poniedziałek, 31 maja 2010

Hey – Sic!


„Sic!” to szósty album polskiego zespołu Hey, który wyszedł w 2001 roku. Dla mnie to kolejny, który postanowiłem poznać i chyba ostatni, jaki przesłucham, gdyż po przestudiowaniu paru ich albumów nie znalazłem niczego na tyle wartościowego, bym sięgnął po kolejne. Faktem jednak jest, że „Sic!” jest najlepszą ich odsłoną, oczywiście tylko w moim mniemaniu…
Tym razem Szczecinianie zaoferowali nam trzynaście kompozycji, nieco odmiennych od tego, co czynili w przeszłości. Powodem tego była zmiana głównego kompozytora. Piotra Banacha zastąpił Paweł Krawczyk. On to wniósł do brzmienia Hey nieco orzeźwienia, sprawił, że stało się ono bardziej nowoczesne i nieco urozmaicone. Oczywiście jest to jak najbardziej plus tego wydawnictwa, ale istnieje też minus. Większość utworów i patentów, które Paweł Krawczyk skomponował ciągle mi coś przypominają. Sam Krawczyk zarzekał się, że jego jedyną inspiracją był wtedy zespół Coldplay, ale według mnie to nie wszystko. Materiał z „Sic!” naładowany jest rożnego rodzaju wpływami i przez to jest on nieco wtórny. Pytanie, po co słuchać czegoś polskiego, jeżeli już coś podobnego było nagrane w innych krajach, przez lepsze zespoły?
No ale do rzeczy... Początek albumu, czyli „Antiba” jest mocny i konkretny, poza tym Kasia w nim wydziera się aż miło. Nigdy wcześniej Hey nie był tak ciężki jak tutaj. Za to następny tytułowy numer „[Sic!] to już fatalna kompozycja, szczególnie przez tekst z refrenu: „Nie, nie, nie. Nie to nie. Mówię nie gdy myślę nie...”. Nie jest to chyba jeden z tych sławnych tekstów Nosowskiej? Oczywiście każdemu zdarza się napisać coś mniejszych lotów, nawet sławnej Kasi Nosowskiej. Za to w balladce „Prelud deszczowy” wszystko jest już tak, jak być powinno. Subtelna i czysta aranżacja plus bardzo obrazkowy tekst czyni ten numer jednym z ciekawszych na tym krążku.
Ciekawostką tego wydawnictwa jest cover zespołu Blondie - „Hanging on the telephone”. Nagrany poprawnie, tak jak pewnie zrobiłby to każdy. Ale tylko dlatego, że to dobry i skoczny numer, a przez to ciężki do spartolenia. Najciekawszą sztuką wśród tych trzynastu jest „Cudzoziemka w raju kobiet”. Świetne liryki, niesamowita ekspresja Kasi, szczególnie dzięki lekkiemu okrzykowi lub subtelnemu wyciu (jak tam kto woli), do tego piękna aranżacja sprawia, że wbija się on w pamięć.
Wiem, że fani tego typu grania oskórowaliby mnie za to, co zaraz napisze, ale wydaje mi się, że prawda sama się obroni. Niby to dobry album, ale to tylko lekka iluzja tego, że to wszystko muzycznie już gdzieś było. Przez to „Sic!” nie wnosi sobą nic nowego. Zanim więc oskarżycie mnie o herezję, zastanówcie się, czy jest on wart wznoszenia go na ołtarze... Wydaje mi się, że nie...

czwartek, 27 maja 2010

Pär Lindh and Björn Johansson – Bilbo


Oto kolejna muzyczna opowieść opiewająca twórczość J.R.R Tolkiena, tym razem o zabarwieniu progresywnym. Pär Lindh i Björn Johansson stworzyli album „Bilbo”, oparty na sławnej powieści angielskiego bajarza „Hobbit”. Muzycznie osadzili go tak, jak już wspomniałem wyżej, w muzyce progresywnej, ale oczywiście nie tylko. Twórczość Pär Lindha to symfoniczny prog rock i to właśnie tu znajdziemy. Do warstwy muzycznej dodano jeszcze motywy neoklasyczne i trochę folkowych i taki jest mniej więcej obraz stylu tego krążka. A co tak naprawdę w nim jest ? Dobre pytanie, na które spróbuje odpowiedzieć.
Płytkę rozpoczyna utwór „The Shire”. Pojawia się niewinnie śpiewem ptaków, po czym dołącza do nich obój z pięknym, melodyjnym wdziękiem. Dalej mamy delikatne smyczki, fortepian i inne... To numer instrumentalny, jak większość tutaj. Ciekawostką płyty są rożnego rodzaju motywy dźwiękowe, takie jak odgłos śpiewu ptaków w „The Shire”, odgłos pukania Gandalfa w drzwi Bilba w „Gandalf the Magician”, czy odgłosy burzy i upadek pierścienia w „The Dark Cave”.
Kawałki wokalne śpiewa Magdalena Hagberg i muszę przyznać, że czyni to przepięknie. W „Song of the Dwarfs” wtóruje jej flet i werbel, dzięki czemu cała ta kompozycja ma charakter marszowy, ale też i lekko liryczny. W „Rivendell” zaś Magdalena wyśpiewuje piosnkę elfów z kolorową lekkością, co brzmi niczym śpiew dziecka, oczywiście w tej pozytywnej materii. W nim to po raz pierwszy słyszymy gitarę elektryczną. Björn Johansson swoją grą niekiedy przypomina wyczyny Mike Oldfielda. Obydwaj używają podobnych patentów, co najbardziej słychać w „Running Towards the Light”. To mój ulubiony fragment tego albumu. Do tych naprawdę ciekawych dodam jeszcze dwa kawałki. Pierwszy „Mirkwood Suite”, jak sam tytuł wskazuje to suita ponad jedenastominutowa, oraz drugi „Smaug”, najbardziej dramatyczny kawał muzyki tego wydawnictwa, ale to nic dziwnego, w końcu jest to kompozycja o smoku.
Mógłbym opisywać i opisywać każdy z piętnastu kawałków tej płyty, ale nie miałoby to większego sensu. W tej muzyce napakowane jest tak wiele, że słowa to za mało. Trzeba to po prostu usłyszeć, a polecam to każdemu. To wybitne dzieło!

niedziela, 23 maja 2010

Sacrifice - Crest of Black


Powinniśmy się cieszyć, bo thrash metal od ładnych paru lat odradza się, a my żyjemy w tych czasach. Tylko dlaczego za każdym razem, kiedy sięgam po kolejne albumy tych nowych thrashowych kapel, odczuwam niedosyt ? Jeszcze nie natknąłem się na taką płytkę, dzięki której mógłbym zwariować choć na chwilę, szalejąc po mieszkaniu w rytm jej dźwięków. Nie ma... za to jest cała masa chłamu!
Właśnie dlatego zapragnąłem sięgnąć po coś starego, po coś, czego jeszcze nie znam. Scena japońska zawsze była dla mnie enigmą, coś tam znałem, ale to „coś” był malutkim tylko procentem tego, co tam się działo. Tak to trafiłem na grupę prosto z Tokyo o nazwie Sacrifice i ich pierwszy album „Crest of Black”.
Od pierwszego przesłuchania wiedziałem, że właśnie tego mi brakowało. Zbasowane brzmienie, ciężkie, rzężące gitary. Niby wszystko to można znaleźć teraz, ale jednak Sacrifice, choć wtedy kompletnie nieznany w Europie, teraz swoim debiutem bije wszystkie nowoczesne kapele wykonywające ten styl.
„Crest of Black” wyszedł w 1987 roku. Płytka ta zawiera dziewięć kompozycji inspirowanych takimi kapelami jak Venom i Bathory, ale nie tylko, gdyż słychać w nich też wpływy kapel ruchu NWOBHM. Całość trwa lekko ponad 40 minut, czyli standardowo, ani za długo, ani za krótko.
Krążek rozpoczyna subtelna kołysanka, która po paru sekundach zamienia się w szum. W tła dobiegają odgłosy Akira Sugiuchi – wokalisty grupy. Znów po paru sekundach zmiana, tym razem wchodzi ciężki walcowaty riff i roznosi swą siłą wszystko, co napotyka na drodze. Kiedy wchodzi sekcja rytmiczna, tempo nieco przyspiesza i utrzymuje się na jednym poziomie już do końca. Numer ten nosi nazwę „Friday Nightmare”.
Jak to bywa z tego typu wydawnictwami wokal jest nieco niezrozumiały, ale teksty są po angielsku. Thrash po japońsku to nie za dobry wybór i Sacrifice o tym wiedzieli. Reszta kompozycji (oprócz „Illusory scene”, gdyż to instrumentalna miniatura) jest mniej lub bardziej taka sama jak ta pierwsza, co wcale nie jest minusem. W przypadku takich płyt jest to jak najbardziej plus, gdyż jest to równe granie, kopiące w krocze, prące do przodu. I tak ma być!
To pozycja, dla old schoolowców, kochających tamte lata i ten styl.

sobota, 22 maja 2010

Hesperus Dimension - The Cyclothymic Panopticon


Industrial black metal to niezbyt popularny styl w naszym kraju. Istniejące kapele, które parają się tym stylem w Polsce można by policzyć na palcach jednej ręki. Jednakże Hesperus Dimension wyróżnia się z tego małego grona profesjonalizmem i pewnym rozmachem, którego brakuje reszcie. Przykładem jest występ Fausta jako wokalisty na ich pierwszej Ep-ce. Ale to już przeszłość... dzisiejsza recenzja przedstawia ich drugi oficjalny materiał, również Ep-ke - „The Cyclothymic Panopticon”.
Została ona wypuszczona w 2008 roku przez Serpené Héli Music, a poprzedzał ją trailer. Taki chwyt nieczęsto się zdarza, szczerze, to był pierwszy zwiastun nadchodzącej płytki jaki widziałem. To też coś mówi o tej grupie. W skład jej wchodzą: Nahald, Marthrum i Maryś. Wszyscy muzycy wcześniej, jak i teraz udzielali się lub tworzyli inne projekty, co czyni Hesperus Dimension dojrzałym tworem. No ale do rzeczy...
„The Cyclothymic Panopticon” to sześć utworów, z czego jeden z nich to remix pierwszego numeru „The Axis of Diagram” - „The Diagram of an Axis (Remix by Adon)”. Mix ten kompletnie do mnie nie przemawia. Słychać w nim oczywiście partie z oryginału, ale wszystko opatrzone jest jednym wielkim szumem. Nie wiem, może naprawdę istnieją ludzie, których kręcą takie eksperymenty, ja jednak uważam, że to nic wartościowego. Ale wróćmy do numeru pierwszego...
W „The Axis of Diagram” najbardziej słychać wpływy takich kapel jak Thorns czy Aborym. Ale to nic dziwnego, w końcu to kultowe grupy tego gatunku. Jedynym wyróżniającym się czynnikiem jest użycie saksofonu na początku, jak i pod koniec numeru. Dzięki temu brzmi on z lekka awangardowo.
Tytułowa sztuka to trochę ponad minutę industrialnych dźwięków, jakby zaproszenie do przesłuchania reszty, przysłowiowe intro. Kolejny, czyli „Through Drowsy Daydreams (Where Is that Man that I Heard of)” jest już w stylu pierwszego i nic do tego nie dodam. Zostały jeszcze dwa, obydwa ponad dwu minutowe, przedstawiające Hesperus Dimension jako zespół, który może jeszcze zamieszać w światku tego gatunku.
Ep-ka ta opatrzona jest czytelnym brzmieniem, nawet automat perkusyjny nie razi, jak to często bywa w tego typu tworach. Wszystko jest na wysokim poziomie, choć nie zaskakuje. Jedno jest pewne, będę obserwował tą formacje i ich przyszłe wyczyny. Może jeszcze zaskoczą?

Pär Lindh Project - Mundus Incompertus


Niedawno to podniecałem się pierwszą płytą tej formacji, teraz przyszedł czas na drugą. „Mundus Incompertus” została wydana w 1997 roku i tak samo jak na poprzedniczce, Pär Lindh - główny kompozytor pokazał, że potrafi, jak nikt chyba w dzisiejszych czasach, naśladować wielkich tego stylu. Oczywiście twórczość Pär Lindh Project nie kończy się tylko na naśladownictwie, zespół ten to o wiele więcej.
Tym razem dostaliśmy trzy utwory, zamykające się w ponad czterdziestu minutach. Album otwiera piękna kompozycja „Baroque Impression No. 1”. Nazwanie tego kawałka barokowym, jak to uczynił twórca, jest strasznie ubogim określeniem. Oczywiście zgadzam się, że barokiem to tu śmierdzi na odległość, ale jak napisałem wyżej, to nie wszystko. To ponad dziewięć minut przepięknie dobranych dźwięków, które przedstawiają ww. okres muzyczny w świetle prog rocka XX wieku. Najlepszym przykładem tego jest perkusja, robiąca tutaj fenomenalna robotę.
Kolejną odsłoną „Mundus Incompertus” jest „The Crimson Shield”. To nieco odmienny od pierwszego numer. Tutaj muzyka jest raczej subtelną woalką, zaskakującą nas swoim wzorem, ale jednak dalej lekko opadającą na nasze uszy. Główną rolę odgrywa tu klawesyn i lekki kobiecy wokal, a obydwa te elementy spaja melotron, tworząc tło dla całości. Ta sztuka ma już raczej odcień renesansu, jej atmosfera jest dworska, ale raczej osobista niźli salonowa.
Trzecim i zarazem ostatnim jest utwór tytułowy - „Mundus Incompertus”. To ponad dwudziesto sześcio minutowa epicka przygoda z muzyką progresywną made by Pär Lindh Project. Pierwszoplanowym instrumentem, trzymającym i łączącym wszystko w jedną niesamowitą całość są klawisze, ograny, Hammondy, palce Pär Lindh'a. To on pcha całą resztę do przodu, on gra pierwsze skrzypce. Ale nie tylko, więc nadmienię jeszcze rewelacyjną grę gitary jako niezwykłość tej kompozycji. Resztę przesłuchajcie sami – warto!
Raz jeszcze zostałem oczarowany przez Pär Lindh Project, ale po poznaniu ich pierwszego dzieła, jakżeby mogło być inaczej. Trochę szkoda, że są tak mało znani w szerszym świecie. Niestety, tylko ludzie siedzący w tym światku pewnie ich kojarzą, a to straszne niedopatrzenie.

środa, 19 maja 2010

Hermh – Cold+Blood+Messiah


Jakoś nigdy nie zachwycałem się wydawnictwami Hermh. Zawsze uważałem ich za zespół tzw. drugiej ligi, starający się oczywiście o większe uznanie, ale jednak pozostający poza tymi większymi, którzy rządzili sceną. Gdzieś tam pod koniec 2008 r. usłyszałem, że ich ostatni, czwarty krążek, to największe dzieło w ich dyskografii, objawieniem na scenie symphonic black metalu w Polsce. Z zasady nie wierzę żadnym recenzjom, ale obiecałem sobie, że przesłucham ten album. Minęło sporo czasu od tamtej pory, ale w końcu do niego dotarłem.
Niestety, jak to w przeważającej części bywa, znów się zawiodłem. „Cold+Blood+Messiah”, bo tak to nazwano tą płytę, to dobry album, ale strasznie wtórny, z lekka nudny, w ogóle nie przyciągający. Po przesłuchaniu jego nic nie zostaje, wszystko po prostu przelatuje. Zgodzę się jednak, że to ich największe działo. Mystic Production - wydawca tegoż, odwalił kawał dobrej roboty, by opchnąć ten produkt. Okładka i cała wkłada są świetne, oprawa graficzna na wysokim poziomie, no ale nie kupuje się płyty dla fajnych obrazków, ale dla muzyki.
No właśnie, muzyka... Na „Cold+Blood+Messiah” mamy zlepek symphonic blacku, a inspiracje są aż nadto oczywiste. Nowa płyta Hemrh mogłaby być nazwana „Tam gdzie Emperor spotkał Dimmu Borgir” plus do tego typowe dla dzisiejszych zespołów ekstremy wstawki z bliskiego wschodu i średniowieczne chóry. Wszystko byłoby ładne i piękne, gdyby nie to, że nie ma do czego ucha przyłożyć. Aranżacje są monotonne, praktycznie takie same. Brak w tej muzie urozmaicenia.
Jedynie momenty są ciekawe. Początek „Eyes of the Blind Lamb”, refren „Sin is the Law”, miniatura instrumentalna „Gnosis”, a cała reszta niestety na kolana nie rzuca. Poza tym album ten jest krótki, niecałe czterdzieści minut muzyki, a to trochę mało. Może pomysłów nie było za wiele... Oczywiście całość jest opatrzona czytelnym brzmieniem Hertz'a, bo jakżeby inaczej. To zaczyna się robić już tak wtórne jak wtórne były brzmienia płyt wychodzących z Selani.
Dostaliśmy kolejny pięknie wydany średni krążek. Może następnym razem będzie lepiej, ale trzeba by poszukać inspiracji gdzieś indziej, a może stworzyć coś oryginalnego. Wtedy pewnie będzie o „niebo” lepiej.

Profanum - Musaeum Esotericum


Minęło już dziewięć lat. Dziewięć lat od wydania ostatniego albumu nieistniejącej już Zielonogórskiej grupy Profanum. „Musaeum Esotericum” - taką to nadali mu nazwę.. Z jednej strony szkoda, że duet Bastisa i Geryon'a zniknął z naszego padołu, gdyż odsłaniali przed nami niecodzienną wizję czarnego grania. Jednakże w porównaniu z resztą ich dyskografii, muszę stwierdzić, że ich ostatnie dzieło wychodzi trochę blado.
„Musaeum Esotericum”to dwa utwory, niecałe czterdzieści minut muzyki. To „Ecce Deliquium Lunae - Atri Misanthropiae Floris” i „Ecce Axis Mundi - Ars Magna Et Ultima”, obydwa osadzone mocno w muzyce neoklasycznej. Profanum wyrzekł się gitar, cięższego brzmienia, na rzecz klimatu symfonii, dark ambinetu. Ale nie tylko... W pierwszym numerze, ponad dwudziestominutowym, można znaleźć motywy ludowe, oczywiście skrzętnie ukryte w monumentalnych dźwiękach. Nie wiem, czy to przypadek, czy manewr całkiem świadomy, jedno jest pewne, Profanum nie był pierwszym, który by sięgał do muzyki ludowej. Wystarczy popatrzeć na działa Chopina. Oczywiście nie porównuje muzyki naszego wielkiego kompozytora do twórczości Profanum, jestem od tego daleki, ale pokazuję, że nie byliby pierwsi.
Jednakże to tylko mały minus, jeżeli w ogóle można nazwać to minusem. Większym jest użycie automatu perkusyjnego w obydwu kawałkach. Pytam się po co? „Musaeum...” przesiąknięte jest smyczkami, rożnego rodzaju symfonią i klawiszami, więc po co psuć tak ciekawie zarysowaną atmosferę czymś tak sztucznym jak automat? Dźwięki tego syntetycznego instrumentu są kompletnie niepotrzebne. To tak, jakby panowie chcieli na siłę wpleść jakiś black metalowy akcent w swoją muzykę.
Poza tym jest tu jeszcze jedna rzecz trochę odstająca, gryząca się z resztą, a mianowicie niektóre linie wokalne Bastisa. Kompletnie nieczytelne, przesterowane, sztuczne. Rozumiem, pewnie czarny klimat miał być ponad wszystko, ale brak w tym złotego środka. Lubię rozumieć przekaz artysty, a tutaj jest on niestety nieczytelny.
Dlatego też krążek ten zaliczę tylko do średnich, z ciekawymi elementami owszem, ale nie odsłaniający przed nami żadnego geniuszu.

środa, 12 maja 2010

Hey – Karma


Jakoś dziwne jest to, że dużo ludzi albo nie słucha, albo nie poważa polskiej muzyki. Sam nie jestem wielkim fanem polskiego grania, choć mam swoje ulubione typy. Zespół Hey był zawsze gdzieś obok, ani mnie nie ziębił, ani nie grzał, po prostu był. Teraz znam już kilka płyt i nie żałuje, że je poznałem, ale gdybym ich nie poznał, to bym dużo nie stracił…
Album, który mnie zaciekawił (ale oczywiście tylko troszeczkę) nosi nazwę „Karma”. To ich piąta płyta z 1997 roku. Po okładce z pacyfką i oczywiście po tytule spodziewałem się jakiegoś rocka psychodelicznego, albo chociaż jakiegoś hipisowskiego akcentu. Niestety, w tym albumie nic takiego nie ma (prawie). A co jest? Mamy tu mocny otwierający utwór „Zakochani”, z ciekawym tekstem, gdzie to Katarzyna Nosowska śpiewa o tych błądzących w obłokach ludziach trochę inaczej, niż się to zwykło czynić. Ciekawie, ale nie porywająco.
Przebojem tego krążka jest numer trzeci o nazwie „Katasza”. Śmieszny tekst, z lekka piosenkowe wykonanie, czyni ten numer bardzo chwytliwym i wpadającym w ucho. Ciekawą historię przedstawia balladka „O Podglądaniu”. Dzięki niemu słychać, że Kasia coraz bardziej odchodzi od rockowego śpiewania, że już nie do końca jej leży ten styl. Podobnie jest z inną wolną piosenką „O Suszeniu”.
Na albumie pojawia się też trochę nowych rytmów, a mianowicie w utworach „Że”, „Dosyć Poważnie” i „To Trzeba Lubić”. Jednak niczego nowego nie wnoszą do muzyki, po prostu to małe eksperymenty. Tak jak bywało na poprzednich krążkach Hey, tak też i tu kawałki anglojęzyczne są średniej jakości. Choć z lekka patrzę przychylnym okiem na „Saskias Life”, dzięki ciekawej aranżacji, to jednak nie czuć w nim większego polotu.
I został jeszcze kawałek tytułowy. (To właśnie jest to prawie). „Karma” z lekka posiada psychodeliczne dźwięki, transowy rytm i gdyby tylko go bardziej rozbudować, poszerzyć, upiększyć, może nawet wstawić ścieżkę wokalną to mogłoby coś z niego być. Tak jest on tylko końcem albumu, który szczerze mówiąc jest taki sobie.
Niby ambicje są, ale rzekłbym, że to raczej balansowanie między przebojowością, a chęcią tworzenia czegoś ambitnego. Cóż, pewnie od fanów bym oberwał, ale niestety tak czuję tą piątą płytkę Hey'a. Nic szczególnego...

Pär Lindh Project - Gothic Impressions


Słuchanie i pisanie o takich albumach jak „Gothic Impressions” grupy Pär Lindh Project to nie lada wyzwanie, z czego z tych dwóch najtrudniejsze jest pisanie. Muzyka tego typu, a projekt ten tworzy symfoniczny prog rock, jest krótko mówiąc nie do opisania, albo inaczej, można o niej pisać, ale ciężko zawrzeć cały jej sens na jednej stronie. O takich albumach można pisać eseje, a nawet i prace naukowe.
Ale do rzeczy... Krążek ten wyszedł w 1994 roku, ale słuchając go można mieć wrażenie, że wcale tak nie jest. Brzmienie jego bowiem przywodzi na myśl albumy, które powstawały w latach 70-tych. Ma w sobie ten sam klimat, a szczególnie słychać to w numerze „ Green Meadow Lands”, ale o nim później.
Płytę zaczyna nieco ponad dwuminutowe intro „Dresden Lamentation”. Mocno osadzone w muzyce kanonicznej, gdzie oczywiście pierwsze skrzypce grają organy. Niezauważenie przechodzi on w następny utwór o nazwie „The Iconoclast”. To wokalno-instrumentalna rockowo-barokowa kompozycja zdominowana przez organy kościelne i Hammonda. Piękny jest w nim manewr końcowy, kiedy to słyszymy finałowe apogeum, ale po chwili z ciszy wyłaniają się chóry, a zaraz po nich lekko kakofoniczne organowe prawdziwe zakończenie. Teraz wrócę do „Green Meadow Lands”. To sztuka napisana na modłę King Crimson z czasów „In the Court of the Crimson King”. Czuć w nim feeling tamtej płyty. Ale i tutaj Par Lindh demonstruje swoje niesamowite zdolności, krótkim organowym intro. A później cofamy się w czasie do początków, kiedy to muza progresywna tego typu dopiero powstawała. Lindh pokazał nam, że jeszcze można grać tak, jak kiedyś.
Zostały jeszcze trzy utwory, z czego kolejny „The Cathedral” to epicki kolos trwający prawie dwadzieścia minut. Inspiracje muzyką barokową, a w szczególności Bachem są oczywiste. Przez pierwszą cześć prowadzi nas wokalista, w atmosferę pełną ciemnych wieków, do chwili, gdy po czwartej minucie klimat nagle się zmienia. Wchodzą Hammondy, gitara, perkusja, a całość aranżacji nabiera z lekka skomplikowany wydźwięk. Oczywiście klimaty barokowe jeszcze wracają, bo przecież w „Katedrze” nie mogłoby być inaczej. Złożoność tej kompozycji, różnego rodzaju pasaże, solówki, jest tu tego tyle, ze zakończę jego opisywanie. To trzeba usłyszeć!
„Gunnlev's Round” to kompozycja oparta na średniowiecznych, wręcz trubadurskich pieśniach. Oparty jest on na klawesynie i pięknym kobiecym głosie. Ostatnią sztuką tego albumu jest przeróbka znanego poematu symfonicznego „Noc na Łysej Górze”, autorstwa Modesta Pietrowicza Musorgskiego. To znany w światku rocka progresywnego utwór, często przerabiany przez różne kapele. Pär Lindh uczynił to fenomenalnie, czyniąc z tego poematu kompletnie inny twór, jeszcze bardziej dramatyczny niż oryginał i nie będę się wynaturzał nad tym, jakie to jest. Jak napisałem wyżej – to trzeba przesłuchać i doświadczyć samemu.
„Gothic Impressions” to album dla wymagających. Dla tych, którzy poszukują muzyki, nie dla rozrywki, ale dla sztuki.

poniedziałek, 10 maja 2010

Relacja - Rotting Christ, Lost Soul, Crionics, Naumachia, Strandhogg – Bydgoszcz, Klub Estrada, 22.04.2010

Witam, dziś coś nowego na blogu, a mianowicie relacja z koncertu. zapraszam do czytania!


Dzięki wydaniu najnowszej płyty - „Aealo” Rotting Christ zawitał do naszego kraju na małą trasę. Planowano aż jedenaście koncertów, co jest nie lada gratką dla fanów tej formacji, z czego niestety cztery zostały odwołane. A tak na marginesie, to nie często zdarza się coś tak wielkiego, bo ile zagranicznych zespołów uczyniło coś podobnego w przeszłości? Odpowiedź na to pytanie zostawię na kiedy indziej, teraz zajmę się sprawozdaniem z jednego z występów tej greckiej grupy.
Dzięki uprzejmości sił wyższych miałem możliwości zobaczyć Rottingów w Bydgoszczy w klubie „Estrada”. To było moje pierwsze zetknięcie się z tym zespołem jak i z tym miejscem. Knajpka ta wypadła pozytywnie i jeżeli ktokolwiek z was będzie miał możliwości odwiedzenia jej w przyszłości na jakimkolwiek koncercie, polecam. Ostatnimi czasy występy metalowych zespołów w klubach polski to jedna wielka żenada, coraz rzadziej zdarza się, by nagłośnienie było w porządku, coraz częściej zaś, że wychodząc z jakiegoś tam koncerciku słyszymy przez pewien czas przeciągły pisk w uszach, przez to podzielamy los akustyka, który jest głuchy. No ale do rzeczy...
Wieczór otwierał występ poznańskiej grupy black metalowej Strandhogg. Znałem dobrze wcześniej wyczyny tych blackowców i mówiąc szczerze, czekałem na ich przedstawienie. Nie zawiodłem się. Było czarno, agresywnie, wręcz morderczo. Półgodzinny set w ich wykonaniu był klasycznym obrazem czarnej sztuki, bezprecedensowym kopem w krocze. I choć reakcja publiki nie była zbyt entuzjastyczna, gdyż ludzi szalejących pod sceną można by policzyć na palcach dwóch dłoni, to jednak nie zmienia faktu, że dali czadu. Poza tym grupa ta nadal jest mało znana w naszym małym kraiku, więc to naturalne.
Zaskoczeniem dla mnie był widok wokalisty, gdyż z tego co pamiętałem człowiek, który czynił wcześniej honory w Strandhogg był łysy, a tu widziałem pana w długich włosach. Po koncercie okazało się, że to nowy nabytek. Michal przyszedł z Carpe Octem, innej poznańskiej formacji i muszę przyznać, że wpasował się w Strandhogg całkowicie. Kawałki, jakie mogliśmy usłyszeć to głównie kompozycje z ich pierwszej płyty - „Ritualistic Plague (Evangelical Death Apotheosis)”, ale nie tylko. Jednym z nich był utwór z ich jeszcze nie nagranego wydawnictwa, które ma ukazać się pod koniec roku, będzie to EP-ka o tytule „In Eternal Fire” Poza tym, na sam koniec, dostaliśmy cover Slayera – Black Magic.
Po szybkiej wymianie sprzętu i małej próbie dźwięku, na scenę wkroczyli panowie z Naumachia. Występ ich był najgorszym ze wszystkich tego wieczoru, co było widoczne w reakcji widowni. Wszyscy stali od sceny w odległości trzech metrów, tylko patrząc i słuchając ściany dźwięku z której co jakiś czas wydostawały się jakieś czytelne nuty. Można powiedzieć jedno, że proporcjonalność bawiących się ludzi jest wprost proporcjonalna do jakości zespołu. Niestety spektakl w ich wykonaniu był książkowym przykładem spartolonej akustyki. Wszystko było za głośno. Dziwi najbardziej to, że poprzedzający Naumachie, Strandhogg brzmiał znakomicie. Nie mam nic więcej do dodania, no chyba, że jedną rzecz... Naumachia musi znaleźć kogoś, kto profesjonalnie będzie nagłaśniał ich występy, bo jeżeli ten show nie był błędem w sztuce, to raczej nigdy nie zostaną dobrze przyjęci przez ludzi.
Następnym suportem miał być krakowski Crionics. Chwilowa przerwa techniczna pokazała nam panów, których mieliśmy za chwile zobaczyć w akcji. Szczególną uwagę przykuła osoba Rafała "Brovara" Brauera, basisty tegoż bandu. Wszystko dzięki twarzy całej pokrytej białym pyłem. W połączeniu z jego blond włosami facet wyglądał jak śmierć.
Przerwa był krótka i to się im chwali. Pierwsze spostrzeżenia z ich występu to to, że panowie zachowują się jak prawdziwe gwiazdy, co nie jest złe, gdyż technika i profesjonalizm wylewała się z każdego ich ruchu. Widać, że Crionics ma wyznaczony cel i dąży do niego wszelkimi możliwymi sposobami.
Materiał przedstawiony przez nich to numery z ich ostatniej płyty, plus dwa utwory z ich najnowszej, jeszcze nie wydanej EP-ki „N.O.I.R.”. Pierwszym był „Scapegoat (Welcome to Necropolis)” a drugim był kończący cały set cover Immortal - „Blashyrk (Mighty Ravendark)”.
Przez cały ich występ, najbardziej widocznym człowiekiem zespołu był perkusista, który dwoił się i troił, by pokazać, że stać go na zajebistą grę. Był to gość specjalny, niejaki James Stewart, który dołączył do Crionics na tę trasę. Powodem była druga praca Pawła Jaroszewicza, a mianowicie inny zespół. Paweł razem z Vader w tym samym czasie był w USA na trasie dwudziestopięciolecia Overkill. Dobre wrażenie zrobił również frontman. Przemyslaw "Quazarre" Olbryt dodał do muzyki Crionics normalne wokalizy i choć słabo było słychać jego ekscesy, to jednak to, co dolatywało do moich uszu było bardzo ciekawe. Publika pożegnała ich wielkimi brawami, choć nie specjalnie smutnymi, gdyż następnym zespołem, który miał nas zaszczycić swoją obecnością miał być wrocławski Lost Soul.
Po ich ostatniej płytce, która zamieszała trochę na naszej biało-czerwonej polskiej szachownicy, każdy był ciekaw, jak nowy materiał sprzeda się na koncertach. Tak samo jak w przypadku Crionics nie trzeba było długo czekać na Jacka i spółkę. Grecki z nowym składem zaczęli od pierwszego utworu z „Immerse in Infinity”, czyli od „Revival”. Nie by to oczywiście jedyny kawałek z tego krążka. Usłyszeliśmy jeszcze „216”, „Breath of Nibiru” i „...if the Dead Can Speak”. Na tym ostatnim tłumy szalały, kawałek rządzi na koncertach. Miejmy nadzieje, że w przyszłości Lost Soul pójdzie jeszcze bardziej w tym kierunku. Poza tymi usłyszeliśmy jeszcze dwa kawałki, jeden pochodził z pierwszego dema, a drugi z płyty „Chaostream”.
Death metalowa masakra, tak można podsumować ich występ. Choć sam nigdy nie byłem wielkim fanem tego bandu, to jednak z czystym sercem mogę powiedzieć, że Lost Soul królują na scenie. Ale jak to bywa w życiu, to co dobre, szybko się kończy i Wrocławianie zeszli z desek sceny. Nadchodził czas na gwiazdę wieczoru...
Rotting Christ od pierwszy taktów wywołał chaos latających ciał pod sceną Estrady. Ogólnie rzecz biorąc, utwory, jakie zaprezentowali, to w przerażającej większości kawałki z ich ostatniej płyty „Aealo”. Między innymi usłyszeliśmy „Eon Aenaos”, „Demonon”, „VrosisNoctis Era”. Ale pojawiły się też kompozycje z trzech poprzednich albumów. Najlepiej przyjętym był „In Domine Sathana”. Na nim publika oszalała doszczętnie, skandując razem z Sakisem refren. Las rąk, krzyki dziesiątek gardeł, zapach potu i ogólny chaos. Tak to wyglądało w oczach obserwatora.
Zabawa była przednia, piwo lało się strumieniami do gardeł obserwatorów, jak i również na ich ubrania. Sakis poruszał publicznością, zachęcając wszystkich do wspólnych harców pod sceną, ale nie było to potrzebne, starczyła muzyka. To ona wydobywała z polskich fanów Rotting energię, która mogłaby napędzić niejedną wielką maszynę.
Rotting Christ jako jedyni bisowali. Inne kapele z podziwu godną dyscypliną schodzili ze sceny, robiąc miejsce na gwiazdę wieczoru. Show był niesamowity i jestem pewien, że jeżeli Grecy zawitają jeszcze kiedyś do naszego kraju, pojadę ich zobaczyć. Wam radze zrobić to samo, gdyż to kapela warta zobaczenia.

niedziela, 9 maja 2010

Al Di Meola - Elegant Gipsy


Kiedy pierwszy raz usłyszałem początek tej płyty, czyli utwór „Flight Over Rio” pomyślałem, że ktoś tu z kogoś zrzyna… Początek jest troszkę podobny do głównego tematu z pierwszej płyty Mike'a Oldfielda - „Tubular Bells”. Ale wydaje mi się, że to czysty przypadek. Przecież to Al Di Meola, jeden z największych wirtuozów zarówno gitary elektrycznej jak i akustycznej, a płyta ta to jedna z najmocniejszych pozycji w historii gitarowego jazzu.
„Elegant Gipsy” to drugi krążek w solowej dyskografii tego artysty. Wyszedł rok po debiucie, który został przyjęty z wielkim entuzjazmem, za to jego następca jaki i muzyk, został obsypany nagrodami za „Najlepsze LP dla jazzowej gitary” i “Najlepszego gitarzysty roku 1977”. I nic dziwnego...
Zawartość tego albumu to trochę ponad trzydzieści siedem minut muzyki, zamykającej się w sześciu instrumentalnych podróżach po krainach jazz fusion i rocka. Ale to nie wszystko... Al eksperymentując trochę z brzmieniem tej płyty, dodał to niej rytmy latynoskie oraz gitarowe flamenco. W tym pomógł mu jeden z najsłynniejszych gitarzystów tej sztuki - Paco de Lucía. W utworze „Mediterranean Sundance” słyszymy akustyczny popisy tego duetu. Piękne, liryczne harmonie dźwięków, ozdobione szybkimi popisami Di Meoli oraz grą palców Paco. Wszystko to stwarza złudzenie pięknego latynoskiego pejzażu. Obaj artyści są w tym numerze niczym malarze dźwięku.
Z zasady rzadko słucham muzyki instrumentalnej, zawsze brakuje mi w niej wokalu, ale z „Elegant Gipsy” jest inaczej. W tej muzyce nie ma miejsca na wokal, przestrzeń jest zapełniona do granic możliwości. W kawałku „Midnight Tango” można się zakochać od pierwszego przesłuchania (jak i oczywiście w całej reszcie). To po prostu niesamowity pokaz technicznych umiejętności, lecz nie tylko, to wydawnictwo przyciąga. Poza tym wszystkim, to krążek ten powinien być elementarzem dla gitarzystów. Niejeden pewnie połamałby sobie na niej palce
Podsumowując uważam, że to album dla każdego. Jeżeli szukasz dobrej muzyki, lubisz progres rock, jazz fusion, latynoskie rytmy, a nawet mocne uderzenie (a takim jest „Race With Devil on Spanish Highway”), to nie szukaj dalej. Już znalazłeś. Ta muzyka płynie...

czwartek, 6 maja 2010

Masachist - Death March Fury


Osobiście to z zasady już od paru lat omijam szerokim łukiem kapele, które twierdzą, że grają death metal w najczystszej postaci. Im któraś bardziej krzyczy, tym bardziej jest to pożal się boże projekt, nieudolnie próbujący stworzyć coś śmiercionośnego. Może jestem spaczony i kocham oldschool, może... Ale to nie wyjaśnia jednej rzeczy, dlaczego przerażająca większość nowych death maszyn jest tak cholernie podobna do siebie? Wtórność zabija ten styl, ale widać nikomu to nie przeszkadza...
Dobra, chyba lekko przesadziłem z tym wstępem, choć wydaje mi się, że nie. Po prostu wnerwia mnie jak słyszę coraz to nowe twory, które niczego nowego nie wnoszą, tylko raz lepiej, raz gorzej kopiują stare patenty. A jak to ma się do naszego nowego polskiego tworu Masachist? Spróbuję wam niżej o tym trochę powiedzieć.
Projekt ten powstał z inicjatywy dwóch muzyków, znanych pod pseudonimami: Trufel i Daray, a było to w roku 2005. Pierwszy to były gitarzysta Yattering, a drugiego chyba nie muszę przedstawiać. Poza tym w składzie znalazły się takie osobistości polskiej sceny jak Sauron (ex Decapitated), Heinrich (Vesania) i Aro (Shadows Land)
Debiutancka płyta tego dream teamu wyszła rok temu, a nadano jej nazwę - „Death March Fury”. Ogólnie mówiąc to trochę ponad dwadzieścia sześć minut muzyki zamkniętej w dziewięciu kawałkach, czyli logicznie rzecz ujmując, album ten to cholernie szybka jazda. Oczywiście jest wyjątek, jak to zawsze bywa. Na tym krążku nazywa się on „Appearance of the Worm” i jest najdłuższą kompozycją, sięgającą strukturą do starych dobrych czasów śmierć metalu. Czyli mamy tu walcowate riffy, trochę średnich temp, wspaniałe szarże na dwie stopy i wszystkie inne tego typu cudowne rzeczy, które kręcą fanów gatunku. Niby dobrze się go słucha i kopie, ale jednak nie ma w nim za dużo energii. Jakoś nadal siedzę...
W czasie nagrań pojawił się gość specjalny. Ross Dolan z Immolation dodał swój wokal do utworu „Open the Wounds”. Oczywiście słychać go, ale tylko miejscami, zupełnie, jakby poskąpili mu czasu. Ross, jak wszyscy wiemy, posiada najbardziej wyrazistych growl w death metalu i tak się złożyło, że zgodził się wystąpić na albumie Masachist, kompletnie nie znanej kapeli z Polski, a oni pozwolili mu tylko na parę słów. Jak tak można panowie? Poza tym numer ten jakoś się nie wybija na tle reszty...
A co do reszty... To nie jest źle, ale do dobrze jest mu daleko. Pomysły są, ciekawe zagrywki wylewają się tonami, ale jakoś nie powalają na kolana. Oczywiście usłyszycie tu prawie nieustające blasty, ale nie są one zbyt nachalne i nawet wyważone. Brzmienie dopracowane, przestrzenne, brutalne. I jak to bywa w nowoczesnym death metalu jest cholernie technicznie. Jednak nadal brak w tym ładunku energii, zmiatającego mnie z siedzenia.
„Death March Fury” oczywiście posłuchać można, ale jeżeli ktoś będzie chciał sobie odpuścić, to nic nie straci. Album jak najbardziej przeciętny, bez zbędnych rewolucji.

Editors - In This Light And On This Evening


Po przesłuchaniu pierwszych dwóch pozycji tego zespołu z czystym sumieniem położyłem na nich krzyżyk... Los jednak wybrał inaczej. Sięgnąłem po ich trzecie dziecko o tajemniczym tytule „In This Light And On This Evening” i doznałem olśnienia. Po raz pierwszy słuchając tego zespołu poczułem to, co czuje się słuchając czegoś naprawdę dobrego. Dreszczyk na skórze...
Od samego początku, czyli od tytułowego utworu słychać, że grupa ewoluowała. Położono na szali wierność starych fanów i stworzono coś zupełnie innego. Po pierwsze brzmienie... Kiedyś nie odstawało ono od soundu typowych brytyjskich bandów grających ten styl. Teraz stało się ono bardziej surowe, cięższe, może nawet mroczne, ale tylko miejscami. Po drugie klawisze... Nadały muzyce Editors przestrzeni, ich piosenki stały się przez to jeszcze bardziej klimatyczne. Te dwa aspekty sprawiły, że formacja ta zmieniła trochę styl gry. Nie jest to już gatunek „oby tylko sprzedać jak najwięcej płyt a’la Coldplay”, tylko przemyślany synthpop post-punk z naciskiem na klimaty lat 80-tych.
Transformację tą Editorsi zawdzięczają Markowi Ellisowi aka Flood. On to produkował ten album i to on jest odpowiedzialny za wszystkie te upiększenia. Ale sam pomysł wyszedł od członków zespołu, a mianowicie od Toma Smitha. No ale wróćmy do muzyki...
Pierwszym singlem tego wydawnictwa był najbardziej wyróżniający się numer - „Papillon”. To utwór klimatycznie osadzony w latach 80-tych, a wszystko przez atmosferę klawiszy i beat. Numer ten mógłby być grany z wielkim powodzeniem na dyskotekach tamtych lat. Gwarantuję, że wtopiłby się wspaniale. „Papillon” to trzecia pozycja tego krążka, ale pierwsze dwie są równie ciekawe. W pierwszym „In This Light And On This Evening” klawisze hipnotyzują i jednocześnie wprowadzają w stan oczekiwania. Tutaj po raz pierwszy ukazuje się nowa potęga Editors, tutaj usłyszycie ich nową moc.
Drugi, czyli „Bricks and Mortar” zmienia nieco nastrój. To kompozycja osadzona w post-punkowej strukturze, tylko nieco odrestaurowanej, a nawet może odkrytej na nowo. Łezka się kręci przy jego dźwiękach, gdyż to przykład tego, że jednak jeszcze ktoś potrafi przywołać duchy starych czasów. To najlepsza pozycja tej płyty.
Oczywiście reszta, czyli cała dziewiątka jest równie dobra. To niezaprzeczalnie najlepsze dzieło Editors i krok ku nowym przestrzeniom, które, mam nadzieję, będą nadal przez nich eksplorowane. W końcu zespół ten zaczął „być”, udało im się stworzyć coś naprawdę wartościowego.

niedziela, 2 maja 2010

Enslaved - Mardraum - Beyond The Within


„Mardraum - Beyond The Within” rozpoczął nowy rozdział w historii Enslaved. Praktycznie, jest to ich piąta płyta, lecz dla mnie jest ona pierwszą. Od tego momentu zespół ten jest wart poznania. Wcześniej po prostu „był”.
Gdybym był (a przecież jestem) dociekliwym kolesiem, mógłbym rzec, że album ten jest połączeniem starego grania, z nową wizją. Pierwsze sześć numerów to granie bardziej eksperymentalne, reszta wiadomo – już trochę mniej. Oczywiście to wszystko traktujcie z przymrużeniem oka, gdyż rzecz jasna są wyjątki.
Krążek ten zawładną mną od pierwszego przesłuchania. „Større enn Tid - Tyngre enn Natt”, otwierający numer, posiada początek tak czadowy, że ilekroć go słucham, mam ochotę zamiatać podłogę swymi włosami. Po prostu cudo! To najdłuższa kompozycja, jednocześnie też najbardziej rozbudowana, ale posiadająca niestety minus, wiążący się z produkcją, która jest fatalna. Ktoś tu odwalił kichę i to tyczy się całości wydawnictwa.
Prawdziwie zwiastującym zmianę w ich graniu jest walcowaty utwór o tytule „Entrance-Escape”. Słychać w nim wpływy, jakim w późniejszych czasach panowie z Enslaved będę się poddawać. Inspiracje rockiem progresywnym, czyste wokalizy, gitary akustyczne, czytelniejsze brzmienie, to wszystko miało nadejść. A „Entrance...” jest tego znakiem.
Przejrzystość riffów, to kolejna droga ku nowym krainom dźwięków Enslaved. Rozmyte gitary, selektywna sekcja, więcej jazd na dwie stopy, rzadsze używanie blastów. To można spotkać po części już w kolejnym numerze. „Ormgard” to prawie klasyk viking/blacku z mocarnym wejściem. Dźwięki gitary przedostają się do naszego ucha jakby zza ściany, gdzie w starym radiu płynie muzyka Enslaved. Jednak po chwili wszystko szybko się klaruje i wraz z tą czystością wchodzi Grutle Kjellson, growlującym wyziewem. To tylko niektóre przykłady, resztę koniecznie przesłuchajcie sami. Oczywiście, jeżeli jeszcze tego nie znacie.
Mardraum po norwesku oznacza koszmar. Nie wiem, dlaczego wybrano ten wyraz na nazwę tego albumu, ale jedno jest pewne, krążek ten, jeżeli tylko mu na to pozwolicie, będzie ścierał sen z waszych powiek. A wiadomo, co dzieje się z człowiekiem, który nie może spać. Jego życie to koszmar... Jednak daleki jestem od nazwania „Mardraum” koszmarem, to raczej kontemplacja jednego z najczarniejszych gatunków muzyki.