czwartek, 6 maja 2010

Editors - In This Light And On This Evening


Po przesłuchaniu pierwszych dwóch pozycji tego zespołu z czystym sumieniem położyłem na nich krzyżyk... Los jednak wybrał inaczej. Sięgnąłem po ich trzecie dziecko o tajemniczym tytule „In This Light And On This Evening” i doznałem olśnienia. Po raz pierwszy słuchając tego zespołu poczułem to, co czuje się słuchając czegoś naprawdę dobrego. Dreszczyk na skórze...
Od samego początku, czyli od tytułowego utworu słychać, że grupa ewoluowała. Położono na szali wierność starych fanów i stworzono coś zupełnie innego. Po pierwsze brzmienie... Kiedyś nie odstawało ono od soundu typowych brytyjskich bandów grających ten styl. Teraz stało się ono bardziej surowe, cięższe, może nawet mroczne, ale tylko miejscami. Po drugie klawisze... Nadały muzyce Editors przestrzeni, ich piosenki stały się przez to jeszcze bardziej klimatyczne. Te dwa aspekty sprawiły, że formacja ta zmieniła trochę styl gry. Nie jest to już gatunek „oby tylko sprzedać jak najwięcej płyt a’la Coldplay”, tylko przemyślany synthpop post-punk z naciskiem na klimaty lat 80-tych.
Transformację tą Editorsi zawdzięczają Markowi Ellisowi aka Flood. On to produkował ten album i to on jest odpowiedzialny za wszystkie te upiększenia. Ale sam pomysł wyszedł od członków zespołu, a mianowicie od Toma Smitha. No ale wróćmy do muzyki...
Pierwszym singlem tego wydawnictwa był najbardziej wyróżniający się numer - „Papillon”. To utwór klimatycznie osadzony w latach 80-tych, a wszystko przez atmosferę klawiszy i beat. Numer ten mógłby być grany z wielkim powodzeniem na dyskotekach tamtych lat. Gwarantuję, że wtopiłby się wspaniale. „Papillon” to trzecia pozycja tego krążka, ale pierwsze dwie są równie ciekawe. W pierwszym „In This Light And On This Evening” klawisze hipnotyzują i jednocześnie wprowadzają w stan oczekiwania. Tutaj po raz pierwszy ukazuje się nowa potęga Editors, tutaj usłyszycie ich nową moc.
Drugi, czyli „Bricks and Mortar” zmienia nieco nastrój. To kompozycja osadzona w post-punkowej strukturze, tylko nieco odrestaurowanej, a nawet może odkrytej na nowo. Łezka się kręci przy jego dźwiękach, gdyż to przykład tego, że jednak jeszcze ktoś potrafi przywołać duchy starych czasów. To najlepsza pozycja tej płyty.
Oczywiście reszta, czyli cała dziewiątka jest równie dobra. To niezaprzeczalnie najlepsze dzieło Editors i krok ku nowym przestrzeniom, które, mam nadzieję, będą nadal przez nich eksplorowane. W końcu zespół ten zaczął „być”, udało im się stworzyć coś naprawdę wartościowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz