niedziela, 28 lutego 2010

Anathema - Pentecost III


To był przełom w sztuce tego zespołu. Ep-ka ta wyszła w tym samym roku, co genialna „The Silent Enigma”, przed problemami z wokalistą, kiedy to Vincent zajął miejsce Darrena White'a. Ale to miało nastąpić w przyszłości. Tymczasem 6 marca 1995 roku nakładem Peaceville Records wychodzi na świat płytka o tajemniczym tytule - „Pentecost III”.
Materiał ten zawiera pięć kompozycji (plus jedna ukryta), z czego każda z osobna jest inna, więc opisze pokrótce każdą. Na sam początek mamy utwór „Kingdom” i jest to zapowiedź tego, co ma nadejść. Pierwsze dźwięki mówią wszystko... Kawałek ten mógłby się znaleźć na „Milczącej Zagadce”, wtopiłby się w nią bez rozpoznania. Kolejnym numerem jest „Mine Is Yours to Drown In (Ours Is the New Tribe)”. Chyba nie muszę pisać, że to jedyny taki wybryk w całej historii Anathemy. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie napisali niczego podobnego. Kiedy słucham go po latach przypomina mi on wczesne dokonania Godflesh. Ma on w sobie to coś, połamane, ciężkie i wolne riffy, niczym walec toczące się do przodu. Poza tym na samym końcu jest prawie taki sam patent melodyjny, jak w numerze „Nocturnal Emission” z „The Silent Enigma”. Dalej mamy „We, the Gods” z początku może się wydawać trochę smętnawy, gdyż, ani melodia, ani linia wokalu raczej nie zachęcają, ale kiedy przyśpiesza, zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Zaraz po nim jest song tytułowy, a jest to instrumentalna sztuka; raczej najbardziej nijaki numer na tym albumie. No i została nam jeszcze jedna rzecz, a mianowicie „Memento Mori”. Ten jest definicją połączenia death metalu z doomem, nic dodać, nic ująć. No i został jeszcze jeden, ukryty numer. „666” to mały dodatek, który słyszalnie nawiązuje do twórczości takich bandów jak Venom i Celtic Forst.
Fascynuje mnie, w jaki sposób ten zespół z biegiem lat zmieniał swoje oblicze. Przykładem tego jest właśnie „Pentecost III”. Nigdy już nie powrócili do tego co było zawarte tutaj, ale też rozwinęli pomysły, które tutaj zostały wykorzystane. Zmieniali się odtąd juz zawsze...

sobota, 27 lutego 2010

Vintersorg - Ödemarkens Son


Pierwszy raz styczność z tym albumem miałem jakieś 10 lat temu. Wtedy to usłyszałem na składance z Mystic Art numer „Svältvinter”. Kompletnie mi się nie podobał, był totalnie nie w moim guście. Jakoś parę lat później usłyszałem płytę „Cosmic Genesis” i zostałem oczarowany Vintersorg. Dziś znów wróciłem do „Ödemarkens Son” i muszę przyznać, że niesłusznie oceniłem ją negatywnie tylko po jednym kawałku, który bagatela, teraz bardzo mi się podoba. Gusta się zmieniają. Ale do rzeczy...
„När Alver Sina Runor Sjungit” to utwór rozpoczynający ten krążek. Charakterystycznym momentem tego kawałka jest minutowa solówka, bardzo melodyjna i stonowana jak na viknig metal. Za pierwszym razem, gdy usłyszałem dźwięki tego kawałka byłem zszokowany, że jest w nim tak dużo progresji. Byłem pewien, że pierwsze dwie płyty Vintersorg (ta jest druga) będą bardziej folkowe niż progresywne, myliłem się. Kolejnym numerem jest ww. „Svältvinter”. To najjaśniejsza pogańska gwiazda tego wydawnictwa, dzięki wykorzystaniu wiolonczeli i kobiecego melodyjnego wokalu. Atrybuty te dodała w dwóch utworach jedna osoba - Cia Hedmark, współpracująca z Andreasem "Vintersorg" Hedlundem w projekcie Otyg. Ciekawym jest również „Under Norrskenets Fallande Ljusspel”. W nim to refren zaśpiewany jest tak, jak gdyby była to piosenka popowa, melodia niesamowicie wpada w ucho. Poza tym mamy tu dużo smyczków wygenerowanych z klawiszy. Najbardziej agresywnym songiem jest tytułowy „Ödemarkens Son”. W nim to najwięcej jest skrzeczących wokali i szybszych temp, nawet małych blastów i rajdów na dwie stopy.
W każdej kompozycji tego albumu znajdziemy dużo tego typu rzeczy. Atmosfera z lasów północy, pogańskie melodie wygrywane przy ognisku, a wszystko to zaśpiewane w języku szwedzkim. Aranżacje są precyzyjne i nieskazitelne, po prostu nie ma się do czego doczepić. Tak samo brzmienie. Czyste, wręcz kryształowe, ale jednak zadziorne, ciężkie i ostre. Vintersorg naprawdę napracował się przy tym albumie i to słychać. Każda maleńka rzecz jest dopracowana, takie albumy nieczęsto się znajduje. Krążek ten jest świetny i teraz będę pamiętał, by nie odrzucać czegoś przed przesłuchaniem jego całości.

środa, 24 lutego 2010

Abyssos - Together We Summon The Dark


Był czas gdy byłem zafascynowany takimi zespołami jak Cradle of Filth i Hecate Enthroned. Do tego pociągał mnie wampiryczny metal. Szukałem takich „pokrewnych” grup i tak znalazłem Abyssos, młodą szwedzką formację, której przewodniczył Rehn. Swoją pierwszą płytę wydali w 1997 roku i właśnie ta wpadła mi do ręki. Nosiła ona nazwę, która wryła mi się w pamięć - „Together We Summon the Dark”. Po latach wróciłem do dźwięków w niej zawartych i teraz dzielę się z wami moimi spostrzeżeniami.
To, co znalazłem na tym albumie to melodyjny black metal z naleciałościami ww. grup. Kompozycje są rozbudowane, symfoniczne z wykorzystaniem bardzo dużej ilości klimatycznych smaczków. Teksty traktują oczywiście o wampiryzmie, ale też o okultyzmie i krwawym erotyzmie, więc dla każdego fana krwawo-romantycznych klimatów ten album powinien być nie lada gratką.
W muzyce Abyssos oprócz natłoku melodii występują bardzo gęsto blasty, co może trochę nudzić na dłuższą metę, no ale to mały minus. Innym minusem tego wydawnictwa jest wokal Rehna – monotonny i pozbawiony emocji. Choć barwa jest charakterystyczna, to jednak czegoś w nim brak. Takich to nieznaczących minusów doszukałem się w tym wydawnictwie, teraz czas na plusy.
Głównymi utworami, dzięki którym album ten jest ciekawy są... Otwierający „We Hail Thy Entrance” - prawie dziesięciominutowa kompozycja, w której nie będzie czasu na zastanawianie się nad jej słabościami. Numer ten rozpoczynają słowa „The witch is dead” wymówione przez sesyjną wokalistkę o pseudonimie Sedusa i aż do trzeciej minuty wampirzy uścisk jest bardzo silny. Wtedy to wchodzi męski chór wznoszący zło ponad wszystko. Po nim wracamy do uścisku, który nie puszcza aż do końca.
Moim kolejnym faworytem jest „In Fear They Left the World Unseen”. Od samego początku kojarzy się mocno z Kredkami. W nim (jak i w sumie w każdym) postawiono na atmosferę i dlatego w tym jest więcej jazd na dwie stopy, choć blasty też można uświadczyć.
I wspomnę o jeszcze jednym godnym opisania utworze, a jest nim kawałek tytułowy „Together We Summon the Dark”. To instrumentalna kompozycja, głównie oparta na fortepianie. Słuchając jej ciężko się opędzić od wizji zachodu słońca, kiedy to dzieci nocy budząc się wychodzą na łowy.
Minęło ładnych parę lat, kiedy ostatnio słuchałem tego albumu, ale nadal podoba mi się tak, jak przedtem. Muzyka nie jest może odkrywcza ani szczególnie oryginalna, ale pomimo tego jest naprawdę dobra. W sam raz, by przy świetle księżyca snuć marzenia o nieśmiertelności, bestiach i krwi...

poniedziałek, 22 lutego 2010

Helstar - The King Of Hell


Grupa Helstar w 2008 roku, czyli po trzynastu latach ciszy, wydała na świat swoją szósta płytę. „The King of Hell” to kawał świetniej muzy, a co najciekawsze, to prawdopodobnie najcięższy materiał w ich karierze.
To pierwsze wydawnictwo tego zespołu, które mam okazję przesłuchać. Tak się składa, że często sięgam po płyty po przeczytaniu recenzji, z jakiś tam pism o ciężkiej muzyce. I tak po przeczytaniu o Helstar, pomyślałem - czemu nie? Styl, który kiedyś reprezentowała sobą ta formacja nie przekonywał mnie, gdyż power/speed nie jest niestety moją ulubioną fuzją gatunków, ale przeczytałem, że teraz Teksańczycy zaczęli thrashować, więc sięgnąłem, przesłuchałem, i tak teraz dzielę się z wami moimi odczuciami.
Tak jak napisałem na początku, to dobra muzyka, ale raczej tylko dla fana zespołu, lub/i dla kogoś, kto lubi speed /thrashowe wynaturzenia. Reszta raczej będzie kręcić nosami, gdyż nie znajdziemy na „Królu Piekieł” nic nowatorskiego. Brak tej płycie magnetyzmu, może przebojowości. A to co tu jest, to klasyczne wokale, wysokie i piszczące w niektórych partiach, choć James Rivera nieco niżej zaśpiewał inne, gdyż wymagał od tego materiał, który, co tu dużo mówić, jest mroczny jak na tą kapele. Poza tym ciekawe brzmienie, stylizowane na lata 80-te, co jest cholernie dużym plusem. Gitary brzmią ciężko i mięsiście, a perkusja prawie przez cały czas napierdziela na dwie stopy.
Najciekawszymi momentami tego ponad dziesięciominutowego krążka są utwory: „Tormentor” (no nie da się przy nim nie machać głową), „”In My Darkness” (ostra balladka) i ostatni „The Garden of Temptation” w nim można usłyszeć najlepszy otwierający riff na całej płycie.
Album ten na pewno będzie nie lada gratką dla starych wyjadaczy i nowych fanów metalu, kochających taką młóckę. Teraz jest to niestety muzyka niszowa. Kiedyś wielka, teraz znów się odradza. I to wydawnictwo jest tego dobrym dowodem. Nie wszystko bowiem w thrashu zostało już powiedziane.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Black River - Black'n'Roll


W 2009 roku swoją kolejną płytą zaszczyciła nas warszawska grupa Black River. To już ich drugi krążek, a muszę przypomnieć, że przecież twór ten powstał dopiero dwa lata temu. Z nicości powołali ten zespół do życia takie znakomitości polskiej sceny jak: Orion i Daray razem z kompanami z ich starego bandu o nazwie Neolithic. I wszystko byłoby pięknie i ładnie, gdyby nie jedna rzecz ... a mianowicie, muzyka zawarta na „ Black'n'Roll” to nic innego jak stary, klasyczny wręcz heavy/hard rock, nie zaskakujący kompletnie niczym.
Szperałem trochę po necie i prasie w poszukiwaniu recenzji na temat tego krążka, a jedyne, co znalazłem to wychwalania pod niebiosa. Byłem w ciężkim szoku, kiedy czytałem o tym albumie i słuchałem go jednocześnie; coś mi tu się nie zgadzało. Czy naprawdę nikt z recenzentów nie słyszał tego, że to wszystko już gdzieś było, że przecież nic nowego w muzyce Black River nie ma? Pójdę dalej i stwierdzę, że jedynym aspektem tej płyty jest wtórność. Wtórności, która bądź co bądź może się podobać, bo zagrana i zaaranżowana jest w profesjonalny i ciekawy sposób, ale jednak wtórność.
Potwierdzeniem tego, że Orion i spółka ulegali wpływom w trakcie tworzenia tego albumu jest okładka. Wystarczy przypomnieć sobie okładkę pierwszego krążka Danzig i wszystko będzie jasne. Podobieństwa nie są przypadkowe. I nie wiem, co ciągnie polskich metalowych muzyków do kopiowania twórczości ww. pana. Najpierw zrobił to Nergal w 1999 roku w swym projekcie Wolverine, teraz Czarna Rzeka. Przecież styl ten prawie jest już na wymarciu, tak grało się 20 lat temu i nie ma najmniejszego sensu grać tak teraz. No, ale pewnie kolesie z Black River myślą inaczej.
Więc do kogo jest adresowana ta płyta? Pewnie do starych wyjadaczy, którzy lubują się w takim stylu, i są na tyle elastyczni, by posłuchać wypocin ze strony nowicjuszy. Albo dla młodych ludzi, którzy nie znają klasyków tego gatunku, z czego pewnie tych drugich jest o wiele więcej i ci częściej będą sięgać po ten album. Jeżeli więc jesteście kimś z tych dwóch grup, możecie po niego sięgnąć i na pewno wam się spodoba. Reszcie raczej będę to odradzał, bo po co męczyć uszy i tracić czas na coś, co już było? Ale wybór jest wasz...

Hellveto – Neoheresy


Jeżeli kiedykolwiek wyjdzie podręcznik historii polskiego metalu, to L.O.N. będzie miał w nim swoje zasłużone miejsce. Na koncie swojego projektu Hellveto ma już trzynaście płyt i ciągle atakuje nas następnymi. Niekiedy raz w roku, niekiedy nawet trzy razy. Co jakiś czas sięgam po jego dzieła, by usłyszeć, jak ewoluuje jego muzyka i tak trafiła do mnie kolejna jego płyta. Tym razem był to album „Neoheresy” z 2008 roku.
Odtwarzając go niedawno po raz pierwszy myślałem, że to ostatni krążek w jego dorobku, ale byłem w błędzie. Przez to, że skrupulatnie nie śledzę jego kariery, nie wiedziałem, że w 2009 roku Hellveto wypuściło dwie płyty. No ale wróćmy do neoherezji. Sześć kompozycji zamyka się w trzydziestu pięciu minutach, mogło być trochę dłużej, no ale niestety jest jak jest. Wszystko otwiera „Taran”, który od samego początku roztacza wokół siebie pogański klimat dawnych dni. Tętent kopyt galopującego konia, szczęk mieczy i wyjący do swych pagan melodii L.O.N. Tak to mniej więcej się zaczyna. A co jest później? Różnego rodzaju smyczki, orkiestrowe tła, czarne riffy i bałwochwalcze rytmy. Podobnie jest w „Herezji”. Tylko tutaj dostawką są męskie chóry, skrzętnie wkomponowane w tło. Słuchając tych dźwięków ciężko nie zobaczyć oczyma wyobraźni palących się stosów z ludzkim mięsem skwierczącym w płomieniach.
Trochę zmienia się klimat w następnym „Gdy Umiera Świt”, tylko dlatego, że zamiast średnich temp pagan grania, mamy black metalowe blasty. Po nim następuje najdłuższy utwór na płycie - „Milczące Sumienie”. To ponad osiem minut epickiej pieśni, gdzie cichutkie tchnienia fletu wraz z dźwiękami gitary akustycznej łączą się z posępnymi czarnymi riffami. I tak mniej więcej jest do samego końca tego albumu, co niekiedy bywa sprawcą nudy, ale tu jest inaczej. Po dogłębnym przesłuchaniu „Neoheresy” można poczuć pewien niedosyt, gdyż jednak za szybko się kończy. To niestety jest dużym minusem, ale poza tym nie ma się czego czepiać. To kolejna, dobra płyta wychodząca pod szyldem Hellveto i aż dziw bierze, że zespół ten jest nadal tak mało popularny na naszych polskich ziemiach.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Proletaryat – ReC


Płyta „Rec” jest najbardziej ambitnym krążkiem w historii zespołu Proletaryat. Została ona wydana w 2006 roku, siedem lat od albumu „Made in USA”. Od samego początku, czyli od „Wiedziałem mam” słychać, że zespół zaczął eksperymentować na polu skreczów i elektroniki. Ponadto liryki (a odgrywają one bardzo dużą rolę na „Rec”) posiadają niebanalną tematykę. Następnym utworem jest „Pragniemy”. W nim, oprócz elektronicznych upiększeń, miej więcej w środkowej części pojawia się coś na kształt orkiestry. Nie mam pojęcia, czy jest prawdziwa, czy syntetyczna, ale motyw muzyczny robi wrażenie.
Najsilniejszą kompozycją tego wydawnictwa, jest „Modlitwa”. Początek wyrwany niczym z płyty Tool, lecz nie jest to bezmyślne kopiowanie, ma to swoją oryginalność. Panowie z Pabianic sięgnęli do ciekawych źródeł muzyki rockowej i pokazali, że potrafią stworzyć coś na jej modłę, zachowując jednocześnie swe oblicze. Genialny, jeżeli nie najlepszy utwór w dziejach zespołu! Silnym, tylko w innym tego słowa znaczeniu jest „W czyim imieniu”. Z dobitnie wyeksponowanym refrenem, gdzie nawet brzmienie werbla zmienia się, dla podkreślenia agresywności tego numeru.
Ciekawym momentem jest również „Być czy być”, do którego został stworzony jeden z lepszych teledysków na polskiej scenie. Ten poza tym, że posiada typowo polsko zaśpiewany refren, ma również ciekawą rytmikę. I jest to ostatni numer na tej płycie z gatunku tych najlepszych, reszta jest już tylko dobra, a nawet średnia. Na samym końcu mamy małą ciekawostkę pod nazwą „S.K.A.”. I chyba nie muszę mówić, dlaczego taki tytuł, a nie inny. Wyprzedza go 22 sekundy ciszy, co jest oczywistym podkreśleniem jego odrębności od całości. Jego atutem jest tekst, który ma bardzo oczywisty podtekst:)
Przesłuchując cały materiał ma się wrażenie, że to wszystko gdzieś już było. Faktem jest, że muzyka tu umieszczona jest w dużej mierze efektem prawdopodobnych fascynacji nowoczesnego podejścia do muzyki. No ale co z tego, że Proletaryat sięga po wypróbowane patenty? Ważne jest to, że potrafi z nich zrobić coś nowego, coś dobrego. Oczywiście niektóre numery są słabsze od innych, ale przecież to naturalne. Rzadko zdarza się płyta dobra od początku do końca. Jest jeszcze jedno i akurat ten aspekt nie podoba mi się najbardziej. Balansowanie na krawędzi oryginalności a komercji. Ale nie będę tego tematu rozwijał, posłuchajcie sami...

Nocturnal Mortum – Mirovozzrenie


„Mirovozzrenie” to czwarta płyta w dorobku ukraińskiej formacji Nocturnal Mortum. W przeszłości postawiłem krzyżyk na tym zespole, po tym, jak wysłuchałem „Goat Horns”, ale postanowiłem dać im jeszcze jedną szanse. Trafiłem na ich słowiański odpowiednik albumu „Weltanschauung” i szczerze zostałem zaskoczony.
Muzyka na tym krążku dzieli się na dwa nie pasujące, a jednak niesamowicie ze sobą połączone światy. Pierwszy jest ośmioma kompozycjami instrumentalnymi, gdzie trzy z nich są mrocznymi, wręcz ambientowymi songami, a pozostałe to folkowe, dzikie melodie. Najbardziej wyrazistymi z nich są... „Zvjoznaya Pyl” trochę odstający numer, gdyż jest niesamowicie kosmiczny, niczym podroż ku gwiazdom. „Pechal Rodnyh Zemel” to już folkowa aranżacja, gdzie drumle grają pierwsze skrzypce. No ale to są tak naprawdę przerywniki do epickich black kawałków, których jest tu sześć. Najkrótszy z nich ma ponad siedem minut, najdłuższy ponad 12 i właśnie ten epicki utwór najbardziej przypadł mi do gustu. Nazywa się „Vkus Pobedy”. W nim to możemy usłyszeć śpiew Vasily Haschina i fragmenty z nim są najpiękniejszymi na tej płycie. Utwór ten składa się z klimatycznego intra i takiegoż samego outra. Środkowa część spina to wszystko do kupy, a jest to typowe black folkowe granie, niczym za bardzo się nie wyróżniające na tle innych kawałków z tego albumu. Ale właśnie to ten klimatyczny początek i koniec sprawiają, że ciągnie mnie do tego numeru jak tylko włączam ten krążek.
Minusem muzyki tutaj zawartej jest brzmienie. Powinno być bardziej czytelne, a jest surowe, rozmyte, przez co klawisze, które ciekawie się mają w tle, nie przebijają się zbyt mocno. No i drugi minus, muszę o nim wspomnieć, gdyż jest to ważna sprawa. Nacjonalno-socjalistyczne poglądy panów z Nocturnal Mortum kompletnie mnie nie kręcą, mówiąc szczerze, nie potępiam ich za ideologie, ale też nie będę ich klepał po pleckach za teksty w stylu „white power”. I w sumie to cieszę się, że słuchałem płyty z rosyjskimi tekstami, dzięki temu ni w ząb nie rozumiem słów.
Jeżeli więc jest wam kompletnie obojętna strona liryczna, możecie sięgnąć po ten krążek, gdyż jest naprawdę ciekawy. Poza tym, to nasi wschodni sąsiedzi, a warto poznać muzykę graną przecież tak niedaleko nas.

piątek, 5 lutego 2010

Fear Factory – Mechanize


Minęło pięć długich lat od wydania „Transgression”, największej pomyłki w dziejach Fear Factory. Zmienił się skład... Odeszli Harrera i Wolbers, a powrócił Dino Cazares. Poza tym do zespołu dołączył Gene Hoglan. I tak w zmienionym (starym) składzie powstała nowa płyta - „Mechanize”.
Po pierwszym przesłuchaniu byłem zawiedziony. W sumie to tylko dlatego, że pragnąłem czegoś, czego pewnie już nigdy nie dostanę. Czekałem na wspaniałe dźwięki, które powalą mnie na kolana, a dostałem po prostu dobry, równy krążek. „Mechanize” jest ukłonem w kierunku przeszłości. Słychać tu dokonania z „Demanufacture” i „Obsolate”, chociaż oczywiście brakuje mu przebojowości i genialności jak tamtym.
Powrócił stary, dobry mechaniczny styl ich gry. Perfekcyjna maszyna znów uderza mocno i bezwzględnie. Słychać to w każdym kawałku. Począwszy od tytułowego, skończywszy na ostatnim lekko balladowym „Final Exit”. Ale po kolei...
Odgłosy fabryki i metaliczny, niezrozumiały głos - tak się zaczyna płyta i tytułowy numer. Kiedy wchodzi pierwszy riff od razu wiadomo, że „el presidente” wrócił. Mocne i selektywne zagrywki połączone z podwójną stopą uderzają niczym karabin maszynowy(wizytówka tego zespołu). Ale cholera, to wszystko jest wtórne. Fear Factory jedyną prawdziwą zmianę przeżyli między pierwszą a drugą płytą(nie licząc fatalnej Transshition):). Późniejsze były tylko kosmetycznymi poprawkami. I niby Burton i reszta starają się jak mogą, by dorównać swoim wcześniejszym dokonaniom (tym z Cazerasem), ale niestety, nie jest to wystarczające.
Wydaje się, że nagrania te powstały zbyt szybko, dobre pomysły są, ale jakby nie do końca dobrze poukładane. Oczywiście, niektóre momenty wybijają się na tle drugich. Takie numery jak „Fear Campaign”, Powershifter”, „Christploitation” czy też głównie z końcowej fazy „Oxidizer dają radę, a reszta może szybko znudzić. Szkoda, trochę...
Dobra, nie ma co się czepiać. Dostaliśmy dobry album. Może w przyszłości czeka nas coś lepszego? Na razie mamy „Mechainze” i kiwamy głowami do jego „strasznych” rytmów.