niedziela, 28 marca 2010

The Beatles - Rubber Soul


„Rubber Soul” to szósty krążek w dyskografii tego największego zespołu rockowego. Jednocześnie jest to przedostatni krążek przed erą studyjną zespołu. Został on wypuszczony na światło dzienne dokładnie 3 grudnia 1965 roku. Nagrania trwały cztery tygodnie, spieszono się, gdyż chciano wydać go przed gwiazdką.
Album ten jest pierwszym krokiem ku bardziej psychodelicznym brzmieniom. Na nim to po raz pierwszy George Harrison użył indyjskiego instrumentu o nazwie sitar. Poprosił go o to John Lennon, gdyż uważał, że w jego utworze „Norwegian Wood (This Bird Has Flown)” będzie on pasował. Ale to była dopiero druga kompozycja na tym wydawnictwie. Pierwszym numerem jest chyba każdemu znany „Drive My Car”. To jedna z piosenek napisana przez McCartneya.
Jednym z kroków ku przyszłym muzycznym eksploracjom był utwór „Nowhere Man”. To jedna z pierwszy kompozycji, które nie opowiadają już o miłości, jak to bywało wcześniej. Jej autorem jest John Lennon i jak sam przyznał po latach, jest to utwór o nim, o stanie jego psychiki w tamtym okresie.
No ale jeżeli pisze się cokolwiek o The Beatles to nie można zapomnieć o balladach. Na „Rubber Soul” mamy takie dwie. Pierwszą z nich jest kompozycja Paula „Michelle”, ale bardziej wyrazista jest ta druga o tytule po prostu „Girl”. Ciekawostką w niej jest długi, przeciągły wdech, który miałby symbolizować zaciągnięcie się dymem marihuany. Chyba nie muszę pisać, że w tamtych czasach czwórka z Liverpoolu paliła tony tego ziela.
Jedną z perełek tej płyty, na pewno dla Johna był „In My Life”. To sztuka opowiadająca o jego życiu, szczególnie koncentrującą się na jego dzieciństwie i śmierci jego przyjaciela Stuarta Sutcliffe. Sam Lennon po nagraniu tegoż przyznał, że wszystko co nagrał przed tym było do kitu.
Dwa z czternastu numerów zamieszonych na tym krążku jest autorstwa Georga Harrisona. George coraz bardziej dojrzewał jako kompozytor, przykładem tego jest świetna kompozycja „If I Needed Someone”.
Patrząc z perspektywy czasu na to dzieło, wydaje się ono słabsze w porównaniu do wcześniejszego albumu „Help!” czy też późniejszego „Revolver”. Charakterystycznym jego elementem jest gitara klasyczna, gdyż John częściej sięgał właśnie po nią w czasie nagrań. Poza tym jest to jeden z najsłabszych albumów McCartney'a. Jego „I'm Looking Through You”, czy też „Michelle” nie elektryzują tak bardzo jak by mogły. Ale to się miało zmienić.

Rivendell - Farewell - The Last Dawn


Jednak sięgnąłem po trzecią i zarazem ostatnią płytę austriackiego projektu Mr. Falagara o nazwie Rivendell. Dawno już nie byłem tak uparty, jeżeli chodzi o muzykę. Dałem mu dużo kredytu, tylko dlatego, ze śpiewa o krainie zwanej „Śródziemiem”.
Jego ostatnie jak do tej pory dzieło nosi nazwę „Farewell - The Last Dawn” i zostało wydane w 2005 roku. Nie wiem, czy jest to pożegnanie się z muzyką i zawieszenie działalności, ale wszystko na to wskazuje. Po pierwsze tytuł, jakby nie patrzeć wymowny, po drugie minęło już pięć lat, a z obozu Rivendell dobiega tylko jedno – cisza.
Na krążku, który zawiera siedem numerów możemy się spodziewać folk metalu. Epicki black metal, który wcześniej królował na albumach Falagara już nie ma racji bytu. Zostały tylko wokalizy, ale i one nie są już tak zadziorne i natarczywe jak wcześniej. Wyjątkiem od tego jest jeden utwór. „Back To Lands We Once Did Know”. Ma on jak najbardziej atmosferę epic blacku, ale tylko dlatego, że numer ten pochodzi z czasów kiedy Rivendell było czarne i złe :). Gerold Laimer w zamierzchłych czasach (patrz 1998 rok) nagrał demo „Poems of Mountains and Forests” i właśnie z niego pochodzi ten kawałek. Czyli mamy tylko sześć nowych kompozycji.
Muzyka, która tutaj doświadczycie dla mnie osobiście jest prawie przebojowa. Chwytliwe melodie, wesołe przyśpiewki. Szczególnie w „The Fall Of Gil-Galad”, którym wnerwił mnie Falagar niemiłosiernie. Kawałek o śmierci ostatniego króla elfów jest sielankowo ogniskową pioseneczką. Przykro mi, ale inaczej wyobrażałem sobie muzyczne przedstawienie śmierci, nawet jeżeli chodzi tu tylko o postać fikcyjną.
Zabarwiony o sitraowo indyjskie klimaty jest kawałek „The Old Walking Song”. A jest to pewnie, niektórzy z was poznają po tekście, piosenka Hobbitów. Tutaj znów jest sielankowo, ale akurat w tym momencie jest to wskazane, tak samo jak w „A Drinking Song”, ale niestety tutaj jest to już maksymalnie wtórne.
Kiedy znalazłem Rivendell ucieszyłem się, gdyż miałem nadzieje, ze będzie to coś równie ciekawego i klimatycznego jak Summoning. Ale niestety to kompletnie inne twory i w porównaniu Rivendell wychodzi dużo słabiej. Reasumując, muzyka tego projektu trafi pewnie tylko do fanów gatunku i nikogo więcej ...

sobota, 27 marca 2010

Eloy - Power and the Passion


Czasem dobrze jest cofnąć się w czasie i sięgnąć po dzieła, które powstawały ponad trzydzieści lat temu. Posłuchać dźwięków korzeni muzyki rockowej. Teraz bardzo rzadko wracamy do tego typu rzeczy. Sam czynię to nieczęsto... Ale wróciłem, tym razem dzięki człowiekowi, który wychował się na tego typu muzyce.
Niemiecka grupa Eloy powstała w 1969 roku pod przewodnictwem Franka Bornemanna. Swój czwarty album pt. „Power and the Passion” zarejestrowała w 1975 roku i muszę przyznać, że jest to jedno z lepszych dzieł psychodelicznego rocka jakie słyszałem. Jeżeli miałbym już szufladkować ich muzykę, to pokusiłbym się napisać, że i owszem jest to psychodelic rock, ale namaczany w progresie ze szczyptą space rocka. Głównymi inspiracjami tej niemieckiej formacji są zespoły brytyjskie, w szczególność Pink Floyd i Genesis, co lekko dziwi, gdyż większość niemieckich kapel z tamtego okresu poruszała się raczej w sferze rocka elektronicznego lub krautrocka.
„Power...” to pierwszy w historii tego zespołu koncept album. Opowiada on o mężczyźnie, który podróżuje w czasie. Człowiek ów eksperymentuje z narkotykami, które przenoszą go do przeszłości. Po ich spróbowaniu Jamie (tak ma na imię bohater tej płyty) ląduje w Paryżu w roku 1358. Tam poznaje kobietę – Jeanne. Początek tej opowieści najbardziej obrazuje utwór „Love Over Six Centuries”. Jak sam tytuł wskazuje, para zakochuje się w sobie i dalej przeżywają razem rożne przygody. W końcu Jamie wraca do teraźniejszości. Krążek kończy niesamowicie klimatyczny numer „The Bells Of Notre Dame”, w którym bohater wspomina swoją przygodę.
Odchodząc trochę od warstwy lirycznej, muzycznie utwór „ Love Over Six Centuries” jest najciekawszym songiem tego dzieła. Oprócz oczywistego klimatu space rocka, głównym motywem jest w nim psychodeliczna wstawka. W tym samym czasie słyszymy jedyną kwestie mówioną na całej płycie. W niej to Jamie i Jeanne po raz pierwszy się spotykają i poznając się palą marihuanę :) Sztuka ta trwa ponad dziesięć minut i jest najdłuższa ze wszystkich 10 kawałków tu zamieszczonych. Jeżeli chodzi o długość numerów, to są tu jeszcze dwie dłuższe kompozycje, a reszta średnio ma jakieś dwie minuty z kawałkiem. Dziwny to manewr, ale słucha się tego co najmniej składnie.
Jedynym minusem tego albumu są wokale pana Bornemanna. Czułem faktyczny ból, kiedy pierwszy raz usłyszałem jego wyczyny. Po dłuższym zapoznaniu się z materiałem człowiek przyzwyczaja się do tego, ale cholera, czemu nikt mu nie powiedział, że nie umie śpiewać?
Koncepty powinno się przesłuchiwać w całości, od początku do końca, choć większość można kontemplować osobno. „Power and the Passion” raczej powinno się łykać w całości, wtedy tylko dostrzeże się cały świat kolorowych pejzaży, jaki w sobie kryje. Teraz takiej muzyki się już nie tworzy – a szkoda.

czwartek, 25 marca 2010

Rivendell - Elven Tears


Po przesłuchaniu pierwszego albumu Rivendell - „The Ancient Glory”, zaciekawiony dalszą karierą Falagara sięgnąłem po kolejny jego krążek. Drugą płytę o nazwie „Elven Tears” udało mu się nagrać w trzy lata po pierwszej, tj. 2003 roku. Tak samo jak pierwszy krążek, także i ten zawiera osiem kompozycji, opartych na epickim black metalu, zabarwionych folkowymi motywami. Tym razem klimatem przypominają atmosferę bliskiego wschodu, czy też Egiptu. Ale oczywiście nie zabrakło różnego rodzaju fletów, męskich podniosłych chórów, klasycznych gitar i wszystkich tych innych motywów, które są popularne w tego rodzaju muzyce.
Najlepszym tego przykładem jest utwór „Misty Mountains”. Najdłuższa kompozycja na tym albumie, opowiadająca, jak wskazuje sam tytuł o Górach Mglistych. Zadumany, pełen przestrzeni i zimnych dźwięków klimat, to to, czego możecie się po nim spodziewać. Ciekawym jest też „Mithrandir”. Ten za to klimatem sięga aż do Indii. Tutaj Falagar użył sitaru, instrumentu z tego azjatyckiego landu, aby ubarwić nieco swą muzykę, sprawić, by bardziej wpadała w ucho dzięki chwytliwej melodii.
Poza tym, nic ciekawszego tu nie ma. Mogę nawet stwierdzić, że Rivendell stało się bardziej przebojowe, choć przecież nadal wokale są typowo black metalowe. Teraz już wiem, dlaczego tak mało znany jest to projekt. Nic nowego nie wnosi swą twórczością pan Falagar do światka metalu. I co z tego, że używa on tekstów największego bajarza dwudziestego wieku. Słowa nie wystarczą, by zaczarować słuchacza. Jeżeli muzyka jest bądź co bądź wtórna, gdyż Rivendell niczym się nie wyróżnia na tle innych kapel black/folkowych, to niestety efekt końcowy będzie dość marny.
Podsumowując muszę stwierdzić, że „Elfie Łzy” są średniej jakości. Oczywiście fani gatunku będą mogli znaleźć tu coś dla siebie, ale dla innych zjadaczy metalowego chleba pozycja ta będzie raczej niestrawna. Został jeszcze jeden album... Zastanawiam się, czy warto sięgnąć po trzecie dziecko Rivendell?

środa, 24 marca 2010

Megadeth - Endgame


Nigdy za bardzo nie przepadałem za tym zespołem. Wyjątkami były tylko „Countdown to Extinction” i „Cryptic Writings”. Cała reszta, łącznie z wychwalanym pod niebiosa „Rust in Peace” uważałem za kompletne gówno. Bez urazy... Przypadkiem, gdyż sam bym raczej nie dążył do tego, trafiła do mnie ich ostatnia płyta „Endgame”. Z lekką ciekawością podszedłem do tego wydawnictwa. Nie nastawiałem się na nic. I w sumie to dobrze...
Wystarczyło, że do mych uszu doszły dźwięki pierwszego utworu - „Dialectic Chaos” Trochę mnie to zdziwiło, gdyż rzadko zdarza się, by pierwszy numer był w całości instrumentalny. Pełen popisów, gitarowych umiejętności, solówki, aż się z niego wylewają, a przecież to tylko dwie i pół minuty muzy. Dla mnie to kompletnie nijaka kompozycja i to już na samym początku. No ale lecę dalej. „This Day We Fight!” zaczyna się mocno, szybko, prawdziwie speed/thrash metalowo. Ale jakoś brak w nim ciężkości, brzmienie jest lekko rozmyte. Oczywiście tu też są solówki, solówki i solówki. Chris Broderick i Dave Mustaine wysypują je jakby z rękawa.
Kolejno mamy „44 Minutes” i od tego wszystko było już jasne. Ten kawałek to czysta dysharmonia między muzyką, a wokalem. Aż mnie boli jak tego słucham. Muza jest może i nawet niezła - ostre, ciężkie riffy, ale wokal Dave'a to mordęga. Pewnie chłop chciał połączyć agresywność speedu z przebojowością, ale niestety... Wyszedł z tego bezbarwny chłam. Nic też nie dało, jak w „1,320'” wmieszano trochę riffów rockandrollowych. Trochę się to huśta, ale w ostatecznym rozrachunku nadal jest poniżej średniej.
Muszę pochwalić sekcję rytmiczną. Na krążku przez cały czas słychać pulsowanie basu, a to lubię. Perkusja też jest niezła, choć brak mi rajdów na dwie stopy. No ale wracając do utworów... Kompletnie nie potrafię zrozumieć, o co chodzi na tej płycie. Dajmy na to taki „Bodies”. Numer posiada ciekawe riffy, ciekawy rytm, ale jak wchodzi wokal ze swoją pseudo melodyjnością i pseudo przebojowością, burzy wszystko. Jedynym światełkiem w tunelu jest numer tytułowy. „Endgame” ma coś w sobie, odznacza się na tle innych. Ale czym? Sam nie wiem. Jeżeli chcecie przechodzić, przez mordęgę tego albumu, to zapewne się przekonacie.
Szperałem trochę po necie i w mediach, w poszukiwaniu recenzji tego krążka i … o zgrozo … nie spotkałem się z jego negatywną oceną. Nie wiem, albo jestem głuchy i nie słyszę tego, co reszta, albo jest wręcz odwrotnie. Mniejsza... Podsumowując... Wydawnictwo to ma ciekawe momenty, ale tylko momenty. Krótkie wstawki, tu i ówdzie ciekawy riff, sola... Ale nic poza tym. Słuchając go czuję, że Dave miał pomysł, ale tylko na tym się skończyło, bo wykonanie jest mizerne i szkoda tracić te 45 minut z życia. To może się podobać się w Ameryce …

czwartek, 18 marca 2010

Uaral – Laments


Uaral i ich ep-ka „Laments” to moje ostatnie odkrycie. Nie jest to nowe wydawnictwa, gdyż pięć utworów, które zawiera powstało ponad dwanaście lat temu. Zespół ten pochodzi z Chile, a założyli go dwaj panowie: Aciago (odpowiedzialny za całe instrumentarium) i Caudal, który growluje, śpiewa, krzyczy i wyczynia wszystkie te piękne rzeczy z wokalem, które można usłyszeć w doom muzyce. Jednak zaklasyfikowanie ich do doomu to lekko pochopna decyzja. Głównym rdzeniem ich muzyki są gitary klasyczne, brzmiące bardzo latynosko, wręcz folkowo. Przez ten właśnie manewr nie mamy tu do czynienia z czystym doomem, ale jeżeli chodzi o klimat, to jak najbardziej.
Z czystym sumieniem mogę napisać, że już dawno nie słyszałem takich dźwięków. Ładunek emocjonalnym, jaki zawierają, jest przeogromny, a wszystko skupia się na uczuciach smutku, samotności... wręcz piękna samotności. Cudownym przykładem tego jest najdłuższy numer tej ep-ki, jednocześnie tytułowy „Laments”. To prawie jedenaście minut skondensowanego żalu, zamkniętego w pięknych dźwiękach. W nim to Caudal dwoi się i troi, by przekazać nam każdą z emocji sięgając przy tym, aż po takie ludzkie wynalazki jak płacz i łkanie. Jego krzyki są naprawdę przepełnione lamentem. Z drugiej strony muzyka jest jeszcze lepsza. Stonowana, oparta na klasycznej gitarze, fortepianie i niesamowicie malowniczych, pięknych, wręcz krzyczących solówkach.
Reszta kompozycji też jest świetna. Wymienię jeszcze jedną sztukę, a jest nią „Surrendered To The Decadence (Part II)”, ale nie będę jej opisywał, gdyż jest równie piękna, jak numer który już zdążyłem przedstawić. Aranżacje Uaral są po prostu niesamowite i dość równe. Każdy kawałek z czterech (pierwszym jest lekko ponad minutowe intro) jest wspaniały.
Te stonowane dźwięki zaczarują każdego. Trzeba tylko dać się ponieść ... a szczerze, to ciężko się oprzeć. Polecam ją na długie, samotne, jesienne wieczory, ale nie tylko...

Agalloch - The Mantle


Agalloch to jeden z tych tworów, które ciężko jednoznacznie zaklasyfikować. Dlaczego? Cóż, ich muzyka to fuzja rożnego rodzaju gatunków, które umiejętnie połączone tworzą coś unikatowego, coś naprawdę pięknego. Ale do rzeczy... W 2002 roku zespół ten wypuszcza swój drugi longplay o nazwie „The Mantle”. Znajdziemy na nim dziewięć klimatyczno folkowych kompozycji.
Rozpoczyna je instrumentalny „A Celebration For the Death of Man...”, a jest to nic innego, jak akustyczny wstęp do albumu, który może, choć nie musi zabrać każdego słuchacza w ciemny las naszej egzystencji. Kolejno mamy „In the Shadow of Our Pale Companion”, prawie piętnastominutową sztukę i mojego osobistego faworyta tego krążka. Królują w nim gitary akustyczne, czyste wokalizy i blackowy skrzek, ale to nie wszystko. Oprócz tego są tu pełne emocji, czysto rockowe gitarowe solówki. Należą się pochwały dla Johna Haughma. Ten utwór jest genialny!
Później nie jest już tak wspaniale, ale też nie jest źle. Na szczególne uznanie zasługują kawałki: „The Hawthorne Passage”, „The Lodge” oraz „...And the Great Cold Death of the Earth”. Pierwszy to ogólnie rzecz ujmując numer instrumentalny z progresywnym feelingiem, niestety na samym końcu pojawia się niepotrzebna wstawka sampla z jakiegoś hiszpańskiego filmu, która niszczy cały klimat skrupulatnie tworzony przez ponad jedenaście minut. Drugi też jest kawałkiem, gdzie nie użyto wokaliz. Zaczyna się on odgłosami kroków po grubej pokrywie śniegu. Do tego oczywiście akustyk, kontrabas i systematyczne uderzenia drewna o drewno. Szkoda, że nie powstało to w czasach „Twin Peaks”, niezły byłby z tego soundtrack. Najbardziej z tej trójki przypadł mi jednak do gustu trzeci. Tu znów możemy usłyszeć kontrabas i piękną solówkę, tym razem zagraną na akustyku, co sprawia, że brzmi bardzo folkowo.
Najmniej na tym albumie podobają mi się wstawki o zabarwieniu black metalowym. Choć urozmaicają muzykę Agalloch, to jednak coś mi w nich nie pasuje, ale to są moje osobiste odczucia. Tak czy inaczej uważam ten album za bardzo dobre, oryginalne dzieło, warte przesłuchania i dogłębnego poznania, nie tylko przez fanów metalu.

środa, 17 marca 2010

Decapitated - Organic Hallucinosis


Tak jak to bywało na początku, kiedy to death metal rozkwitł na naszym padole, tak i teraz Earache Records stara się mieć w swojej stajni kapele, które są albo wielkie, albo wielkimi krokami zmierzają ku szczytowi. Jedną z takich grup jest polski Decapitated. Po wydaniu „Organic Hallucinosis” dali każdemu do zrozumienia, że są wielcy.
Ale zacznijmy od początku... W 2005 roku zespół opuszcza Sauron. Zastępuje go frontman Atrophia Red Sun - Adrian "Covan" Kowanek. Z nowym krzykaczem w 2006 roku Decapitatd wypuszcza swój ostatni jak na ten czas, czwarty album o tytule „Organic Hallucinosis”. Zawartość tego krążka to siedem utworów, zamkniętych w trzydziestu dwóch minutach. Muzycznie to ultranowoczesny death metal.
Styl ten przeszedł długą drogę. Teraz grupy takie jaki Decapitated grający tę swoją techniczną odmianę, są dalekie od deathu końca lat 80-tych. I gdyby porównywać muzykę przeszłości do tego co mamy teraz, to można by powiedzieć, że to co znajduje się na czwartym krążku panów z Krosna, death metalem już nie jest. No ale do rzeczy...
Nie da się nie usłyszeć, że formacja Meshuggah miała wielki wpływ na Vogg’a kiedy ten tworzył riffy do tego albumu. Słychać to w każdym numerze, tylko tutaj w odróżnieniu od muzyki Szwedów jest brutalnie, szybko i agresywnie. Muszę przyznać, że wybór Covana na wokalistę był bardzo dobry, jego krzyki wspaniale współgrają z muzyką. Gdyby to był growl Saurona, muzyka ta nie miałaby takiej energii. A słychać ją w każdym z kawałków.
Całość jest niesamowicie równa, przez to też ciężko wytypować jakiegoś faworyta. Za każdym razem podoba mi się coś innego, inny fragment, inny utwór. Zamiast więc opisywać je skupię się na ciekawostkach tego wydawnictwa. Tekst otwierającej sztuki o tytule „A Poem About an Old Prison Man” napisał Charles Manson. To tak zwany wyjątek, gdyż reszta liryków wyszła już spod palców Polaków.
Oprócz tego w numerze drugim możemy usłyszeć króciutkie solo Witka, rzadko spotykany manewr w death metalu. To niestety był jego pożegnalny album, choć nie zdawał sobie z tego sprawy.
Po wypadku, o którym chyba słyszał każdy, Decapitated się rozpadło. Teraz znów funkcjonuje. Na czele stoi Vogg, tylko on pozostał na placu boju. Ciekaw jestem co stworzy z nową kompanią. W którą stronę pójdzie Decapitated? To się okaże. Na razie mamy „Organic…” i cholernie dobrą muzykę!

wtorek, 16 marca 2010

Porcupine Tree - In Absentia


Porcupine Tree z wydaniem „In Absentia” przybliżył się tylko do jednego... Przebojowości... Nie ma już w tej muzyce tajemniczości, a pięknych pejzaży jest jak na lekarstwo. To, co znajdziemy na siódmym albumie Anglików, to wpadające w uszy nuty. Przykładem tego jest otwierający „Blackest Eyes”. Nie ma się w co zagłębić, ten kawałek po prostu płynie, jest dobry, miejscami ciężki z przysłowiowym kopem, ale to wszystko. Zero głębi. Tak samo kolejny „Trains”, który wydaje się być stworzonym dla rozgłośni radiowych „hitów na czasie”. Wystarczy popatrzeć na tekst tej sztuki. Można go opisać jednym zdaniem – „Oj, jak to pięknie jest śpiewać o miłości”.
Zacząłem narzekaniem na ten album, ale to nie zmieni tego, że to jednak dobra muza. Może nie jest to najlepsza rzecz, jaką nagrał Steven Wilson, ale i tak sprawił się nieźle, a to w skali światowej znaczy naprawdę dobrze:) I jeszcze jedno, ciężko mi tą muzykę nazwać progres rockiem. Oczywiście, gdybym musiał zaszufladkować tą płytę, pewnie trafiła by ona właśnie tam, ale w rzeczywistości to z progresem ma ona niewiele wspólnego.
Ale do rzeczy... Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę na tym krążku to częste użycie gitary akustycznej, nawet w tych mocniejszych numerach. Nie żebym nie lubił tego instrumentu, ale co za dużo to niezdrowo. Powód tak częstego występowania może być tylko jeden - próba zachowania równowagi między agresją a delikatnością. Ale czy to dobry pomysł? Cóż, odpowiedź pozostawię wam. Kolejną sprawą jest nierówność materiału. Dwanaście utworów tu zamieszczonych nie tworzy spójnej całości, to raczej indywidua, przez co rzadko sięgam po ten album. Gdy myślę o muzyce Porków, to łączę muzykę z klimatem, a „In Absentia” to świat wielu różnych klimatycznych światów.
Z drugiej strony, to co jest tu ciekawe, to momenty. Niekiedy kilkusekundowe, niekiedy parominutowe. Ale tylko momenty. Wydaje mi się, że każdy utwór na tym krążku jest umiejętnie skopany. Moim osobistym faworytem jest „Heartattack In A Layby”. On to od początku do końca zachowuje pewnego rodzaju napięcie, magnetyzm, który może przyciągnąć. W nim to użyto nakładania na siebie kilku ścieżek wokalnych. Zawsze podobały mi się tego typu aranżacje. Tutaj Wilson stworzył niesamowity klimat. Chylę czoło. Podobny motyw jest też na „Gravity Eyelids”, tylko tam jest on jakiś rozmemłany, nieczytelny...
Czepiam się i czepiam, a wszystko przez to, że po paru latach wróciłem do tej muzy i przestała mi się ona podobać. W sumie to nigdy nie byłem wielkim fanem tych sześćdziesięciu ośmiu minut. Teraz pewnie nieprędko do tego wrócę...

czwartek, 11 marca 2010

A Perfect Circle - Thirteenth Step


Zawsze dziwiło mnie, gdy porównywano A Perfect Circle i Toola. To dwa różne zespoły, choć posiadają tego samego wokalistę. To, jak odmienne są te dwie kapele stało się całkowicie jasne z chwilą, kiedy APC wypuścili swoją druga płytkę. Muszę wam się przyznać, że nie dawałem jej zbyt dużo szans, kiedy wychodziła parę lat temu. Jestem fanem ich pierwszej płyty, ale „Thirteenth Step” jakoś mnie odrzuciła. Teraz wiem, że gdybym wtedy poświęcił jej więcej czasu, byłoby inaczej. To piękna płyta! Odmienna od „Mer De Noms”, ale to wcale nie jest jej minus.
Wystarczy przesłuchać otwierający numer - „The Package”. Transowy i hipnotyczny, ale zarazem pełen energii i agresji, jak taniec ze śmiercią. Takiego A Perfect Circle nie znacie. Zespół dojrzał, już na drugiej płycie nagrał kawałki, które powinny przejść do historii alternatywnego rocka. Kolejnym, jeszcze lepszym tego przykładem, gdyż uważam go za arcydzieło tego zespołu, jest „The Noose”. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie nagrali takiego utworu. Wystarczy posłuchać tych dźwięków. To czysta harmonia... i to wystarczy...
Cały album porusza się gdzieś na granicy z rzeczywistością, jakby był marzeniem sennym. Nawet w tych szybszych momentach, których nie jest za mało. Ale tak czy inaczej te wolniejsze kawałki biorą tu górę. Tak jak w subtelnie zaczynającym się „Vanishing”. Umyślne ściszenie numeru na samym początku sprawia, że słucha się go jak odgłosu strumienia. On po prostu płynie...Ukłon w stronę pana Keenana. Wydaje mi się, że dopiero w tym zespole pokazuje, na co go stać.
Wspomniałem o szybszych momentach. Przykładem tych chwil jest „The Outsider”, młodszy brat „Judith” z Morza Imion. Ale jak wszystko na tej płycie jest on trochę bardziej ślamazarny. Drugim, mocniejszym uderzeniem tej płyty jest „Pet”. Ten chyba najbardziej przypomina wyczyny APC z pierwszej płyty. Łączy się on z kolejnym numerem „Lullaby”. Na nim i na „The Noose” użyczyła swego głosu szeroko znana Jarboe.
Wszędzie znajdzie się małe błędy w sztuce. Dla mnie na Trzynastu Krokach błędem jest „The Nurse Who Loved Me”, cover Failure. Nie wiem dlaczego, ale kojarzy mi się on z przesadnie piękną wizją, sielanką ociekającą cukrem. W pewien sposób pasuje do całości, ale raczej przez klimat niż muzykę. Krążek ten zamyka numer „Gravity”. Wspominam go tylko dlatego, że to na nim możemy usłyszeć piękną i utalentowaną Paz Lenchantin basistkę, która nagrała z nimi na tej płycie tylko ten kawałek.
Duet Howerdel/Keenan po raz kolejny stworzył coś pięknego. Trochę szkoda, że to był ostatni krążek („eMOTIVe” był coverowym albumem)z ich twórczością. Ale może nie powiedzieli jeszcze wszystkiego i kiedyś znów o nich usłyszymy. Miejmy taką nadzieję…

wtorek, 9 marca 2010

Rivendell - The Ancient Glory


W poszukiwaniu ciekawej muzyki zawędrowałem do Austrii. Stamtąd właśnie pochodzi zespół Rivendell. Nazwa znajoma, czyż nie? Pochodzi ona z książek J.R.R. Tolkiena, a jest to siedziba mistrza Elronda, na zachodnich zboczach Gór Mglistych.
Rivendell przewodzi jeden człowiek o pseudonimie Falagar, a muzykę, którą tworzy można nazwać Epic/black metalem, choć nie do końca, gdyż na „The Ancient Glory” gdzieniegdzie pojawiają się bardzo subtelne folkowe wstawki. Najczęściej mają one postać gitary akustycznej, męskich chórów, oraz fletu. I ten właśnie nieszczęsny flet jest według mnie największym minusem tego wydawnictwa. Słuchając go widzę obraz obierzyświatowych indiańskich kapel, które często można spotkać w granicach naszego kraju. Taki flet i epicki black metal nie zawsze bywają dobrymi kompanami. Tutaj jakoś to nie współgra.
Nie wiem, jak długo miałbym tego słuchać, by dostrzec coś naprawdę dobrego. Wszystko tu się strasznie ciągnie, nie ma w tym zbyt wiele energii. No chyba, że na tyle, by przesunąć balkonik o kolejne parę centymetrów …cholernie powoli. Drugim minusem jest klimat, przez ten nachalny flet nawet gdybym chciał, to nie potrafię wczuć się w atmosferę powieści tolkienowskich. Wiem, różni ludzie, różne potrzeby i pewnie Falagar ma inne wizje co do tych powieści ode mnie.
Jednak nawet tutaj znalazłem ciekawe momenty, a jednym z nich jest utwór „Durin's Halls”. Cholernie przypomina mi on dokonania szwedzkiej grupy Therion. Ten sam feeling, tylko oczywiście w black metalowej wersji. Ciekawym również może być kawałek „Theoden”, ale tu też doczepie się i powiem, że jest zbyt melodyjne. I jeszcze jeden moment, w numerze „Aragorn Son of Arathorn”. To najdłuższa i jednocześnie ostatnia sztuka na tym albumie. W nim podoba mi się tylko fragment, który zaczyna się po trzydziestu sekundach trzeciej minuty. Wtedy czuję w tym jakiś monumentalizm, jakąś siłę. Motyw ten pojawia się w nim jeszcze raz i kończy ten album.
Gerold Laimer, czyli Falagar będzie się musiał jeszcze sporo napracować, żeby dorównać swoim rodakom z Summoning, gdyż to właśnie oni są najwspanialszymi twórcami muzyki do twórczości Tolkiena. Jednak z drugiej strony to pierwsza płyta Summoning też była fatalna ... Z czystej ciekawości sięgnę po kolejne krążki Rivendell, może coś w nich jeszcze znajdę?

sobota, 6 marca 2010

Pain Of Salvation - One Hour By The Concrete Lake


„One Hour By The Concrete Lake” to moje pierwsze zetknięcie się z tym zespołem. W sumie jakieś pięć lat temu, kiedy krążek ten wpadł w moje ręce, jakoś go zbyłem, odsunąłem na później. Tylko to „później” trwało parę lat. Teraz sięgam po niego znów i nie żałuje, że nie przesłuchałem go dobrze w przeszłości.
Po pierwszym przesłuchaniu byłem zawiedziony. Skoro jest to progresywny metal, to gdzie ta progresja w dogłębnym jej znaczeniu? Nie zrozumcie mnie źle, oni rzeczywiście ją grają, ale przecież progresja to coś nowego, coś, co się dopiero odkryło, to podążanie do przodu. Tak powinno być, ale z tą płytą wcale tak nie jest. Przez cały czas trwania albumu słyszę zapożyczenia. Pain of Salvation to dobry zespół, ale za cholerę nic nie wnieśli tą płytą do progresu.
Najbliżej jest im do Dream Theater, no ale przecież ten zespół też zapożycza od wielkich tego stylu, tylko w odróżnieniu od recenzowanej grupy, Amerykanie robią to z klasą i niesamowitą energią. Poza tym słychać tu też Faset Warning i Savatage i jeszcze kilka innych, ale nie będę wam wyliczał wszystkie. Na drugiej płycie Szwedów nie ma polotu, energia może i by się znalazła, tak samo jak i profesjonalizm. Nie zabiorę im umiejętności grania, bo ta jest na najwyższym poziomie, no ale jednak to nie wszystko.
Wracając do płyty... Jest to koncept album, opowiadający o problemie istnienia broni masowej zagłady w naszym świecie. Główny bohater siedzący w tym biznesie przechodzi moralną czkawkę. Temat jest niezły i oprawa liryczna też niczego sobie. Tylko muzyka... Pierwszą rzeczą na którą zwróciłem uwagę to wokal. Daniel Gildenlow posiada ciekawą barwę, ale jego wokalne aranżacje są co najmniej dziwne. Śpiewa on tak, jakby sam nie wiedział, jak ma to robić. Następną rzeczą jest stylistyka i brzmienie. Obydwa aspekty są zaczerpnięte z końca lat 80-tych i początku 90-tych. Nie rozumiem po co, ale dobra. To był ich wybór.
Tak jak na wszystkich tego typu wydawnictwach, tak i tu można znaleźć ciekawe momenty, ale niestety ani grama oryginalności. Ciekaw jednak jestem, jak im szło na kolejnych albumach, bo pewne jest to, że zespół ma ambicje. Podsumowując, płyta średnia, ale nie tragiczna.

Enigma - Seven Lives Many Faces


Słuchając dźwięków „Seven Lives Many Faces” myślę sobie - jestem konserwatystą, jeżeli chodzi o ten zespół. Podoba mi się to, co stworzyli kiedyś i każda, choćby nie wiem jak niesamowita próba dotarcia do mnie nowego materiału nie ma racji bytu. Pomimo tego muzyka z ostatniego, siódmego albumu Enigma na pewno jest ciekawa i oryginalna (w pewnych chwilach). Może do mnie nie trafiać, ale to nie znaczy, że mam mieszać ją z błotem.
Najbardziej wymownym dla mnie momentem z dwunastu utworów stworzonych przez Michaela Cretu jest „The Same Parents”, ale przez moje spaczenie metalem w niektórych momentach tegoż słyszę dokonania Ulver. Enigma zabiera nas w podróż siedmiu istnień. A cóż się za tym kryje? Muzyczna paleta barw, która zaczaruje słuchacza aż do końca, jeżeli się tylko skusi. Pewne jest też to, że ludzie szukający spokoju w muzyce będą odpływać przy dźwiękach tej płyty. No bo po to właśnie jest ona stworzona, by móc podróżować po zakamarkach naszego wewnętrznego wszechświata.
Tym razem znów, tak jak to bywało na wcześniejszych albumach, mamy początek, który nazwałbym absolutnym. „Encounters” jest jakby kontaktem ze wszechrzeczą. Słychać w nim szum oceanu, czuć wielkość i głębię kosmosu. Słuchając go odczuwam pokorę, tak jak wtedy, kiedy patrzę na wielką górę i wiem, że człowiek nigdy takiego czegoś nie stworzy... Oczywiście jak to bywało w przeszłości, tak i tu możemy znaleźć wątki erotyczne. Tym razem wplecione są one w „Je T'aime Till My Dying Day”. Nie są jednak tak bardzo wyeksponowane jak w „The Principles of Lust” z wiadomej płyty. Tutaj rządzi raczej subtelność, romantyczny erotyzm, powolny i ciepły.
Pomimo tego, że krążek ten jest tak monumentalny i piękny, to jednak do mnie nie trafia, jak już wspomniałem na początku. A wszystko to przez jeden aspekt - Enigma stała się nowoczesna, już nie tak średniowieczna, jak to bywało w przeszłości. Dlatego, pomimo niesamowitego połączenia starego z nowym na „Seven Lives”, to nie muza dla mnie. Nie odnajduje się tu, nawet gdybym chciał. Nawet „Déjà Vu”, gdzie słychać sample z takich kawałków jak - „Morphing Thru Time” i „Prism of Life” z ciekawej trzeciej płyty „Le Roi Est Mort, Vive Le Roi!, Michael Cretu jakoś mnie nie przekonuje. Kurde, zastanawiam się, czy nie straciłem poczucia piękna?
Pewnie czyta się to wszystko lekko chaotycznie, ale tak właśnie na mnie działa ta płyta. Może za mało czasu jej poświęciłem, nie wczułem się wystarczająco dobrze, by odkryć jej piękno. A może po prostu nie jest ona dla mnie? Tak czy inaczej, kto szuka pięknych dźwięków z pogranicza new age/electronic, to coś dla niego.

środa, 3 marca 2010

Chrome Division - Booze, Broads and Beelzebub


Już to gdzieś słyszałem... Takie słowa narzucają się same, kiedy przesłuchuję drugi krążek norweskiej formacji Chrome Division. Skąd to spostrzeżenie? Cóż, nie jest to trudne. Shagrath i spółka na „Booze, Broads and Beelzebub” wykonują mieszankę heavy metalu i rock'n'rolla, która przypomina dokonania takich kapel jak Motorhead czy też ZZ Top, ale oczywiście nie tylko, gdyż przecież to nie jedyne zespoły wykonywające brudnego rocka.
Muzyka z tej płyty kompletnie mi nie odpowiada. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem harleyowcem, ani starym blues manem, który wlewa w siebie hektolitry piwska, a muzyka z tej płyty powinna i pewnie trafia tylko, albo przede wszystkim, do takich właśnie osób, gdyż dźwięki te nadają się tylko na jedną okoliczność: imprezy. Mogę się założyć, że w pewnych kręgach sztuka Chrome Division jest witana bananem na ustach. No ale znów pojawia się pytanie, jaki jest sens tworzenia muzyki do kieliszka? Według mnie nie ma go wcale, nie w tych czasach. Kult tego typu muzy już przeminął, a słuchać jej możemy tylko na zlotach, albo w knajpach, gdzie minimum obwodu każdego bywalca wynosi 120cm :)
No ale do rzeczy... Początek jest nawet ciekawy, a jest nim „The Second Coming”- instrumentalny, jednominutowy kopniak heavy/rocka. Po nim mamy numer tytułowy i on też jest dobry. Energetyczny, prujący do przodu, z ciekawymi riffami, no cóż tu dużo pisać, główka się kiwa, a przecież tylko o to chodzi. „Wine of Sin” już niestety jest mdławy, energia gdzieś uleciała, a bez niej ta muza nie ma racji bytu. W „Raven Black Cadillac” czuć echo lat 70-tych, ale znów jakoś wolno, bez polotu, a „Life Of A Fighter” to już rasowy heavy metalowy numer, z typową dla tego stylu solówką. I niby wszystko jest ok, ale jednak trąci to wtórnością. No kurde po prostu nudzi.Mamy tu jeszcze numer, który mógłby się wyrwać z wydawnictw ZZ Top, a jest nim „The Boys From The East”, tylko czegoś w nim brak, poza tam rzadko udaje mi się dotrwać aż do niego. Do tego mamy tu także cover ww. bandu - „Sharp Dressed Man”. Buja się jak należy, ale tak samo jak nie rozumiem, po co tworzyć taką muzę, tak samo nie wiem, po co grać takie covery?
Reasumując, panowie z Chrome w swoich macierzyńskich zespołach osiągnęli już jakąś tam sławę, szczególnie pan z Dimmu Borgir. Ale co ich pchnęło do grania takich klimatów, tego nie wiem. Za to wiem jedno, w Polsce ostatnimi czasy powstała taka sama bezpłciowa kapela o nazwie Black River. Ciekawe, czy to, że Daray gra w Dimmu miało na to jakiś wpływ? Hmm? Pewnie nie...