9 maja 2010

Al Di Meola - Elegant Gipsy


Kiedy pierwszy raz usłyszałem początek tej płyty, czyli utwór „Flight Over Rio” pomyślałem, że ktoś tu z kogoś zrzyna… Początek jest troszkę podobny do głównego tematu z pierwszej płyty Mike'a Oldfielda - „Tubular Bells”. Ale wydaje mi się, że to czysty przypadek. Przecież to Al Di Meola, jeden z największych wirtuozów zarówno gitary elektrycznej jak i akustycznej, a płyta ta to jedna z najmocniejszych pozycji w historii gitarowego jazzu.
„Elegant Gipsy” to drugi krążek w solowej dyskografii tego artysty. Wyszedł rok po debiucie, który został przyjęty z wielkim entuzjazmem, za to jego następca jaki i muzyk, został obsypany nagrodami za „Najlepsze LP dla jazzowej gitary” i “Najlepszego gitarzysty roku 1977”. I nic dziwnego...
Zawartość tego albumu to trochę ponad trzydzieści siedem minut muzyki, zamykającej się w sześciu instrumentalnych podróżach po krainach jazz fusion i rocka. Ale to nie wszystko... Al eksperymentując trochę z brzmieniem tej płyty, dodał to niej rytmy latynoskie oraz gitarowe flamenco. W tym pomógł mu jeden z najsłynniejszych gitarzystów tej sztuki - Paco de Lucía. W utworze „Mediterranean Sundance” słyszymy akustyczny popisy tego duetu. Piękne, liryczne harmonie dźwięków, ozdobione szybkimi popisami Di Meoli oraz grą palców Paco. Wszystko to stwarza złudzenie pięknego latynoskiego pejzażu. Obaj artyści są w tym numerze niczym malarze dźwięku.
Z zasady rzadko słucham muzyki instrumentalnej, zawsze brakuje mi w niej wokalu, ale z „Elegant Gipsy” jest inaczej. W tej muzyce nie ma miejsca na wokal, przestrzeń jest zapełniona do granic możliwości. W kawałku „Midnight Tango” można się zakochać od pierwszego przesłuchania (jak i oczywiście w całej reszcie). To po prostu niesamowity pokaz technicznych umiejętności, lecz nie tylko, to wydawnictwo przyciąga. Poza tym wszystkim, to krążek ten powinien być elementarzem dla gitarzystów. Niejeden pewnie połamałby sobie na niej palce
Podsumowując uważam, że to album dla każdego. Jeżeli szukasz dobrej muzyki, lubisz progres rock, jazz fusion, latynoskie rytmy, a nawet mocne uderzenie (a takim jest „Race With Devil on Spanish Highway”), to nie szukaj dalej. Już znalazłeś. Ta muzyka płynie...

czwartek, 6 maja 2010

Masachist - Death March Fury


Osobiście to z zasady już od paru lat omijam szerokim łukiem kapele, które twierdzą, że grają death metal w najczystszej postaci. Im któraś bardziej krzyczy, tym bardziej jest to pożal się boże projekt, nieudolnie próbujący stworzyć coś śmiercionośnego. Może jestem spaczony i kocham oldschool, może... Ale to nie wyjaśnia jednej rzeczy, dlaczego przerażająca większość nowych death maszyn jest tak cholernie podobna do siebie? Wtórność zabija ten styl, ale widać nikomu to nie przeszkadza...
Dobra, chyba lekko przesadziłem z tym wstępem, choć wydaje mi się, że nie. Po prostu wnerwia mnie jak słyszę coraz to nowe twory, które niczego nowego nie wnoszą, tylko raz lepiej, raz gorzej kopiują stare patenty. A jak to ma się do naszego nowego polskiego tworu Masachist? Spróbuję wam niżej o tym trochę powiedzieć.
Projekt ten powstał z inicjatywy dwóch muzyków, znanych pod pseudonimami: Trufel i Daray, a było to w roku 2005. Pierwszy to były gitarzysta Yattering, a drugiego chyba nie muszę przedstawiać. Poza tym w składzie znalazły się takie osobistości polskiej sceny jak Sauron (ex Decapitated), Heinrich (Vesania) i Aro (Shadows Land)
Debiutancka płyta tego dream teamu wyszła rok temu, a nadano jej nazwę - „Death March Fury”. Ogólnie mówiąc to trochę ponad dwadzieścia sześć minut muzyki zamkniętej w dziewięciu kawałkach, czyli logicznie rzecz ujmując, album ten to cholernie szybka jazda. Oczywiście jest wyjątek, jak to zawsze bywa. Na tym krążku nazywa się on „Appearance of the Worm” i jest najdłuższą kompozycją, sięgającą strukturą do starych dobrych czasów śmierć metalu. Czyli mamy tu walcowate riffy, trochę średnich temp, wspaniałe szarże na dwie stopy i wszystkie inne tego typu cudowne rzeczy, które kręcą fanów gatunku. Niby dobrze się go słucha i kopie, ale jednak nie ma w nim za dużo energii. Jakoś nadal siedzę...
W czasie nagrań pojawił się gość specjalny. Ross Dolan z Immolation dodał swój wokal do utworu „Open the Wounds”. Oczywiście słychać go, ale tylko miejscami, zupełnie, jakby poskąpili mu czasu. Ross, jak wszyscy wiemy, posiada najbardziej wyrazistych growl w death metalu i tak się złożyło, że zgodził się wystąpić na albumie Masachist, kompletnie nie znanej kapeli z Polski, a oni pozwolili mu tylko na parę słów. Jak tak można panowie? Poza tym numer ten jakoś się nie wybija na tle reszty...
A co do reszty... To nie jest źle, ale do dobrze jest mu daleko. Pomysły są, ciekawe zagrywki wylewają się tonami, ale jakoś nie powalają na kolana. Oczywiście usłyszycie tu prawie nieustające blasty, ale nie są one zbyt nachalne i nawet wyważone. Brzmienie dopracowane, przestrzenne, brutalne. I jak to bywa w nowoczesnym death metalu jest cholernie technicznie. Jednak nadal brak w tym ładunku energii, zmiatającego mnie z siedzenia.
„Death March Fury” oczywiście posłuchać można, ale jeżeli ktoś będzie chciał sobie odpuścić, to nic nie straci. Album jak najbardziej przeciętny, bez zbędnych rewolucji.

Editors - In This Light And On This Evening


Po przesłuchaniu pierwszych dwóch pozycji tego zespołu z czystym sumieniem położyłem na nich krzyżyk... Los jednak wybrał inaczej. Sięgnąłem po ich trzecie dziecko o tajemniczym tytule „In This Light And On This Evening” i doznałem olśnienia. Po raz pierwszy słuchając tego zespołu poczułem to, co czuje się słuchając czegoś naprawdę dobrego. Dreszczyk na skórze...
Od samego początku, czyli od tytułowego utworu słychać, że grupa ewoluowała. Położono na szali wierność starych fanów i stworzono coś zupełnie innego. Po pierwsze brzmienie... Kiedyś nie odstawało ono od soundu typowych brytyjskich bandów grających ten styl. Teraz stało się ono bardziej surowe, cięższe, może nawet mroczne, ale tylko miejscami. Po drugie klawisze... Nadały muzyce Editors przestrzeni, ich piosenki stały się przez to jeszcze bardziej klimatyczne. Te dwa aspekty sprawiły, że formacja ta zmieniła trochę styl gry. Nie jest to już gatunek „oby tylko sprzedać jak najwięcej płyt a’la Coldplay”, tylko przemyślany synthpop post-punk z naciskiem na klimaty lat 80-tych.
Transformację tą Editorsi zawdzięczają Markowi Ellisowi aka Flood. On to produkował ten album i to on jest odpowiedzialny za wszystkie te upiększenia. Ale sam pomysł wyszedł od członków zespołu, a mianowicie od Toma Smitha. No ale wróćmy do muzyki...
Pierwszym singlem tego wydawnictwa był najbardziej wyróżniający się numer - „Papillon”. To utwór klimatycznie osadzony w latach 80-tych, a wszystko przez atmosferę klawiszy i beat. Numer ten mógłby być grany z wielkim powodzeniem na dyskotekach tamtych lat. Gwarantuję, że wtopiłby się wspaniale. „Papillon” to trzecia pozycja tego krążka, ale pierwsze dwie są równie ciekawe. W pierwszym „In This Light And On This Evening” klawisze hipnotyzują i jednocześnie wprowadzają w stan oczekiwania. Tutaj po raz pierwszy ukazuje się nowa potęga Editors, tutaj usłyszycie ich nową moc.
Drugi, czyli „Bricks and Mortar” zmienia nieco nastrój. To kompozycja osadzona w post-punkowej strukturze, tylko nieco odrestaurowanej, a nawet może odkrytej na nowo. Łezka się kręci przy jego dźwiękach, gdyż to przykład tego, że jednak jeszcze ktoś potrafi przywołać duchy starych czasów. To najlepsza pozycja tej płyty.
Oczywiście reszta, czyli cała dziewiątka jest równie dobra. To niezaprzeczalnie najlepsze dzieło Editors i krok ku nowym przestrzeniom, które, mam nadzieję, będą nadal przez nich eksplorowane. W końcu zespół ten zaczął „być”, udało im się stworzyć coś naprawdę wartościowego.

niedziela, 2 maja 2010

Enslaved - Mardraum - Beyond The Within


„Mardraum - Beyond The Within” rozpoczął nowy rozdział w historii Enslaved. Praktycznie, jest to ich piąta płyta, lecz dla mnie jest ona pierwszą. Od tego momentu zespół ten jest wart poznania. Wcześniej po prostu „był”.
Gdybym był (a przecież jestem) dociekliwym kolesiem, mógłbym rzec, że album ten jest połączeniem starego grania, z nową wizją. Pierwsze sześć numerów to granie bardziej eksperymentalne, reszta wiadomo – już trochę mniej. Oczywiście to wszystko traktujcie z przymrużeniem oka, gdyż rzecz jasna są wyjątki.
Krążek ten zawładną mną od pierwszego przesłuchania. „Større enn Tid - Tyngre enn Natt”, otwierający numer, posiada początek tak czadowy, że ilekroć go słucham, mam ochotę zamiatać podłogę swymi włosami. Po prostu cudo! To najdłuższa kompozycja, jednocześnie też najbardziej rozbudowana, ale posiadająca niestety minus, wiążący się z produkcją, która jest fatalna. Ktoś tu odwalił kichę i to tyczy się całości wydawnictwa.
Prawdziwie zwiastującym zmianę w ich graniu jest walcowaty utwór o tytule „Entrance-Escape”. Słychać w nim wpływy, jakim w późniejszych czasach panowie z Enslaved będę się poddawać. Inspiracje rockiem progresywnym, czyste wokalizy, gitary akustyczne, czytelniejsze brzmienie, to wszystko miało nadejść. A „Entrance...” jest tego znakiem.
Przejrzystość riffów, to kolejna droga ku nowym krainom dźwięków Enslaved. Rozmyte gitary, selektywna sekcja, więcej jazd na dwie stopy, rzadsze używanie blastów. To można spotkać po części już w kolejnym numerze. „Ormgard” to prawie klasyk viking/blacku z mocarnym wejściem. Dźwięki gitary przedostają się do naszego ucha jakby zza ściany, gdzie w starym radiu płynie muzyka Enslaved. Jednak po chwili wszystko szybko się klaruje i wraz z tą czystością wchodzi Grutle Kjellson, growlującym wyziewem. To tylko niektóre przykłady, resztę koniecznie przesłuchajcie sami. Oczywiście, jeżeli jeszcze tego nie znacie.
Mardraum po norwesku oznacza koszmar. Nie wiem, dlaczego wybrano ten wyraz na nazwę tego albumu, ale jedno jest pewne, krążek ten, jeżeli tylko mu na to pozwolicie, będzie ścierał sen z waszych powiek. A wiadomo, co dzieje się z człowiekiem, który nie może spać. Jego życie to koszmar... Jednak daleki jestem od nazwania „Mardraum” koszmarem, to raczej kontemplacja jednego z najczarniejszych gatunków muzyki.

środa, 28 kwietnia 2010

Hey – Ho!


Zawsze omijałem szerokim łukiem twórczość tej szczecińskiej kapeli. Oczywiście znałem ich dokonania, ale tylko w małym, dostępnym dzięki mediom stopniu i nic ponadto. Znałem też coś innego... fanów Hey, którzy wychwalali ten zespół pod niebiosa, koronując go na najlepszą polską grupa rockową. Cóż, że z zasady nikomu nie wierze, musiałem sam się przekonać, co w tym siedzi.
Tak też sięgnąłem (totalnie losowo) po ich drugi dzieło o tytule „Ho!”. Niestety nadal nie rozumiem fenomenu ich wielkości. Krążek ten, uważany za jeden z ich najlepszych wyczynów w całej dyskografii, nie za bardzo na mnie działa. Powodem tego są wpływy. Nie da się ukryć, że Hey tamtego okresu ciągnął kilogramami z amerykańskich formacji grających grunge. Najwięcej słychać tu Nirvany, ale nie tylko. Oczywiście najbardziej słyszalne jest to w utworach angielskojęzycznych, one też mają najmniejszą siłę przebicia. Nigdy nie zrozumiem, po co śpiewać taką muzykę po polsku, no ale to już nie moja broszka. Pomimo tego, dwa z nich są jednak nawet ciekawe. Wpadający w ucho dzięki refrenowi „Have A Nice Day” i zmanierowany „Is It Strange”
No, ale do rzeczy. Pierwszym konkretem tej płyty jest utwór „Ja sowa”. Zwraca na siebie uwagę, dzięki lirykom. Kasia Nosowska znana jest z niebagatelnych tekstów, pełnych głębi i metafor. Ten oprócz melancholijnego klimatu balladki, posiada również tekst na przyzwoitym poziomie. Oczywiście docenię też piosenkę „Misie”, choć nie do końca rozumiem jej kultu. Pewny jestem za to tego, że pewnie na żywo jest z niego mocna petarda. No i oczywiście nie kwestionowanym, najmocniejszym punktem całego albumu jest jego zakończenie, czyli „Ho”. To taki kontynuator kawałka z ich pierwszej płyty o nazwie „Moja i twoja nadzieja”. Może nie jest on skonstruowany z takim samym rozmachem jak ww, ale jednak daje radę i to bardzo dobrze. „Ho” przegrywa tylko przez jedną rzecz, liryki.
Polski grunge. Cóż... Nic dodać, nic ująć. Album ten, według mnie nie dorównał debiutowi, pójdę dalej i powiem, że nie wniósł nic tak arcyciekawego, by pamiętać go po wsze czasy. Jestem pewien, że niejedna osoba się ze mną nie zgodzi, ale co tam... Każdy ma swój punkt widzenia... tylko zważcie na jedno, u niektórych ten punkt jest szerszy, u innych węższy.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Titus Tommy Gunn - La Peneratica Svavolya


Doczekaliśmy się! Tomasz „Titus” Pukacki zarzekał się już od dawna i w końcu dopiął swego, wydał pierwszą płytę swego solowego projektu Titus Tommy Gunn. Piętnastego grudnia 2009 roku wyszła na światło dzienne „La Peneratica Svavolya” i zamiast wstrząsnąć światkiem metalowym w naszym mały kraju, album ten przeszedł bez większego echa. Powód jest bardzo prosty, debiut tego Poznaniaka jest strasznie słabym tworem zresztą, sami poczytajcie o faktach.
Titus Tommy Gunn to klasyczne trio, gdzie niekiedy bas bierze na siebie działkę drugiej gitary. A co do gitary, to na tym krążku usłyszymy wyczyny Tomasza “Lemmy'ego” Olszewskiego, znanego z Creation of Death. Do składu Titus dokooptował jeszcze niejakiego Vikinga, który zasiadł za garami.
„La Peneratica Svavolya” to połączenie heavy rockandrollowych zagrywek z klimatem Motorhead. I nie ma się co dziwić, to było do przewidzenia. Każdy chyba zna podejście Titusa do muzyki Lemmy'ego Kilmistera. Tylko niestety coś nie wyszło... Muzyka z tego albumu nie porywa. Ale lećmy dalej.
Wśród dziesięciu kompozycji znajdziemy jeden cover utworu Lizy Minnelli - „The Singer”. Jak ktoś nie zna tej piosenki w oryginale, to nic nie straci, ten kto zna, nic nie zyska. Tak samo jak z większością aranżacji tego krążka, tak samo i ta jest nieciekawa. Jedynym, który nadaje się do czegokolwiek, jest kawałek otwierający, czyli „The Bitch Is (Still) Dead”. Zaczyna się on odgłosami drumli, po nich wchodzi naprawdę ciężki riff i gdyby takich na tym wydawnictwie było więcej, to mogłoby być ono uratowane. Niestety... Drumle możemy usłyszeć jeszcze w jednym numerze, czwartym z kolei „Scarass”
To pierwsza z trzech płyt, jakie prawdopodobnie usłyszymy pod szyldem Titus Tommy Gunn. Miejmy nadzieje, że Titus do następnych swych tworów podejdzie z większą pasją, gdyż nie wystarczy być tylko krzykaczem „kwasożłópów”, by wydać muzykę, która miała by porywać tłumy. Na razie dostaliśmy kupę marności, która przepadnie w historii polskiej muzyki. Trochę szkoda...

Editors - An End Has A Start


Anglia jest dziwnym krajem pod względem muzyki. Kiedy Brytyjczycy uprą się na jeden gatunek, to w trakcie trwania tej fazy powstają setki zespołów i prawie wszystkie grają tak samo. Po uważnym przesłuchaniu drugiego krążka grupy Editors - „An End Has A Start” niestety zostałem zmuszony zaliczyć ich do tej grupy bandów, które coś tam sobie tworzą, ale to „coś” nie odbiega od przeciętności.
Po niezłym, choć oczywiście mogło być lepiej, pierwszym ich albumie miałem nadzieje, że editorsi trochę się rozbudzą i porzucą ścieżkę komercji, obraną na „The Back Room”. Niestety.. Poszli dalej w tym samy kierunku i zawiedli całe moje oczekiwania, a muszę przyznać, że miałem nadzieje … Rozwiały się one przez dziesięć kompozycji ich drugiego krążka.
Wpływy, jakie było słychać na ich debiucie zostały zatarte. Nie czuć już tu ani grama Joy Division, a wpływy Interpol są tak mało wyczuwalne, że prawie niesłyszalne. Niektórzy pewnie powiedzą - „To dobrze, w końcu brzmią tak jak powinni, a nie jak inni”. Ok, to była by prawda, gdyby nie to, że muzyka z „An End Has A Start” jest cholernie wtórna, nudna, bez oznak najmniejszej oryginalności. Tak jak napisałem w recenzji jedynki, coraz bliżej im do komerchy Coldplay, niż do ambitnego, konkretnego grania. Ale to wybór każdego zespołu z osobna.
Dobra, zjechałem ich po całości, choć w sumie nigdy nie mam takiego zamiaru. Zawsze staram się dostrzec dobre strony w każdej muzyce. Tu też jest ich trochę, ale niestety mało, a ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Przykładem czegoś ciekawego może być numer „The Weight of The World”, chyba najbardziej melancholijny, gdzie gitarka opowiada smutną historie ciężaru naszego życia. A najbardziej ciekawym z tych, których da się słuchać jest utwór „When Anger Shows”. Użyto w nim nawet podobnych patentów, jakie wcześniej zastosowała inna angielska formacja, a mianowicie Radiohead. Ale żebyśmy się zrozumieli, do tego, co robią Thom Yorke i spółka jest im cholernie daleko. Miło słucha się też „Escape The Nest”, jednego z szybszych kawałków, głównie przez wyczyny Chrisa Urbanowicza, to one przyciągają uwagę.
Cała reszta to muza, która wpada jednym uchem, a wypada drugim. Szkoda czasu na jej eksplorowanie. Przecież gdzieś tam czekają lepsze płyty, więc z absolutną odpowiedzialnością odradzam wam tą. Naprawdę szkoda czasu!

piątek, 23 kwietnia 2010

The Tolkien Ensemble - An Evening In Rivendell


Było to w 1997 roku, w dwa lata po sformowaniu The Tolkien Ensemble. Wtedy to po raz pierwszy świat usłyszał muzykę tych Duńczyków, a była to rzecz niecodzienna. Caspar Reiff (jeden z współzałożycieli) i spółka stworzyli niesamowite klasyczno-folkowe kompozycje do tekstów chyba najsłynniejszego pisarza XX wieku – J.R.R. Tolkiena.
Płyta „An Evening In Rivendell” zapoczątkowała dźwiękową historię, która rozrosła się późnij do trzech kolejnych albumów. Jakoś tak wyszło, że najpierw przedstawiłem wam ich drugie dzieło, ale teraz wracam do początku.
Debiut ten dzieli się, oczywiście nieformalnie, na mniej więcej trzy nie do końca równe części. Pierwsza z nich to piosenki hobbitów. Sielankowe, pełne wesołych i skocznych melodii, osadzonych głęboko w muzyce folkowej. W nich najczęściej usłyszymy brzmienie skrzypiec, akordeonu i oczywiście gitary. Przykładem tych utworów mogą być „There is an inn, a merry old inn...” lub „Sam's Rhyme of the Troll”. Lecz nie są to wszystkie tzw. „wesołe piosenki”, gdyż jest tu jeszcze jedna równie beztroska, a nie hobbitowa - „Tom Bombadil's Song, Hey dol! Merry dol!”. Chyba każdy fan „Władcy Pierścieni” zna postać Toma i wie, jak szczęśliwą był on istotą i taki jest mniej więcej ten numer.
Drugą częścią tego krążka są eflowe hymny, pełne piękna i smutku zarazem. W nich obok skrzypiec możemy usłyszeć harfę, kontrabas, wibrafon, marimbę, dzwoneczki i wiele, wiele innych instrumentów klasycznych. Do tego to w nich najczęściej usłyszymy najpiękniejsze głosy, tak jak w „Galadriel's Song of Eldamar, I sang of leaves...” lub „Elven Hymn to Elbereth Gilthoniel, Snow-white! Snow-white!”. W pierwszym Signe Asmussen, znana w Danii sopranistka śpiewa jako Galadriela o dalekich krainach Eldamaru, a w drugim Ole Jegindø Norup pięknym barytonem wciela się w postać Gildora, śpiewającego jeden z najpiękniejszych hymnów nieśmiertelnych elfów.
Do trzeciej części kompozycji tego krążka zaliczę wszystkie pozostałe utwory. A znalazły się w niej takie sztuki jak „Sam's Song in the Orc-tower” i „The Ent and the Ent-wife. Ten drugi to najbardziej minimalistyczna historia tego dzieła przypominająca trochę twórczość Claude'a Debussy.
Polecam te dźwięki każdemu, można się w nich lekko rozmarzyć, albo uczynić z nich wspaniałe tło do kolejnego przeczytania książek Tolkiena.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Yeah Yeah Yeahs - Fever to Tell


Zespoły takiego typu mają swoje korzenie w kapelach, które powstawały w latach 60-tych. Był to wtedy tzw. garage rock, do którego należały takie grupy jak: The Standells, The Seeds itd. To jednak nie wszystko, gdyż źródłem był też inny styl, a mianowicie protopunk. Głównymi ikonami tego gatunku były The Stooges, nieco późniejszy już zespół The Fuzztones i inne. Większość tych kapel charakteryzowała jedna cecha, ich nazwy zaczynały się od przedrostka „The”. Pod koniec lat 90-tych ruch ten zaczął ponownie odżywać. Powstały takie już gwiazdy jak The White Strpies czy też The Strokes, ale nie tylko. W Nowym Yorku dokładnie w 2000 roku powstała kolejna formacja, która zapragnęła cofnąć się trochę do korzeni „garażowego grania”.
Yeah Yeah Yeahs liczy sobie trzech członków, są nimi wokalistka i pianistka Karen Orzołek (znana jako Karen O), gitarzysta i keyboardzista Nick Zinner oraz perkusista Brian Chase. Swój pierwszy długograj wydali trzy lata po powstaniu czyli w 2003 roku i nadali mu nazwę „Fever to Tell”. Jedenaście kompozycji, które znalazły się na tym wydawnictwie zamknęły się w niecałych czterdziestu minutach. Stylistycznie, oprócz tego, co napisałem wyżej, ich muzyka kręci się jeszcze wokół alternatywnego rocka i art punka
Brzmienie całości jest brudne, stylizowane na punkowe produkcje. To samo tyczy się wokalu. Tylko w niektórych momentach możemy usłyszeć prawdziwą, czystą barwę Karen O. Przykładem takiego utworu jest jedyna inna piosenka na całym krążku - „Maps”. Jednocześnie jest to najbardziej alternatywno-rockowa kompozycja w całym zamieszczonym tu materiale. Czytelna, świeża, z ciekawą melodią chwytająca słuchacza.
Cała reszta to już art punkowe łojenie, gdzie ciężko znaleźć coś naprawdę godnego uwagi. Ale jeżeli już miałbym coś wymienić, to może byłby to „Cold Light” i może jeszcze „Y Control”, ale to tylko przez to, że są bardziej wyraziste od pozostałych.
Ciekawostką muzyki Yeah Yeah Yeahs jest brak gitary basowej. Za to mamy tu klawisze, które wprowadzają słuchacza w lekko psychodeliczno-dyskotekowy klimat.
Ale co z tego? Płyta ta jest i pozostanie już na zawsze cholernie słabą. Nie rozumiem sławy, jaka się roztacza wokół tej formacji. Ale oni przecież są ze Stanów, tam sprzedać można wszystko. Nawet coś takiego jak „Fever to Tel”

Darkthrone - Soulside Journey


Początek lat dziewięćdziesiątych był dla death metalu najbardziej obfity. W tamtym okresie powstawały największe dzieła tego gatunku. Jednym z takich albumów, które odcisnęły się na psychice wiernych fanów śmierć metalu tamtych lat, była pierwsza płyta Darkthrone - „Soulside Journey”.
Pierwsza i jedyna... Niestety z powstaniem fali black metalu w Norwegii, Nocturno Culto i reszta zmieniła swój image na bardziej mroczny, transformacji uległa także ich muzyka. A wszystko przez jedną osobę... Ale to temat na inny czas.... Na razie skupię się na ich pierwszym długograju.
Era death metalu w Skandynawii zaczęła się w Szwecji i właśnie od tamtych, ale oczywiście nie tylko, gdyż protoplastami tej sceny są zespoły amerykańskie, czerpali swe inspiracje panowie z Darkthrone. Wtedy było ich jeszcze czterech... Już po brzmieniu można poznać, że ciągnęło ich ku ciemności i to najczarniejszej z czarnych. Z drugiej strony słuchać, kto jest realizatorem tych dźwięków. Grupa wybrała się do Szwecji by nagrać swoje pierwsze dziecko w Sunlight Studio. Tomas Skogsberg pozostawił ślad na kolejnym death albumie tamtych dni i jak to bywało na innych jego tworach, tak i tu zrobił to świetnie. Wracając jeszcze na chwile do brzmienia muszę dodać, że jest ono typowe, czyli mamy tu tzw. „brzęczącą piłę” - wizytówkę szwedzkiego death metalu. Materiał otwiera „Cromlech”, chyba najbardziej wyróżniający się utwór. Zaczyna się on riffem niesamowicie podobnym do jednego z numerów Death, poza tym mamy tu jazdy na dwie stopy, typowe dla old schoola tremola i solówki, które niestety w późniejszych czasach już raczej nie znajdowały miejsca w twórczości tej kapeli. Podobny jest kolejny „Sunrise Over Locus Mortis”, tylko w tym jest więcej zwolnień, prawie że doom riffów. W połączeniu z wokalem Teda, głębokim, wzbogaconym o pogłos brzmi to jakby dochodziło z cmentarnych czeluści, czyli kurewsko tak jak powinno! No i jest tu jeszcze jeden kawałek, który uderza mocno i nie pozostawia nikogo żywym, a mianowicie „Iconoclasm Sweeps Cappadocia”. To kolejna perełka tego wydawnictwa, mocna i porywająca, a cała reszta, choć nie zostanie opisana przez ze mnie, też jest bardzo dobra. Ta płyta nie ma słabych momentów.
Im bardziej zagłębiam się w te dźwięki, tym bardziej słyszę wpływy amerykańskiej ziemi. Trochę szkoda, że Darkthrone stał się innym Darkthrone. Po tym krążku jeszcze tylko dwa razy udało im się nagrać coś równie dobrego, a mowa o „Goatlord”, „prawdziwej” drugiej płycie i „A Blaze in the Northern Sky”. Wszystkie inne to marne substytuty, raz lepsze, raz gorsze.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Lech Janerka – Bruhaha


Wyzwaniem jest opisać twórczość Lecha Janerki. Jego muzykę albo się kocha, albo nienawidzi, ale tylko z tego względu, że się jej najczęściej nie rozumie. To tyczy się najczęściej wcześniejszych jego wydawnictw. Sam nie uważam się na takiego, który rozumie wszystkie chwyty, teksty, piosenki stworzone przez tego Wrocławianina.
W dzisiejszej recenzji chciałbym się skupić na jego czwartym albumie wydanym w 1994 roku o nazwie „Bruhaha”. Znalazło się na nim czternaście kompozycji, które zamykają się w trochę ponad czterdziestu minutach. Muzycznie jest to jedna z najcięższych płyt, jakie udało mu się nagrać. Winę za to ponosi Wojciech Seweryn, który odpowiedzialny jest za większość riffów. Janerka przy tworzeniu materiału na ten krążek oddał trochę inicjatywy reszcie zespołu, dzięki czemu często i gęsto możemy usłyszeć na nim jazzrockowe improwizacje i wstawki. Utworem, który najlepiej oddaje fakt przekazania na chwilę pałeczki innym jest „Mój sztylecik w twoim sercu”. Muzykę do niego stworzył Artur Dominik - perkusista, który tak samo jak Wojciech Seweryn miał zapędy w stronę jazzowania. Wpływy te słychać również w kawałkach najbardziej znanych i lubianych przez fanów Janerki. Mowa tutaj o otwierającym „Kalafiorze”, który jest opisem rzeczywistości połowy lat 90-tych, jak i w „Ryba Lufa”, do którego stworzono teledysk.
Po eksperymentalnej płycie „Ur”, gdzie inspiracje Lecha poszły bardziej w stronę elektroniki, tak w „Bruhaha” mamy do czynienia z rockiem w najczystszej postaci made in Lech Janerka. Obok wpadających w ucho „W czapę”, „Tak Tylko Ty” czy też „Nagan” i „Lubią Nas”, mamy tu również trochę bardziej odjechane kompozycje. Do tych drugich można zaliczyć „Jualari (nie wolno zjadać innych ani chłeptać czyjejś krwi)”, „Nie mnij mnie” czy jeszcze „Zuza (i tak to wygląda)”. Właśnie przez te ostatnie, ale oczywiście nie tylko, Lecha Janerke można zaliczyć do kompozytorów alternatywnego rocka.
„Bruhaha”, choć przez fanów pozostanie niejednokrotnie niedoceniana, jest jednak kawałkiem niesamowicie wizjonerskiego podejścia do muzyki i mimo tego, że minęło już szesnaście lat, nadal pozostaje ona świeża.

sobota, 17 kwietnia 2010

Acid Drinkers - Verses Of Steel


Minęło chyba prawie dziesięć lat od czasu, kiedy ostatnio naprawdę zainteresowałem się płytą tej grupy. Niestety po odejściu ze składu Roberta "Litzy" Friedricha i wydaniu przez resztę albumu „Amazing Atomic Activity”, moje zainteresowanie tą formacją zmalało do poziomu totalnej ignorancji. Ale, jak to się mówi, czas leczy rany i po latach wróciłem, by sprawdzić jak tam Titus i spółka sobie poczynają.
Okazało się, że znów nastąpiły zmiany. Po Perle i Lipie teraz na stanowisku krzyczącego gitarzysty mamy Olassa z None (R.I.P.). Z nowym członkiem „Kwasożłopy” wypościli kolejny już, trzynasty (jeżeli liczyć „Fishdicka”) album. Szczerze mówiąc to podszedłem do niego z pewnego rodzaju rezerwą, gdyż jakoś nie wierzyłem, że kiedykolwiek uda im się pokonać ich wcześniejsze działa. Nie będę teraz wymieniał jakie, gdyż chyba każdy, kto choć trochę zna ich płyty wie, o czym mówię. Mimo tego, jak tylko usłyszałem pierwsze takty otwierającego numeru „Fuel of My Soul” zostałem zamurowany. Toż to riff, który już gdzieś słyszałem! Acid Drinkers rozpoczynają swój atak od lekko spreparowanego riffu Meshuggah z ep-ki „I”. Ale niestety tak elektryzujący jest tylko początek, później nie jest już tak zaskakująco.
Jedenaście kompozycji zawartych na „Verses of Steel” jest, krótko mówiąc, muzyczną pochwałą dla kultowych już kapel thrashowych lat 80-tych, ale nie tylko. Usłyszycie tu również nowe brzmienia, wzorujące się na takich kapelach jak np. Machine Head. Cóż tu dużo pisać, Acidzi wlali do gara starą dobrą młóckę, dodali do niej nowy groove metal i pochodne tegoż gatunku, a efekt końcowy to słuchane przez nas „Wersety ze Stali”.
Jestem pewien, że niejeden z was znajdzie w tym krążku sporo rzeczy, przy których będzie skakał, machał czupryną, ogólnie się nimi zachwyci. Ja niestety pokręcę nosem i stwierdzę, że przeciętna to płyta. Osobiście zaczyna się ona dla mnie z numerem „Meltdown of Sanctity”, gdzie w końcu poczułem jakieś cięższe uderzenie, jakieś konkretne riffy. Kolejny, zaraz po nim, trochę mnie zaskoczył, gdyż poczułem w nim klimaty z „High Proof Cosmic Milk”. W „We Died Before We Start to Live” czuć lekko klimat tamtych wspaniałych dla tego bandu lat. Do tych dwóch dorzucę jeszcze jeden, a mianowicie „Red Shining Fur”. Ten z kolei atakuje wpadającym od pierwszego przesłuchania groove refrenem i nawet jakbym chciał go nienawidzić, to po prostu się nie da.
Teraz po zaznajomieniu się z tym materiałem, może nie żałuje straconego czasu, bo jednak sentyment do tej kapeli nadal posiadam. Daleki jednak jestem, by pochlebnie się odnosić do ich dzieł. Szkoda... Może w przyszłości jeszcze nas zaskoczą. Czas pokaże...

środa, 14 kwietnia 2010

Trance Atlantic Air Waves - The Energy Of Sound


Trance Atlantic Air Waves to projekt powstały w 1997 roku z inicjatywy dwóch osób, a były to Michale Cretu i Jens Gad. Ten pierwszy znany jest ze swojego innego przedsięwzięcia o nazwie Enigma, drugi zaś to producent płytowy, głównie dance popowych krążków lat 80-tych. Na swoim koncie ma albumy takich gwiazd tego światka jak ww. Enigma, Sandra, Milli Vanilli, Fancy.
„The Energy of Sound” wyszła rok po założeniu projektu i pozostaje jedynym dziełem tych panów. Znajdziemy na niej dziesięć kompozycji, z czego tylko trzy są autorstwa Cretu/Gad, reszta to covery różnych wykonawców. Wszystko zaczyna przeróbka The Alan Parsons Project z płyty “Eve”, a mianowicie „Lucifer”. Niestety trochę krótszy od oryginału, raczej nie robi wrażenia. Następną przeróbką jest główny temat z filmu „Gliniarz z Beverly Hills”, a nosi on nazwę „Axel F”. Duet Cretu/Gad trochę odkurzył ten chyba znany przez każdego motyw muzyczny, ożywiając go trochę, dodając do niego żywy beat. Kolejnym motywem filmowym jest główny temat tym razem z serialu „Policjanci z Miami”. „Crockett's Theme” tak samo jak oryginał posiada także i tu piękny klimat, tylko tak samo jak to było z poprzednikiem, tak i ten został z lekka odrestaurowany.
Nie będę wam wymieniał wszystkich coverów tej płyty, ale dodam tylko, że znajdziecie tu numery takich ludzi jak: Jan Hammer, M. Hayef, Ecama, i Giorgio Moroder czy Vangelis. Tego ostatniego Cretu i Gad pozwolili sobie na wariacje utworu „Pulsar”. Jeżeli ktoś siedzi w tego typu muzyce to wie, o czym mówię. Dla tych, którzy nie wiedzą wyjaśniam, że „Pulsar” pochodzi z krążka o nazwie „Albedo 0.39” z 1976 i pozostaje do dziś jednym z najbardziej znanych numerów tego pana.
Jestem pewien, że projekt ten, jak i połączenie muzyki elektronicznej, dancowej i New Age nie każdemu przypadnie do gustu, dlatego też nie rozpisuję się na temat tego, jak to temu duetowi wyszły ich modyfikacje. Każdy zainteresowany niech sprawdzi to sam...

wtorek, 13 kwietnia 2010

Editors - The Back Room


Znów, dzięki rekomendacji, sięgnąłem po płytę brytyjskiego zespołu z nurtu indie rock. Editors to powstała w 2004 roku grupa z Birmingham a „The Back Room” to ich pierwszy oficjalny krążek. Zanim przesłuchałem ten materiał, słyszałem skądinąd o porównaniach ich twórczości do takich znakomitości jak Joy Division czy też Interpol. Zachęcony jeszcze bardziej zacząłem w końcu tego słuchać i trochę się zawiodłem...
Pierwszym utworem, który do mnie dotarł był numer „Fall”. W nim to najbardziej słychać wpływy Interpol, i choć nie jest to tak niesamowicie melancholijne, jak to potrafią czynić nowojorczycy, to coś w nim jest.
Po kilkudziesięciokrotnym przesłuchaniu całości utwierdziłem się w jednym - Editors mają swój własny styl, który może przypominać niektóre bandy. Uwalniając się więc od oczywistych inspiracji tej kapeli, stwierdziłem, że ich debiut, choć ciekawy, nie zasługuje na tak duże rozdmuchanie medialne, jak to miało miejsce w rzeczywistości.
Oprócz trzech kawałków, czyli ww. „Fall”, „Camera” i „Open Your Arms”, które jednocześnie są zwolnieniami tego albumu, cała reszta pod względem aranżacyjnym, jak i melodyjnym ma tylko jeden cel, a jest nim medialność. Nie twierdzę, że panom z Editors zależy na kasie, ale patrząc na konstrukcje poszczególnych utworów ciężko nie zauważyć, że chodziło tu o uderzenie w mało wybrednych słuchaczy. Gdybym musiał naprawdę porównywać wyczyny tego kwartetu to wrzuciłbym ich do jednej szufladki z Coldpaly, gdyż właśnie Editorsom bliżej do popu, niż do konkretnie ambitnego grania.
Może trochę za ostro ich traktuje, ale przecież teraz inaczej się nie da. Trzeba oddzielać wartościowe albumy od tych, które pomimo ciekawych pomysłów (tak jest w tym przypadku) są jednak słabe. „The Back Room” niczym nie zaskakuje, nie potrafi porwać, jego uczucia, choć niekiedy bardzo rozrysowane, były już eksplorowane przez innych, w lepszy sposób.