środa, 28 kwietnia 2010

Hey – Ho!


Zawsze omijałem szerokim łukiem twórczość tej szczecińskiej kapeli. Oczywiście znałem ich dokonania, ale tylko w małym, dostępnym dzięki mediom stopniu i nic ponadto. Znałem też coś innego... fanów Hey, którzy wychwalali ten zespół pod niebiosa, koronując go na najlepszą polską grupa rockową. Cóż, że z zasady nikomu nie wierze, musiałem sam się przekonać, co w tym siedzi.
Tak też sięgnąłem (totalnie losowo) po ich drugi dzieło o tytule „Ho!”. Niestety nadal nie rozumiem fenomenu ich wielkości. Krążek ten, uważany za jeden z ich najlepszych wyczynów w całej dyskografii, nie za bardzo na mnie działa. Powodem tego są wpływy. Nie da się ukryć, że Hey tamtego okresu ciągnął kilogramami z amerykańskich formacji grających grunge. Najwięcej słychać tu Nirvany, ale nie tylko. Oczywiście najbardziej słyszalne jest to w utworach angielskojęzycznych, one też mają najmniejszą siłę przebicia. Nigdy nie zrozumiem, po co śpiewać taką muzykę po polsku, no ale to już nie moja broszka. Pomimo tego, dwa z nich są jednak nawet ciekawe. Wpadający w ucho dzięki refrenowi „Have A Nice Day” i zmanierowany „Is It Strange”
No, ale do rzeczy. Pierwszym konkretem tej płyty jest utwór „Ja sowa”. Zwraca na siebie uwagę, dzięki lirykom. Kasia Nosowska znana jest z niebagatelnych tekstów, pełnych głębi i metafor. Ten oprócz melancholijnego klimatu balladki, posiada również tekst na przyzwoitym poziomie. Oczywiście docenię też piosenkę „Misie”, choć nie do końca rozumiem jej kultu. Pewny jestem za to tego, że pewnie na żywo jest z niego mocna petarda. No i oczywiście nie kwestionowanym, najmocniejszym punktem całego albumu jest jego zakończenie, czyli „Ho”. To taki kontynuator kawałka z ich pierwszej płyty o nazwie „Moja i twoja nadzieja”. Może nie jest on skonstruowany z takim samym rozmachem jak ww, ale jednak daje radę i to bardzo dobrze. „Ho” przegrywa tylko przez jedną rzecz, liryki.
Polski grunge. Cóż... Nic dodać, nic ująć. Album ten, według mnie nie dorównał debiutowi, pójdę dalej i powiem, że nie wniósł nic tak arcyciekawego, by pamiętać go po wsze czasy. Jestem pewien, że niejedna osoba się ze mną nie zgodzi, ale co tam... Każdy ma swój punkt widzenia... tylko zważcie na jedno, u niektórych ten punkt jest szerszy, u innych węższy.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Titus Tommy Gunn - La Peneratica Svavolya


Doczekaliśmy się! Tomasz „Titus” Pukacki zarzekał się już od dawna i w końcu dopiął swego, wydał pierwszą płytę swego solowego projektu Titus Tommy Gunn. Piętnastego grudnia 2009 roku wyszła na światło dzienne „La Peneratica Svavolya” i zamiast wstrząsnąć światkiem metalowym w naszym mały kraju, album ten przeszedł bez większego echa. Powód jest bardzo prosty, debiut tego Poznaniaka jest strasznie słabym tworem zresztą, sami poczytajcie o faktach.
Titus Tommy Gunn to klasyczne trio, gdzie niekiedy bas bierze na siebie działkę drugiej gitary. A co do gitary, to na tym krążku usłyszymy wyczyny Tomasza “Lemmy'ego” Olszewskiego, znanego z Creation of Death. Do składu Titus dokooptował jeszcze niejakiego Vikinga, który zasiadł za garami.
„La Peneratica Svavolya” to połączenie heavy rockandrollowych zagrywek z klimatem Motorhead. I nie ma się co dziwić, to było do przewidzenia. Każdy chyba zna podejście Titusa do muzyki Lemmy'ego Kilmistera. Tylko niestety coś nie wyszło... Muzyka z tego albumu nie porywa. Ale lećmy dalej.
Wśród dziesięciu kompozycji znajdziemy jeden cover utworu Lizy Minnelli - „The Singer”. Jak ktoś nie zna tej piosenki w oryginale, to nic nie straci, ten kto zna, nic nie zyska. Tak samo jak z większością aranżacji tego krążka, tak samo i ta jest nieciekawa. Jedynym, który nadaje się do czegokolwiek, jest kawałek otwierający, czyli „The Bitch Is (Still) Dead”. Zaczyna się on odgłosami drumli, po nich wchodzi naprawdę ciężki riff i gdyby takich na tym wydawnictwie było więcej, to mogłoby być ono uratowane. Niestety... Drumle możemy usłyszeć jeszcze w jednym numerze, czwartym z kolei „Scarass”
To pierwsza z trzech płyt, jakie prawdopodobnie usłyszymy pod szyldem Titus Tommy Gunn. Miejmy nadzieje, że Titus do następnych swych tworów podejdzie z większą pasją, gdyż nie wystarczy być tylko krzykaczem „kwasożłópów”, by wydać muzykę, która miała by porywać tłumy. Na razie dostaliśmy kupę marności, która przepadnie w historii polskiej muzyki. Trochę szkoda...

Editors - An End Has A Start


Anglia jest dziwnym krajem pod względem muzyki. Kiedy Brytyjczycy uprą się na jeden gatunek, to w trakcie trwania tej fazy powstają setki zespołów i prawie wszystkie grają tak samo. Po uważnym przesłuchaniu drugiego krążka grupy Editors - „An End Has A Start” niestety zostałem zmuszony zaliczyć ich do tej grupy bandów, które coś tam sobie tworzą, ale to „coś” nie odbiega od przeciętności.
Po niezłym, choć oczywiście mogło być lepiej, pierwszym ich albumie miałem nadzieje, że editorsi trochę się rozbudzą i porzucą ścieżkę komercji, obraną na „The Back Room”. Niestety.. Poszli dalej w tym samy kierunku i zawiedli całe moje oczekiwania, a muszę przyznać, że miałem nadzieje … Rozwiały się one przez dziesięć kompozycji ich drugiego krążka.
Wpływy, jakie było słychać na ich debiucie zostały zatarte. Nie czuć już tu ani grama Joy Division, a wpływy Interpol są tak mało wyczuwalne, że prawie niesłyszalne. Niektórzy pewnie powiedzą - „To dobrze, w końcu brzmią tak jak powinni, a nie jak inni”. Ok, to była by prawda, gdyby nie to, że muzyka z „An End Has A Start” jest cholernie wtórna, nudna, bez oznak najmniejszej oryginalności. Tak jak napisałem w recenzji jedynki, coraz bliżej im do komerchy Coldplay, niż do ambitnego, konkretnego grania. Ale to wybór każdego zespołu z osobna.
Dobra, zjechałem ich po całości, choć w sumie nigdy nie mam takiego zamiaru. Zawsze staram się dostrzec dobre strony w każdej muzyce. Tu też jest ich trochę, ale niestety mało, a ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Przykładem czegoś ciekawego może być numer „The Weight of The World”, chyba najbardziej melancholijny, gdzie gitarka opowiada smutną historie ciężaru naszego życia. A najbardziej ciekawym z tych, których da się słuchać jest utwór „When Anger Shows”. Użyto w nim nawet podobnych patentów, jakie wcześniej zastosowała inna angielska formacja, a mianowicie Radiohead. Ale żebyśmy się zrozumieli, do tego, co robią Thom Yorke i spółka jest im cholernie daleko. Miło słucha się też „Escape The Nest”, jednego z szybszych kawałków, głównie przez wyczyny Chrisa Urbanowicza, to one przyciągają uwagę.
Cała reszta to muza, która wpada jednym uchem, a wypada drugim. Szkoda czasu na jej eksplorowanie. Przecież gdzieś tam czekają lepsze płyty, więc z absolutną odpowiedzialnością odradzam wam tą. Naprawdę szkoda czasu!

piątek, 23 kwietnia 2010

The Tolkien Ensemble - An Evening In Rivendell


Było to w 1997 roku, w dwa lata po sformowaniu The Tolkien Ensemble. Wtedy to po raz pierwszy świat usłyszał muzykę tych Duńczyków, a była to rzecz niecodzienna. Caspar Reiff (jeden z współzałożycieli) i spółka stworzyli niesamowite klasyczno-folkowe kompozycje do tekstów chyba najsłynniejszego pisarza XX wieku – J.R.R. Tolkiena.
Płyta „An Evening In Rivendell” zapoczątkowała dźwiękową historię, która rozrosła się późnij do trzech kolejnych albumów. Jakoś tak wyszło, że najpierw przedstawiłem wam ich drugie dzieło, ale teraz wracam do początku.
Debiut ten dzieli się, oczywiście nieformalnie, na mniej więcej trzy nie do końca równe części. Pierwsza z nich to piosenki hobbitów. Sielankowe, pełne wesołych i skocznych melodii, osadzonych głęboko w muzyce folkowej. W nich najczęściej usłyszymy brzmienie skrzypiec, akordeonu i oczywiście gitary. Przykładem tych utworów mogą być „There is an inn, a merry old inn...” lub „Sam's Rhyme of the Troll”. Lecz nie są to wszystkie tzw. „wesołe piosenki”, gdyż jest tu jeszcze jedna równie beztroska, a nie hobbitowa - „Tom Bombadil's Song, Hey dol! Merry dol!”. Chyba każdy fan „Władcy Pierścieni” zna postać Toma i wie, jak szczęśliwą był on istotą i taki jest mniej więcej ten numer.
Drugą częścią tego krążka są eflowe hymny, pełne piękna i smutku zarazem. W nich obok skrzypiec możemy usłyszeć harfę, kontrabas, wibrafon, marimbę, dzwoneczki i wiele, wiele innych instrumentów klasycznych. Do tego to w nich najczęściej usłyszymy najpiękniejsze głosy, tak jak w „Galadriel's Song of Eldamar, I sang of leaves...” lub „Elven Hymn to Elbereth Gilthoniel, Snow-white! Snow-white!”. W pierwszym Signe Asmussen, znana w Danii sopranistka śpiewa jako Galadriela o dalekich krainach Eldamaru, a w drugim Ole Jegindø Norup pięknym barytonem wciela się w postać Gildora, śpiewającego jeden z najpiękniejszych hymnów nieśmiertelnych elfów.
Do trzeciej części kompozycji tego krążka zaliczę wszystkie pozostałe utwory. A znalazły się w niej takie sztuki jak „Sam's Song in the Orc-tower” i „The Ent and the Ent-wife. Ten drugi to najbardziej minimalistyczna historia tego dzieła przypominająca trochę twórczość Claude'a Debussy.
Polecam te dźwięki każdemu, można się w nich lekko rozmarzyć, albo uczynić z nich wspaniałe tło do kolejnego przeczytania książek Tolkiena.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Yeah Yeah Yeahs - Fever to Tell


Zespoły takiego typu mają swoje korzenie w kapelach, które powstawały w latach 60-tych. Był to wtedy tzw. garage rock, do którego należały takie grupy jak: The Standells, The Seeds itd. To jednak nie wszystko, gdyż źródłem był też inny styl, a mianowicie protopunk. Głównymi ikonami tego gatunku były The Stooges, nieco późniejszy już zespół The Fuzztones i inne. Większość tych kapel charakteryzowała jedna cecha, ich nazwy zaczynały się od przedrostka „The”. Pod koniec lat 90-tych ruch ten zaczął ponownie odżywać. Powstały takie już gwiazdy jak The White Strpies czy też The Strokes, ale nie tylko. W Nowym Yorku dokładnie w 2000 roku powstała kolejna formacja, która zapragnęła cofnąć się trochę do korzeni „garażowego grania”.
Yeah Yeah Yeahs liczy sobie trzech członków, są nimi wokalistka i pianistka Karen Orzołek (znana jako Karen O), gitarzysta i keyboardzista Nick Zinner oraz perkusista Brian Chase. Swój pierwszy długograj wydali trzy lata po powstaniu czyli w 2003 roku i nadali mu nazwę „Fever to Tell”. Jedenaście kompozycji, które znalazły się na tym wydawnictwie zamknęły się w niecałych czterdziestu minutach. Stylistycznie, oprócz tego, co napisałem wyżej, ich muzyka kręci się jeszcze wokół alternatywnego rocka i art punka
Brzmienie całości jest brudne, stylizowane na punkowe produkcje. To samo tyczy się wokalu. Tylko w niektórych momentach możemy usłyszeć prawdziwą, czystą barwę Karen O. Przykładem takiego utworu jest jedyna inna piosenka na całym krążku - „Maps”. Jednocześnie jest to najbardziej alternatywno-rockowa kompozycja w całym zamieszczonym tu materiale. Czytelna, świeża, z ciekawą melodią chwytająca słuchacza.
Cała reszta to już art punkowe łojenie, gdzie ciężko znaleźć coś naprawdę godnego uwagi. Ale jeżeli już miałbym coś wymienić, to może byłby to „Cold Light” i może jeszcze „Y Control”, ale to tylko przez to, że są bardziej wyraziste od pozostałych.
Ciekawostką muzyki Yeah Yeah Yeahs jest brak gitary basowej. Za to mamy tu klawisze, które wprowadzają słuchacza w lekko psychodeliczno-dyskotekowy klimat.
Ale co z tego? Płyta ta jest i pozostanie już na zawsze cholernie słabą. Nie rozumiem sławy, jaka się roztacza wokół tej formacji. Ale oni przecież są ze Stanów, tam sprzedać można wszystko. Nawet coś takiego jak „Fever to Tel”

Darkthrone - Soulside Journey


Początek lat dziewięćdziesiątych był dla death metalu najbardziej obfity. W tamtym okresie powstawały największe dzieła tego gatunku. Jednym z takich albumów, które odcisnęły się na psychice wiernych fanów śmierć metalu tamtych lat, była pierwsza płyta Darkthrone - „Soulside Journey”.
Pierwsza i jedyna... Niestety z powstaniem fali black metalu w Norwegii, Nocturno Culto i reszta zmieniła swój image na bardziej mroczny, transformacji uległa także ich muzyka. A wszystko przez jedną osobę... Ale to temat na inny czas.... Na razie skupię się na ich pierwszym długograju.
Era death metalu w Skandynawii zaczęła się w Szwecji i właśnie od tamtych, ale oczywiście nie tylko, gdyż protoplastami tej sceny są zespoły amerykańskie, czerpali swe inspiracje panowie z Darkthrone. Wtedy było ich jeszcze czterech... Już po brzmieniu można poznać, że ciągnęło ich ku ciemności i to najczarniejszej z czarnych. Z drugiej strony słuchać, kto jest realizatorem tych dźwięków. Grupa wybrała się do Szwecji by nagrać swoje pierwsze dziecko w Sunlight Studio. Tomas Skogsberg pozostawił ślad na kolejnym death albumie tamtych dni i jak to bywało na innych jego tworach, tak i tu zrobił to świetnie. Wracając jeszcze na chwile do brzmienia muszę dodać, że jest ono typowe, czyli mamy tu tzw. „brzęczącą piłę” - wizytówkę szwedzkiego death metalu. Materiał otwiera „Cromlech”, chyba najbardziej wyróżniający się utwór. Zaczyna się on riffem niesamowicie podobnym do jednego z numerów Death, poza tym mamy tu jazdy na dwie stopy, typowe dla old schoola tremola i solówki, które niestety w późniejszych czasach już raczej nie znajdowały miejsca w twórczości tej kapeli. Podobny jest kolejny „Sunrise Over Locus Mortis”, tylko w tym jest więcej zwolnień, prawie że doom riffów. W połączeniu z wokalem Teda, głębokim, wzbogaconym o pogłos brzmi to jakby dochodziło z cmentarnych czeluści, czyli kurewsko tak jak powinno! No i jest tu jeszcze jeden kawałek, który uderza mocno i nie pozostawia nikogo żywym, a mianowicie „Iconoclasm Sweeps Cappadocia”. To kolejna perełka tego wydawnictwa, mocna i porywająca, a cała reszta, choć nie zostanie opisana przez ze mnie, też jest bardzo dobra. Ta płyta nie ma słabych momentów.
Im bardziej zagłębiam się w te dźwięki, tym bardziej słyszę wpływy amerykańskiej ziemi. Trochę szkoda, że Darkthrone stał się innym Darkthrone. Po tym krążku jeszcze tylko dwa razy udało im się nagrać coś równie dobrego, a mowa o „Goatlord”, „prawdziwej” drugiej płycie i „A Blaze in the Northern Sky”. Wszystkie inne to marne substytuty, raz lepsze, raz gorsze.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Lech Janerka – Bruhaha


Wyzwaniem jest opisać twórczość Lecha Janerki. Jego muzykę albo się kocha, albo nienawidzi, ale tylko z tego względu, że się jej najczęściej nie rozumie. To tyczy się najczęściej wcześniejszych jego wydawnictw. Sam nie uważam się na takiego, który rozumie wszystkie chwyty, teksty, piosenki stworzone przez tego Wrocławianina.
W dzisiejszej recenzji chciałbym się skupić na jego czwartym albumie wydanym w 1994 roku o nazwie „Bruhaha”. Znalazło się na nim czternaście kompozycji, które zamykają się w trochę ponad czterdziestu minutach. Muzycznie jest to jedna z najcięższych płyt, jakie udało mu się nagrać. Winę za to ponosi Wojciech Seweryn, który odpowiedzialny jest za większość riffów. Janerka przy tworzeniu materiału na ten krążek oddał trochę inicjatywy reszcie zespołu, dzięki czemu często i gęsto możemy usłyszeć na nim jazzrockowe improwizacje i wstawki. Utworem, który najlepiej oddaje fakt przekazania na chwilę pałeczki innym jest „Mój sztylecik w twoim sercu”. Muzykę do niego stworzył Artur Dominik - perkusista, który tak samo jak Wojciech Seweryn miał zapędy w stronę jazzowania. Wpływy te słychać również w kawałkach najbardziej znanych i lubianych przez fanów Janerki. Mowa tutaj o otwierającym „Kalafiorze”, który jest opisem rzeczywistości połowy lat 90-tych, jak i w „Ryba Lufa”, do którego stworzono teledysk.
Po eksperymentalnej płycie „Ur”, gdzie inspiracje Lecha poszły bardziej w stronę elektroniki, tak w „Bruhaha” mamy do czynienia z rockiem w najczystszej postaci made in Lech Janerka. Obok wpadających w ucho „W czapę”, „Tak Tylko Ty” czy też „Nagan” i „Lubią Nas”, mamy tu również trochę bardziej odjechane kompozycje. Do tych drugich można zaliczyć „Jualari (nie wolno zjadać innych ani chłeptać czyjejś krwi)”, „Nie mnij mnie” czy jeszcze „Zuza (i tak to wygląda)”. Właśnie przez te ostatnie, ale oczywiście nie tylko, Lecha Janerke można zaliczyć do kompozytorów alternatywnego rocka.
„Bruhaha”, choć przez fanów pozostanie niejednokrotnie niedoceniana, jest jednak kawałkiem niesamowicie wizjonerskiego podejścia do muzyki i mimo tego, że minęło już szesnaście lat, nadal pozostaje ona świeża.

sobota, 17 kwietnia 2010

Acid Drinkers - Verses Of Steel


Minęło chyba prawie dziesięć lat od czasu, kiedy ostatnio naprawdę zainteresowałem się płytą tej grupy. Niestety po odejściu ze składu Roberta "Litzy" Friedricha i wydaniu przez resztę albumu „Amazing Atomic Activity”, moje zainteresowanie tą formacją zmalało do poziomu totalnej ignorancji. Ale, jak to się mówi, czas leczy rany i po latach wróciłem, by sprawdzić jak tam Titus i spółka sobie poczynają.
Okazało się, że znów nastąpiły zmiany. Po Perle i Lipie teraz na stanowisku krzyczącego gitarzysty mamy Olassa z None (R.I.P.). Z nowym członkiem „Kwasożłopy” wypościli kolejny już, trzynasty (jeżeli liczyć „Fishdicka”) album. Szczerze mówiąc to podszedłem do niego z pewnego rodzaju rezerwą, gdyż jakoś nie wierzyłem, że kiedykolwiek uda im się pokonać ich wcześniejsze działa. Nie będę teraz wymieniał jakie, gdyż chyba każdy, kto choć trochę zna ich płyty wie, o czym mówię. Mimo tego, jak tylko usłyszałem pierwsze takty otwierającego numeru „Fuel of My Soul” zostałem zamurowany. Toż to riff, który już gdzieś słyszałem! Acid Drinkers rozpoczynają swój atak od lekko spreparowanego riffu Meshuggah z ep-ki „I”. Ale niestety tak elektryzujący jest tylko początek, później nie jest już tak zaskakująco.
Jedenaście kompozycji zawartych na „Verses of Steel” jest, krótko mówiąc, muzyczną pochwałą dla kultowych już kapel thrashowych lat 80-tych, ale nie tylko. Usłyszycie tu również nowe brzmienia, wzorujące się na takich kapelach jak np. Machine Head. Cóż tu dużo pisać, Acidzi wlali do gara starą dobrą młóckę, dodali do niej nowy groove metal i pochodne tegoż gatunku, a efekt końcowy to słuchane przez nas „Wersety ze Stali”.
Jestem pewien, że niejeden z was znajdzie w tym krążku sporo rzeczy, przy których będzie skakał, machał czupryną, ogólnie się nimi zachwyci. Ja niestety pokręcę nosem i stwierdzę, że przeciętna to płyta. Osobiście zaczyna się ona dla mnie z numerem „Meltdown of Sanctity”, gdzie w końcu poczułem jakieś cięższe uderzenie, jakieś konkretne riffy. Kolejny, zaraz po nim, trochę mnie zaskoczył, gdyż poczułem w nim klimaty z „High Proof Cosmic Milk”. W „We Died Before We Start to Live” czuć lekko klimat tamtych wspaniałych dla tego bandu lat. Do tych dwóch dorzucę jeszcze jeden, a mianowicie „Red Shining Fur”. Ten z kolei atakuje wpadającym od pierwszego przesłuchania groove refrenem i nawet jakbym chciał go nienawidzić, to po prostu się nie da.
Teraz po zaznajomieniu się z tym materiałem, może nie żałuje straconego czasu, bo jednak sentyment do tej kapeli nadal posiadam. Daleki jednak jestem, by pochlebnie się odnosić do ich dzieł. Szkoda... Może w przyszłości jeszcze nas zaskoczą. Czas pokaże...

środa, 14 kwietnia 2010

Trance Atlantic Air Waves - The Energy Of Sound


Trance Atlantic Air Waves to projekt powstały w 1997 roku z inicjatywy dwóch osób, a były to Michale Cretu i Jens Gad. Ten pierwszy znany jest ze swojego innego przedsięwzięcia o nazwie Enigma, drugi zaś to producent płytowy, głównie dance popowych krążków lat 80-tych. Na swoim koncie ma albumy takich gwiazd tego światka jak ww. Enigma, Sandra, Milli Vanilli, Fancy.
„The Energy of Sound” wyszła rok po założeniu projektu i pozostaje jedynym dziełem tych panów. Znajdziemy na niej dziesięć kompozycji, z czego tylko trzy są autorstwa Cretu/Gad, reszta to covery różnych wykonawców. Wszystko zaczyna przeróbka The Alan Parsons Project z płyty “Eve”, a mianowicie „Lucifer”. Niestety trochę krótszy od oryginału, raczej nie robi wrażenia. Następną przeróbką jest główny temat z filmu „Gliniarz z Beverly Hills”, a nosi on nazwę „Axel F”. Duet Cretu/Gad trochę odkurzył ten chyba znany przez każdego motyw muzyczny, ożywiając go trochę, dodając do niego żywy beat. Kolejnym motywem filmowym jest główny temat tym razem z serialu „Policjanci z Miami”. „Crockett's Theme” tak samo jak oryginał posiada także i tu piękny klimat, tylko tak samo jak to było z poprzednikiem, tak i ten został z lekka odrestaurowany.
Nie będę wam wymieniał wszystkich coverów tej płyty, ale dodam tylko, że znajdziecie tu numery takich ludzi jak: Jan Hammer, M. Hayef, Ecama, i Giorgio Moroder czy Vangelis. Tego ostatniego Cretu i Gad pozwolili sobie na wariacje utworu „Pulsar”. Jeżeli ktoś siedzi w tego typu muzyce to wie, o czym mówię. Dla tych, którzy nie wiedzą wyjaśniam, że „Pulsar” pochodzi z krążka o nazwie „Albedo 0.39” z 1976 i pozostaje do dziś jednym z najbardziej znanych numerów tego pana.
Jestem pewien, że projekt ten, jak i połączenie muzyki elektronicznej, dancowej i New Age nie każdemu przypadnie do gustu, dlatego też nie rozpisuję się na temat tego, jak to temu duetowi wyszły ich modyfikacje. Każdy zainteresowany niech sprawdzi to sam...

wtorek, 13 kwietnia 2010

Editors - The Back Room


Znów, dzięki rekomendacji, sięgnąłem po płytę brytyjskiego zespołu z nurtu indie rock. Editors to powstała w 2004 roku grupa z Birmingham a „The Back Room” to ich pierwszy oficjalny krążek. Zanim przesłuchałem ten materiał, słyszałem skądinąd o porównaniach ich twórczości do takich znakomitości jak Joy Division czy też Interpol. Zachęcony jeszcze bardziej zacząłem w końcu tego słuchać i trochę się zawiodłem...
Pierwszym utworem, który do mnie dotarł był numer „Fall”. W nim to najbardziej słychać wpływy Interpol, i choć nie jest to tak niesamowicie melancholijne, jak to potrafią czynić nowojorczycy, to coś w nim jest.
Po kilkudziesięciokrotnym przesłuchaniu całości utwierdziłem się w jednym - Editors mają swój własny styl, który może przypominać niektóre bandy. Uwalniając się więc od oczywistych inspiracji tej kapeli, stwierdziłem, że ich debiut, choć ciekawy, nie zasługuje na tak duże rozdmuchanie medialne, jak to miało miejsce w rzeczywistości.
Oprócz trzech kawałków, czyli ww. „Fall”, „Camera” i „Open Your Arms”, które jednocześnie są zwolnieniami tego albumu, cała reszta pod względem aranżacyjnym, jak i melodyjnym ma tylko jeden cel, a jest nim medialność. Nie twierdzę, że panom z Editors zależy na kasie, ale patrząc na konstrukcje poszczególnych utworów ciężko nie zauważyć, że chodziło tu o uderzenie w mało wybrednych słuchaczy. Gdybym musiał naprawdę porównywać wyczyny tego kwartetu to wrzuciłbym ich do jednej szufladki z Coldpaly, gdyż właśnie Editorsom bliżej do popu, niż do konkretnie ambitnego grania.
Może trochę za ostro ich traktuje, ale przecież teraz inaczej się nie da. Trzeba oddzielać wartościowe albumy od tych, które pomimo ciekawych pomysłów (tak jest w tym przypadku) są jednak słabe. „The Back Room” niczym nie zaskakuje, nie potrafi porwać, jego uczucia, choć niekiedy bardzo rozrysowane, były już eksplorowane przez innych, w lepszy sposób.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Tolkien Ensemble - A Night in Rivendell


Tolkien Ensemble to duńska grupa wykonująca muzykę do tekstów największego pisarza fantasy - J.R.R. Tolkiena. Zespół ten powstał w 1995 roku i od tamtego czasu wypuścił pod tą nazwą cztery płyty plus jeden „the best of...” Dzisiejsza recenzja będzie traktować o ich drugim dziele o nazwie „A Night in Rivendell”.
Muzykę tej formacji można zaklasyfikować jako połączenie muzyki klasycznej z folkiem, z bardzo dużym naciskiem na ten drugi gatunek. Album posiada dwanaście kompozycji, z czego cztery to lamenty. Pierwszym z nich jest „Lament of the Rohirrim”. Utwór ten oparty jest głównie na instrumentach smyczkowych, które tworzą piękne tło, a całość prowadzi gitara klasyczna i głęboki barytonowy wokal. Podobną strukturę posiada „Frodo's Lament for Gandalf”. Rozpoczyna się on od dźwięków płaczących skrzypiec, a dalej tak jak w poprzednim lekko płynie gitara klasyczna wraz z akordeonem. Zupełnie innym jest „Lament for Boromir”. W nim to solista wyśpiewuje historie sławnego rycerza Gondoru przy akompaniamencie fortepianu. To jedna z lepszych kompozycji na tym albumie, pełna pięknych klawiszowych pejzaży. Pięknym i jednocześnie niesamowicie smutnym jest ostatni lament. „Lament for Théoden” to chóralny utwór polifoniczny. Jednocześnie to najdłuższa sztuka wśród tuzina innych pieśni o Śródziemiu. Słuchając go możemy oczami wyobraźni zobaczyć kurhany królów Marchii i Rohimirrów, żegnających swego wielkiego władcę.
Jednak moim osobistym faworytem jest elficka pieśń „The Fall of Gil-galad”. Opiewa ona, jak sam tytuł wskazuje, upadek ostatniego wielkiego króla elfów Gil-galada. To smutna pieśń, w której w tle lekko mruczy kontrabas, wtóruje mu przy tym gitara i akordeon, a między momentami śpiewanymi wchodzi przepięknie smutny tin whistle, czyli irlandzka piszczałka. Ciekawostką jest jeszcze jeden utwór „Gollums Song/Riddle”. Povl Dissing wokalnie wcielił się tu w postać Golluma i zrobił to fenomenalnie, szepcąc i gulgocząc słynne zagadki w ciemności.
Dzieło to, jestem tego pewien, nie każdego zauroczy, ale ci, którzy zechcą poznać bliżej dźwięki Tolkien Ensemble, odpłyną w nich bez końca pewnie niejeden raz.

piątek, 9 kwietnia 2010

Warbringer - War Without End


Thrash metal powrócił zza grobu. To fakt. Od paru ładnych lat zewsząd atakują nas pozycje, które brzmieniowo i stylowo mogłyby być nagrane w latach 80-tych, kiedy to gatunek ten królował w świecie metalu. Przykładem tego thrash marszu jest amerykański zespół Warbringer. Kapela ta powstała w 2004 roku, a swój pierwszy długograj nagrała w cztery lata później. Debiut ten nazwano „War Without End”.
Zawartość tego krążka to jedenaście utworów zamykających się w niecałych czterdziestu minutach muzyki i od początku do końca słuchając tych dźwięków, słyszy się tylko jedno – wpływy. Niestety nie wiem, jak bardzo panowie z Newbury Park musieliby się postarać, by przerosnąć mistrzów, których usilnie kopiują, a słychać tego tu trochę... Mamy tu wczesną Metallice, Megadeth, Exodus, Slayer i Anthrax, itp., itd. … Nie jest to oczywistym grzechem, gdyż posiłkowanie się tymi gwiazdami thrashu ma swoje plusy, ale też minusy. Tutaj tym wielkim minusem jest nuda, która zakrada się po kilkukrotnym przesłuchaniu tego materiału. Jest to dobre, ale tylko na krótko.
Producentem tego albumu jest Bill Metoyer, legendarny już producent płyt takich zespołów jak Sacred Reich, Fatest Warning, Flotsam and Jetsam, Slayer i wielu, wielu innych. On to nadał temu wydawnictwu odpowiednie brzmienie i muszę przyznać, ze odwalił kawał dobrej roboty. Całość brzmi jakby miało ponad dwadzieścia lat.
Wszystkie kompozycje są niezwykle równe, co sprawia, że ciężko wskazać konkretnego faworyta. A jeżeli już miałbym to uczynić, to powiedziałbym, że „At The Crack Of Doom”, „Beneath The Waves” i „Instruments Of Torture” to numery, które mają może w sobie coś więcej od reszty.
Jest jeszcze coś, fundamentalna skaza nowej fali thrash metalu. Większość płyt nagranych przez te bandy ma spartoloną jedną rzecz, która łączy je wszystkie, a mianowicie jest to wokal. Jeszcze nie udało mi się znaleźć albumu z dobrym wokalistą - muza może być, ale wokal odpada. Tak samo jest tu. John Kevill wrzeszczy jak Tom Araya, który przeszedł terapię black metalem. Połączenie co najmniej ciężko strawne.
Mocny debiut, ale nie na tyle, by powalił na kolana...

Antichrisis - Cantara Anachoreta


Niekiedy nie wiem, po co sięgam po wydawnictwa tak mało znanych zespołów jak Antichrisis. Z góry można przypuszczać, że ich muzyka raczej nie będzie wysokich lotów, bo gdyby było inaczej, to byłoby o nich głośno. Ostatni swój albumu zespół ten wydał w 2001 roku, ale wszystkie informacje wskazują na to, że jeszcze kiedyś o nich usłyszymy. Na razie wrócę do ich początków...
„Cantara Anachoreta” - pierwsza ich płyta wyszła w dwa lata po powstaniu grupy, czyli w 1997 roku. Już od samego początku Sid (założyciel i główny kompozytor) częstuje nas krążkiem trwającym ponad siedemdziesiąt minut.
Pierwszą rzeczą, na jaką zwracam uwagę przed przesłuchaniem jest czas trwania wydawnictwa, a te siedemdziesiąt minut i znajomość twórczości tej formacji powiedziało mi dwie rzeczy. Po pierwsze - prawdopodobnie użyto tu dużo różnorodnych pomysłów, po drugie – ktoś tu jest bardzo ambitny.
Obydwa spostrzeżenia były trafne. Muzyka tutaj zawarta kręci się gdzieś wokoło gothicu, lekkiego metalu, folku w prawie każdej postaci. Przeczytałem gdzieś, że niektórzy słyszą tu też black metal. Dla mnie to totalne mrzonki. Z blackiem to ta muzyka może mieć coś wspólnego tylko dzięki wokalowi, kiedy to Sid zamienia swój gardłowy wokal na lekko skrzekliwy, a dopinguje go w tym Willowcat . Zagłębiając się w to bardziej, napiszę, że muzyka Antichrisis ma więcej wspólnego z rockiem lub z folk rockiem niż z metalem. Niektóre zagrywki w prawie każdym kawałku są ciężkie, ale w sumie to przecież sam fakt tego o niczym nie świadczy. Do tego wszystkiego można jeszcze dodać inspiracje world music, szczególnie we fragmencie utworu „The Endless Dance”.
Tak więc zagłębiając się w dźwięki tego krążka dostaniemy ciekawą mieszankę różnych gatunków i do tego coś jeszcze – klimat. Uczucia melancholii, smutku, piękna, bólu i wiele innych... i wszystko było by pięknie, lecz niestety tak nie jest. Pierwszym słyszalnym minusem jest brzmienie. Barwa każdego z instrumentów jest niedopracowana, jakby ktoś spieszył się z nagraniem i zrobił to byle jak. Nie wiem, czy jest to wina producenta, czy zespołu, który marny ma sprzęt, ale jasne jest to, że płyta przez to kuleje. Drugą rzeczą są kobiece wokale, używane stanowczo za często i zamiast mieszać je z męskimi, częściej są puszczone samopas. Tak jak w numerze „Goodbye To Jane”, który jest najsłabszym tutaj. Gdyby nie to, że trwa on prawie osiem minut, mógłbym napisać, że przypomina mi on dorobek naszego polskiego zespołu Wilki, tak zajeżdża on popem i ckliwymi melodiami.
Jak na debiut to słabo, choć mogło być o wiele gorzej. Dobre rozbudowanie kompozycji, ale niestety fatalne wykonanie. Na kolejnej płycie było lepiej, ale bardziej folkowo. Nic zostało mi więc nic innego, jak raczej odwieść wszystkich od marnowania czasu na ten album, tak jak ja to zrobiłem, choć pewnie znajdą się amatorzy i tego dania. Nikomu przecież niczego nie zabraniam.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Moonspell – Wolfheart


To jedno z tych dzieł, dzięki którym nadal siedzę w tej muzyce. To dla mnie ważna pozycja w mojej edukacji metalem, ale faktem jest też, że zawsze nawet w najbardziej brutalnych jej odmianach szukałem klimatu, czegoś, co mnie poruszy.
Tutaj nie trzeba długo czekać. Już od pierwszych taktów „Wolfshade (A Werewolf Masquerade)” wiem, że mam do czynienia z czymś unikatowym. Atmosfera tego albumu krąży gdzieś w okolicy wampiryzmu i likantropii, do tego można wmieszać jeszcze erotyzm i uzyskamy iście finalną poezję.
Umiejętnie operowanie nastrojem, czyli to, kiedy przyłożyć trochę ciężej, kiedy wrzucić trochę skrzekliwych wokaliz, a subtelnymi wstawkami na syntezator, zwolnieniami i wokalem kobiecym, to właśnie geniusz „Wolfheart”.
Utwory tutaj zamieszczone łącza się razem w jedną wspaniałą całość, celebrując moce nocy. Atmosfera jest wymowna, wystarczy posłuchać instrumentalnego „Lua D'Inverno” by ujrzeć oczami wyobraźni ciemny las oświetlany blaskiem pełni księżyca. To, co przyciąga i sprawia, że wydawnictwo to jest unikatowe to wstawki folkowe. Przykładem jest „Trebraruna”. To pochwała pogańskiego bożka, wyśpiewana w starym średniowiecznym stylu portugalskich trubadurów. Jednak chyba najbardziej klimatyczną sztuką tego krążka jest utwór „Vampiria”. Nigdy później nie spotkałem się z tak pięknym muzycznym przedstawieniem wampiryzmu, nie wliczając do tego płyty Cradle of Filth - „Crualty and the Beast”
W innym utworze klimat przesycony jest erotyzmem, jak sam tytuł wskazuje „An Erotic Alchemy”. W nim to słyszymy rytmiczną wstawkę bardzo podobną do tej, która jest w „Vampiri”. Ten świadomy manewr spaja w jedno te kawałki, przecież tak odrębne od siebie. W nim to znajdziemy jeszcze w warstwie lirycznej króciutki tekst Markiza De Sade, a to chyba mówi już wszystko o tym numerze.
Na koniec mamy wielce energetyczny „Alma Mater”. Można powiedzieć, że to jest początek tzw. „Lustianian Metalu”. Ruch ten rozszerzył się teraz i jest już wiele zespołów grających ten typ muzyki metalowej.
W dzisiejszych czasach ciężko teraz znaleźć płyty, które mogłyby choć w połowie dorównać tejże. Minęło piętnaście lat i raczej już nie usłyszymy nic, co mogłoby z tym albumem konkurować. Istnieje oczywiście jedno ustępstwo od tego niepisanego prawa. Drugi album Moonspell, ten to przebił „Wolfheart” i wszystko inne. Ale to już inna historia...

Lost Soul - Immerse in Infinity


Już zaczyna mnie nudzić taka muzyka. Techniczna odmiana death metalu w wykonaniu wrocławskiego Lost Soul to nic innego, jak prawie że nieustająca maszyna produkująca blasty. Nawet ucieszyłem się, kiedy z tego obozu nie docierały żadne wieści przez te cztery lata. Nie zrozumcie mnie źle, ale po przesłuchaniu „Chaostream” miałem serdecznie dość tego zespołu, gdyż nie wniósł on niczego nowego do tego gatunku. No ale nadszedł rok 2009 i Lost Soul w całkiem nowym składzie, wypuścił swój kolejny krążek o nazwie „Immerse In Infinity”.
Kiedy usłyszałem pierwsze dwa utwory czyli „Revival” i „Personal Universe” myślałem, że nic się nie zmieniło. Nadal króluje szybkość. No, może konstrukcje tych kawałków są bardziej połamane, ale to nic w porównaniu z kapelami, które tak łamią zasady różnorakiej konstrukcji, że to, co usłyszałem tutaj kompletnie nie zrobiło na mnie wrażenia. Poza tym zmienił się trochę wokal Jacka Greckiego i teraz przypomina on wyczyny Petera z Vader.
Dopiero pierwszą konkretną zmianą był utwór trzeci. „...if the Dead Can Speak” to przemyślana kompozycja, przypominająca trochę dokonania Behemoth. Niektóre z riffów tutaj skomponowanych mają zabarwienie core'owe, a jeden jest uderzająco podobny do riffu kawałka Fear Factory. Klimat całego możemy zawdzięczać wpływowi nowoczesnego amerykańskiego grania, ale w porównaniu do tego, co Lost Soul tworzył kiedyś, to wcale nie wypada źle. Poza tym w tymże numerze pojawiła się ciekawa solówka. Nigdy wcześniej nic tak konkretnego nie wychodziło spod palców Greckiego. Mówiąc szczerze, to wszystkie sola przypominają dokonania gitarzystów z lat kiedy death metal raczkował w USA. A to bardzo dobry znak. Niestety, utwór ten jest praktycznie jednorazowym wybrykiem, a szkoda.
Po nim wracamy do młócki... Hmm, jak słucham „216” to już sam nie wiem, czy przyzwyczajam się do tego, czy jest to ciekawe? Raczej coś w nim jest, ale zabijcie mnie, sam nie wiem co …tak samo jest w większości kawałków. Tylko momentami, niekiedy przez parę sekund można usłyszeć ciekawą zagrywkę. Poza tym blasty!!! W chwili, kiedy zdominowały one death metal, gatunek ten zaczął umierać. Teraz zamiast wewnętrznej agresji, mamy wykalkulowaną brutalność.
Wyjątkami oprócz „...if the Dead Can Speak” są „Breath of Nibiru” z najciekawszym początkiem na tym krążku i najbardziej stabilną konstrukcją i „Divine Project”. Ten raczej oprócz niezłych dźwięków ma ciekawą warstwę liryczną. I jest jeszcze ostatni - „Simulation”. Najdłuższy, najbardziej rozbudowany.
Te cztery z ośmiu kawałków, które są warte mojej uwagi nie sprawią, że stanę się wielkim fanem tego bandu, ale to już dobry początek do tego, by zacząć tworzyć coś wartościowego, a nie tylko kontrolowany chaos i szum. Jedno jest pewne, to najdojrzalsze dzieło w historii Lost Soul.

Goldfrapp - Felt Mountain


Nie mogłem się doczekać, by poznać twórczość Goldfrapp, kiedy dowiedziałem się, że porównywano ich do mego ulubionego trip-hopowego zespołu Portishead. Na tapetę poszła pierwsza ich płyta - „Felt Mountain”. Pierwsze moje zetknięcie się z tym albumem potwierdziło te porównania, ale im więcej słuchałem tych dźwięków, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że to tylko powierzchowna ocena ich muzyki.
Will Gregory i Alison Goldfrapp poszli trochę dalej niż formacja z Bristolu. Swój trip-hop „postarzali”. Nadali mu wyraz zmanierowanej kobiety w sile wieku, która jest fantastyczną śpiewaczką i bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę. To równie dobrze mógłby być opis Alison, gdyż jej maniera wokalna właśnie taka jest. Jednak słowa te najlepiej opisują ich muzykę, która mogłaby być soundtrackiem do niejednego filmu z gatunku „film noir”, lub ze starszych filmów z agentem Bondem. Klimat całego krążka oscyluje gdzieś między stonowaną nowoczesnością, którą można nazwać trip-hopem (dla mnie tu prawie tego nie ma), a atmosferą zadymionej knajpki z przełomu lat 40-tych i 50-tych. Do tego dołączcie kabaret i będziecie mieli mniej więcej obraz tej płyty.
Do tego ostatniego najbardziej zalicza się „Oompa Radar”, inspirowany filmem Romana Polańskiego - „Matnia”, a w szczególności muzyką Krzysztofa Komedy. To utwór instrumentalny, lecz tego typu numery z tej płyt nigdy nie są całkiem bez wokalu, gdyż Alison stara się jak może, by cały czas coś podśpiewywać. Oczywiście, w tym przypadku nie są to słowa.
Wrócę teraz znów do naszego zmarłego kompozytora, gdyż jego muzyka odcisnęła się mocno na tym dziele. Słychać to praktycznie w każdej z dziewięciu piosenek. Kończąca kompozycja „Horse Tears” równie dobrze mogła wyjść spod jego rąk. Przypomina ona trochę główny temat z Dziecka Rosemary.
No dobra, koniec z inspiracjami i wpływami. Te prawie czterdzieści pięć minut muzy zaczyna „Lovely Head”. Po syntetycznym kilkusekundowym intro wchodzi pełne melodii gwizdanie i już jesteśmy w gęstej atmosferze oparów papierosowych. Wręcz pływamy w jej elegancji. Ten jest moim ulubionym, razem z chyba najbardziej „żywym” numerem o tytule „Utopia”. To najbardziej „nowoczesna” kompozycja tego albumu, w niej to najwięcej jest elektroniki, syntezatorów, a nawet beatów.
Jeżeli więc szukacie drugiego Portishead, tak jak to było w moim przypadku, to możecie się zawieść. Goldfrapp to kompletnie inna bajka, choć z podobnym morałem. Ci, którzy pozwolą oczarować się gracji tego debiutu, niejednokrotnie odpłyną w dal, gdzie każdy dźwięk jest wyważany ...