środa, 23 czerwca 2010

Estradasphere - It's understood


Ciężko pisać o czymś tak eksperymentalnym, jak kalifornijski zespół Estradasphere. Ich wyczyny muzyczne to połączenie wielu, powtarzam wielu gatunków. Na ich pierwszym albumie „It's understood” wydanym w 2000 roku mamy dwanaście kompozycji, które łącza ze sobą rock, metal, jazz, blues, country, bluegrass, funk, pop, new age, klimaty folkowe takich krain jak Bałkany i Grecja oraz rytmy cygańskie. Jak widać, jest w czym wybierać i dla wytrawnych słuchaczy, poszukujących nowych wrażeń muzycznych jest to strzał w dziesiątkę.
Większość kompozycji to utwory instrumentalne, tylko gdzieniegdzie znajdziemy wstawki wokalne, jak na przykład przesterowany wokal w „The Transformation”, growling i deklamacja w „Danse of Tosho and Slavi/Randy's Desert Adventure” albo przyśpiewki typowe dla stylu bluegrass w „The Trials and Tribulations of Parking On Your Front Lawn”. Wokal pojawia się też w ostatnim numerze „D(b) Hell”, kiedy MonoMan (gość na tym albumie) wtrąca się na samym końcu kawałka, wydzierając się, przedrzeźniając muzykę i nucąc ją po chamsku.
Największym dziełem tego albumu jest jego początek o nazwie „Hunger Strike”. To prawie dwudziestominutowa kompozycja mieszająca większość styli wymienionych przeze mnie wyżej. To również najdłuższy w historii tej grupy numer.
Muzycy Estradasphere to niesamowici instrumentaliści, ale co jest piękne, są to muzycy, którzy podchodzą do tego, co tworzą z pewnym dystansem, a nawet niekiedy pozwalają sobie na odrobinę humoru. Przykładem tego mogą być dwie kompozycje - „Cloud Land” i „Planet Sparkle / Court Yard Battle 1”, które parodiują dźwięki z gry komputerowej Super Mario Bros. Ich specyficzne poczucie humoru obecne jest też w „Spreading the Disease”. To niezwykły utwór oparty na muzyce new age, metalu oraz na muzyce relaksacyjnej. W nim możemy usłyszeć taki instrument jak didgeridoo, oczywiście nie jest to jedyny instrument jaki pojawia się w muzyce tego zespołu, mamy tu również cała masa saksofonów, skrzypiec, jak i również flet, mandolina, banjo i akordeon.
To pozycja obowiązkowa dla każdego otwartego słuchacza. Proszę łykać w całości!!! Progressive-Bolt

niedziela, 20 czerwca 2010

Beautiful World - In Existence


Muzyka New Age niesie ze sobą przepiękne wizje lepszego jutra. Nie inaczej jest z płytą „In Existence”, projektu Phil'a Sawyer'a Beautiful World. Muzykę tą można nazwać pochwałą natury, na co wskazuje okładka, ale przede wszystkim słychać to w muzyce. Przekaz tego albumu jest jasny: „Jedyna prawda istnieje w każdym z nas”. Tutaj łączy się ona z czarnym lądem, gdzie rozkwitło życie naszej cywilizacji.
Otwierający krążek utwór „In the Beginning” potwierdza moje słowa. Zaśpiewany w języku suahili, tylko z małą wstawką po angielsku, rozpościera przed nami wizję narodzin życia. Niesamowite połączenie afrykańskich rytmów z subtelnymi elektronicznymi wstawkami w tle, czynią z niego jedną z najpiękniejszych kompozycji tego albumu. Podobny do „In the Beginning” jest drugi, tytułowy numer „In Existance”.
Płyta ta serwuje nam trzynaście dań, które można podzielić na cztery kategorie. Pierwsza z nich, do której zaliczają się pierwsze dwa kawałki, to numery zaśpiewane w języku suahili. Łącznie jest ich cztery. Oprócz ww. został jeszcze „Love song”, płynący niczym rzeka i „Wonderful World”. Ten ostatni zaaranżowany jest w sposób najbardziej nowoczesny, ale nie zatarło to wpływów etnicznych.
Do drugiej kategorii zaliczę utwory anglojęzyczne. Pośród nich znajduje się kompozycja, której mogłoby tutaj nie być. „Revolution of the Heart” posiada strasznie kiczowato-popowatą otoczkę z typowym, prawie że radiowym beatem. Podobnie ma się też z „I Know”, choć tutaj kicz nie jest tak strasznie wyeksponowany jak we wcześniejszym. Ostatni z nich, czyli „Spoken Word” wypada najlepiej. Tak jak poprzednicy i tu aranżacja jest popowa, lecz posiada ona ciekawą głębię. Wszystko dzięki warstwie lirycznej oraz ekspresji wokalnej ludzi wykonywujących ten kawałek.
Trzecia kategoria zawiera tylko jedną sztukę o nazwie „Magicien du Bonheur”, zaśpiewaną w języku francuskim. Przypomina ona trochę dokonania innego projektu z nurtu New Age, Enigmę. Posiada tak samo jak kompozycje Enigmy pewną mistykę, tzn. połączenie rytmów muzyki afrykańskiej z atmosferą muzyki średniowiecza.
Ostatnia grupa jest najliczniejsza, a mieszczą się w niej utwory instrumentalne. Te tak samo lekko przypominają wyczyny Michaela Cretu z Enigmy, a w szczególności „Evolution”, „The Silk Road” i „The Coming of Age”. Oczywiście nie jest to w jakikolwiek sposób zrzynanie, po prostu numery te posiadają podobny klimat.
Krążek ten jest muzycznym zobrazowaniem wizji lepszego świata, gdzie nie ma miejsca na nienawiść, jest tylko miłość i piękno. Jeżeli szukacie więc czegoś takiego w muzyce, tutaj na pewno to znajdziecie.

piątek, 11 czerwca 2010

Fukpig - Spewings From A Selfish Nation


W 2009 roku na półki sklepów muzycznych trafił krążek nowego projektu Mick'a Kenney o nazwie Fukpig. W jego skład oprócz niego wchodzi: dwóch gitarzystów Mistress – Misery i Drunk. Ten drugi w Fukpig objął posadę wokalisty. „Spewings From A Selfish Nation”, bo tak nazywa się ten debiut, to dokładnie trzydzieści jeden minut muzyki i czternaście utworów.
Jak przystało na muzykę powstałą w szalonym umyśle Mika'a, Fukpig jest tak samo porąbany, jak jego wcześniejsze wyczyny. Dźwięki tego albumu to charcząca agresja, niecodzienne połączenie black metalu i crust punka o lekkim zabarwieniu grind corowym. Dziwi pewnie taka fuzja i w sumie to pewnie znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że powiązanie ze sobą tych stylów to nie za dobry pomysł.
Jeżeli rozbroić by muzykę Fukpig na czynniki pierwsze, to 90% byłoby crustem, a tylko10% black metalem. Brzmienie i większość zagrywek to czysty crust punk o grindowym zabarwieniu, za to wstawki klawiszowe i riffy im towarzyszące mają tylko coś wspólnego z blackiem. W sumie to tylko w niektórych kawałkach słychać to szalone połączenie. Przykładem tego jest „The Horror Is Here”, który zaczyna się prawie że mistycznymi klawiszami coś a’la średniowieczny chór. Kilka razy powtarza się ten motyw, ale rządzi w nim crust felling. Podobny manewr użyto w „As the Bombs Fall”, ale trochę na mniejszą skalę, poza tym ten jest prawie o połowę krótszy od poprzedniego. I to byłoby wszystko jeżeli chodzi o klawisze na płycie.
Cała reszta to już crust punkowe szaleńcze miniatury o takich nazwach jak np.: „Necropunk”, „As Millions Suffer”, „Cunt Hive”, czy też „Thrash Armageddon”. Na zakończenie dostajemy prawie że epicki jak na tę płytę song. „Inertia” to ponad sześć minut muzy w crust grinodwej atmosferze. Pełno w niej ryków i morderczo wolniejszych temp, ale oczywiście nie przez całość jego trwania, gdyż szybkości w nim nie zabraknie, szczególnie w pierwszej części.
Dobrze się tego słucha, ale jakoś nie zapada w pamięć. Inne projekty Mick'a były o wiele lepsze. Pozycja raczej dla wytrawnych słuchaczy agresywnego, brudnego grania.

środa, 9 czerwca 2010

Anathema - We're Here Because We're Here


Siedem lat czekania na nowy album i w końcu jest ... Dostaliśmy dziesięć kompozycji, z czego trzy były wcześniej dostępne jako wersje demo na oficjalnej stronie zespołu. Lekki zawód już na samym wstępie, bo Daniel Cavanagh zarzekał się, że zrekompensują fanom te lata czekania, że mają głowy pełne pomysłów, że może będzie podwójny album... Niestety... Nic z tych rzeczy, tylko dziesięć numerów … choć z drugiej strony może aż dziesięć?
Po kolejnych zmianach płyta otrzymała nazwę „We're Here Because We're Here”. Pomysł ten został zaczerpnięty z pieśni śpiewanej w przez aliantów podczas I wojny światowej do melodii innej pieśni „Auld Lang Syne”. Fragment tego możemy usłyszeć na płycie, dokładnie na samym początku ostatniego utworu o nazwie „Hindsight”. Wyłania się on z trzasków i pisków starego radia. To taka mała ciekawostka, tak samo jak gościnny występ Ville Valo w „Angels Walk Among Us”, ale pohamujcie swoje emocje, gdyż pan ten udziela się tylko w chórkach i prawie kompletnie go nie słychać.
Czas na konkrety... Anathema anno domini 2010 to zespół, który zapomniał jak to jest być Anathemą. To nadal są Ci sami ludzie, ale gdzieś po drodze zgubili się, zgubili istotę tego, czym Anathema była przez lata. Dlaczego uważam, że tak jest? Po prostu przesłuchałem ich nowy krążek.
Słuchałem go długo, gdyż kapela ta była i nadal jest dla mnie czymś szczególnym, jeżeli chodzi o moją edukację muzyczną. Uciekałem do ich dźwięków zawsze po to, by doświadczyć pięknej muzyki. Żaden zespół nie dorównywał im w tworzeniu muzy opowiadającej o smutku rozstania, o samotności i o wszystkich innych uczuciach, które dojrzewają w człowieku. Teraz tego nie ma! Nadal mamy piękno, ale jest to piękno w stylu „jak to cudownie jest żyć”.
Tak czy inaczej, na „We're Here Because We're Here” można znaleźć kilka ciekawych kompozycji. Zacznę od początku, czyli od „Thin Air”. Zaczyna się jednostajnym, prostym rytmem i kilkoma dźwiękami gitary, do których śpiewa Vincent. Ale jego wokal, co to ma być? Jeszcze nigdy nie śpiewał tak wysoko. Przez lata zawsze walczyłem z każdym fagasem, który śmiał powiedzieć, że Anathema to pedalski zespół, teraz tylko to słowo ciśnie mi się na usta. No ale to tylko śpiew, muzyka za to jest wyśmienita. Bardzo jasna, przejrzysta i oczywiście bardzo pozytywna.
Kolejnym dobrym kawałkiem jest numer „Everything”. Aranżacja, choć nie specjalnie odmieniona od demo wersji, brzmi oczywiście o niebo lepiej. Tutaj startuje fortepian, a razem z nim wokalny tandem Vincent/Lee. To pierwsza pozytywna kompozycja Anathemy i raczej najlepsza z tego ich dorobku, choć mam jedno zastrzeżenie. Konstrukcja tego songu trochę przypomina „Summernight Horizon”, druga kompozycje tego albumu, tam również fortepian gra pierwsze skrzypce itd., aczkolwiek ten jest trochę mocniejszy od „Everything”.
Najciekawszym jednak punktem tej płyty jest „A Simple Mistake”. To jedyny kawałek, w którym Vincent ma to coś w głosie. Ten ból, emocje, uczucie, no nazwijcie to jak chcecie, ten koleś potrafił wyśpiewać smutek. Ze szczęściem już nie idzie mu tak dobrze, ale może się jeszcze nauczy:)
I to było by na tyle. Reszta kompozycji z lekka mnie irytuje, albo jest mi kompletnie obojętna, ale największą pomyłką tego wydawnictwa jest „Get Off, Get Out” autorstwa John'a Douglas'a. Ten utwór brzmi jakby był kawałkiem Porcupine Tree, a ja nie rozumiem, po co grać tak, jak ktoś inny, kiedy jest się świetnym w swoim stylu.
Podsumowując... Album ten ma bardzo czyste brzmienie, słychać, że chłopcy (i dziewczę) dopieścili go i to bardzo, przez co słucha się go dobrze, ale brzmienie to przecież nie wszystko. Liczy się muzyka i niestety muszę przyznać, że jest średnio. To jedna z tych pozycji, których przestaje się słuchać i bardzo rzadko do nich wraca.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Anaal Nathrakh - Domine Non Es Dignus


„I Wish I Could Vomit Blood On You... ...People” … Tym wymiotującym melanżem zaczyna się rzeczony album i sam tytuł mówi chyba wszystko o zespole i ich muzyce...
„Domine Non Es Dignus” to drugi krążek angielskiego duetu Anaal Nathrakh, który ukazał się na naszym padole na początku listopada 2004 roku. Założycielem i jedynym muzykiem jest Mick Kenney, czyli Irrumator. Wokalnie pomaga mu krzykacz Benediction Dave Hunt, który tutaj przybrał ksywę V.I.T.R.I.O.L.
Z wydaniem tego materiału zmienił się styl formacji. Necro black metal został zastąpiony fuzją black metalu i grind cora i szczerze powiedziawszy był to dobry manewr. Wystarczy przesłuchać trzeci numer o wymownym tytule „Do Not Speak”, aby dojść do tych samych wniosków co ja. To jedna z najlepszych kompozycji na tym krążku. Szybka, miejscami melodyjna i ciągle prująca do przodu agresywnie i brutalnie jak przystało na czarną muzę. Charakterystycznym motywem jest tutaj wokal. Oczywiście Dave dwoi się i troi na całym albumie, ale tylko miejscami używa czegoś, czego na pierwszej płycie nie czynił, a mianowicie śpiewa heavy metalowym falsetem. Są to w sumie tylko wstawki, ale dzięki nim muzyka Anaal Nathrakh stała się bardziej finezyjna. Przypominają one nieco wyczyny Ishana z Emperor, ale tylko dlatego, że zapoczątkował on coś takiego w black metalu. Podobną kompozycją jest kawałek „This Cannot Be The End”. Tak samo jak poprzedni, wrzyna w ziemię aż miło.
Jeżeli ktoś lubił ich wcześniejsze dzieła, to nie ma się o co martwić, nadal ich twórczość to jeden wielki bluzg skierowany ku ludzkości. Teraz tylko projekt ten stał się jednym z protoplastów można powiedzieć nowego stylu. Ale nie będę im słodził, po prostu opisze jeszcze co znajdziecie na tym krążku.
Automat perkusyjny rządzi całym materiałem. Brzmi on świetnie, więc nie ma się do czego doczepić. A jak jest już automat, to są też zawrotne tempa, ale to akurat jest do przewidzenia. Do wyczynów Dave'a Hunt'a dodam jeszcze to, że używa on efektów, które przesterowują jego wokal na nieco industrialny. Patent ten był oczywiście świadomym czynem, gdyż łączy się to w całość z różnego rodzaju samplami z filmów, jak i chorymi elektronicznymi dźwiękami wytworzonymi w mózgu Irrumatora.
Muzyka tego duetu jest dla każdego szaleńca, lubiącego się w szybkiej, agresywnej muzie, gdyż przez całe czterdzieści kilka minut nie będzie wytchnienia, tylko rzeźnia, masakra i zniszczenie. Czego chcieć więcej?

sobota, 5 czerwca 2010

Hiroshima Will Burn - To The Weight Of All Things


Dzisiejszy death metal kompletnie mnie nie kręci. Nawet już nie pamiętam, czy jakakolwiek płyta śmierć metalu z ostatnich pięciu lat naprawdę przypadła mi do gustu, ale jak to się mówi „szukajcie, a znajdziecie”. I znalazłem...
Hiroshima Will Burn to australijski zespół tworzący muzykę z pogranicza technicznego death metalu i metalcora, ale to nie wszystko. Grupa ta miesza te style z jazzowymi wstawkami i progresywnymi najazdami oraz dysonansami, jak to bywa w tak pokręconej muzyce…
W 2009 roku światło dzienne ujrzał ich debiut o nazwie „To The Weight Of All Things”. Album zawiera osiem utworów zamykających się w lekko ponad 30 minutach. Nie jest to ani za długo, ani za krótko, można rzecz w sam raz.
W składzie mamy pięć osób i każda z nich jest niesamowicie utalentowana. Gitarzyści tworzą raz to ciężkie, śmiercionośne riffy, by za chwile zmienić je na jazz wstawki, które wprowadzają kontrolowany chaos. Sekcja rytmiczna również czyni fenomenalne rzeczy. Bas ciągle słyszalny, pulsuje raz to do rytmu perkusji, a raz razem z wiosłami. Ma on również kilka momentów solowych, takich jak początek „Enigmatic Consumption” - to jedna z moich ulubionych kompozycji na tym krążku . No i perkusja... Ten instrument też czyni wiele dobrych, ciekawych rzeczy na „To The Weight...”. Słychać, że pałker Josh Reynolds to świetny muzyk, potrafiący grać w rożnych tempach, z finezją i fantazją. A to, co chwali mu się najbardziej to rzadkie używanie blastów. Za to mamy tu częstsze jazdy na dwie stopy, czyli to, co w deathie jest najciekawsze. A jak już słyszymy jakieś blasty, to są one tak umiejętnie dopasowane do reszty, że kompletnie nie przeszkadzają słuchaczowi w odbiorze muzyki. No i został jeszcze wokal... A jest on jak to na death metal przystało głęboki, agresywny i mocny. Cóż tu dużo pisać... genialny tak jak pozostali.
Ciekawostką płyty jest numer „Laberinto”. To instrumentalna sztuka pokazująca, jak dobrzy techniczne są muzycy Hiroshima Will Burn. Nie usłyszycie na niej ani jednego death riffu, ani jednego blastu. To spokojna jazzująca aranżacja w wielkim stylu. Prawie, że poetyczna.
Ta płyta jest świetna bez dwóch zdań. Niestety to pierwsze i ostatnie wydawnictwo tej formacji. Prawie zaraz po wydaniu tego debiutu ogłoszono rozpad zespołu. Trochę przykre, gdyż zaświecili bardzo jasno w death światku... Zgaśli jeszcze szybciej.

czwartek, 3 czerwca 2010

Amorphis - Silent Waters



Minęło dziewięć lat... Tyle czasu potrzebowałem, by znów zainteresować się jakimś materiałem spod szyldu Amorphis. Ale i tak nie sięgnąłem po ich ostatnie dzieło, tylko cofnąłem się do przedostatniego wydawnictwa „Silent Waters”, które wyszło w 2007 roku. Pewnie zrobiłem tak dlatego, że dowiedziałem się, iż Finowie znów swymi inspiracjami sięgnęli do Kalevali, tak jak robili to za dawnych dobrych czasów np. w „Tales from the Thousand Lakes ”.
„Silent Waters” to moja pierwsza przesłuchana płyta z Tomim Joutsenem na wokalu. Oczywiście słyszałem jakieś tam single i widziałem teledyski z nim w roli głównej, ale jakoś nie ciągnęło mnie do płyty. W końcu stało się...
Przesłuchałem raz, przesłuchałem kilkadziesiąt razy i niestety... trochę żałuje czasu, który zmarnowałem. Wydawnictwo to jest średnie, nie zaskakuje niczym szczególnym ani nie wybija się ponad przeciętność. Ckliwe melodie wylewają się z niego tonami.
Nowością dla mnie był growl, który powrócił do muzyki Amorphis (np. w „Weaving the Incantation”, „Towards and Against” itd.). Poza tym Tomi cholernie przypomina swoimi wyczynami Pasi Koskinena, ma podobną manierę śpiewu. Pewnie właśnie dlatego wylądował w Amorphis na etacie.
Ale nawet tu znalazłem coś, co przykuło moją uwagę. Pierwszym numerem, dzięki któremu zupełnie nie spisałem tej płyty na straty jest „Towards and Against”. To jedna z szybszych kompozycji, gdzie gitarki ciekawie łączą się z klawiszami w tle i growlem - i jest prawie dobrze, do czasu aż wchodzi refren... cukierkowaty, aż do wyrzygania. Ale i tak całość w porównaniu do innych jest na plus. Kolejnym interesującym utworem jest „I of Crimson Blood”. Ten to zaczyna się melodyjnym fortepianem, który przeobraża się w melodyjną solówkę na gitarze. Później wchodzi Tomi i ich wyczyny przypominają mi lekko Lake of Tears, ale jest trochę za sielankowato, trochę za bardzo wesoło. Następny kawałek to już balladka „Her Alone”, najdłuższa kompozycja na tym albumie i obok poprzedniego najlepsza. Mógłbym nawet napisać, że przypomina mi ona ich wyczyny z czasów kiedy jeszcze na samą myśl o słuchaniu ich albumów serce szybciej mi biło. Mógłbym tak napisać i szczerze bardzo bym chciał. Ale niestety to jest tylko niezłe, a echa przyszłości już ledwo co słychać.
Największy chłam w metalu pochodzi z Finlandii. Jeżeli ktoś szuka ckliwych, chwytliwych melodyjnych pioseneczek to tam na pewno coś znajdzie. Z przykrością muszę przyznać, że Amorphis podąża w tym kierunku, choć resztki ich honoru nadal są słyszalne. Ale jest ich tak mało, że prawie ich nie ma.Progressive-Bolt