sobota, 16 kwietnia 2011

Judee Sill - Judee Sill


Judee Sill była amerykańską piosenkarką, tworzącą w latach 70-tych. W swoim dorobku miała tylko dwa albumy. Może nagrała by więcej gdyby nie śmierć, która przyszła do niej nagle, poprzez przedawkowanie narkotyków.
Jej pierwsza płyta wyszła w 1971 roku i nazywała się po prostu „Judee Sill”. Na albumie znalazło się jedenaście kompozycji utrzymujących się w klimacie barok popu, akustycznego rocka oraz folku z naleciałościami amerykańskiego country.
Większość kompozycji jest wykonana na fortepianie, albo na gitarze akustycznej. I tak w „The Archetypal Man”, przykładowym barok popowym numerze, w tle słychać skrzypce, do których Judee jak przystało na kompozytorkę country, plumka sobie spokojnie na gitarze.
Większość tekstów jest zabarwiona wiarą, gdyż Judee była osoba wierzącą. Przykładowym numerze o takiej tematyce jest kawałek „Jesus Was A Crossmaker”, który zalatuje lekko muzyką gospel. Największym przebojem tego wydawnictwa jest utwór „Lady-O”, przypominający kompozycje, które Poul McCArtney tworzył dla The Beatles w późniejszych latach ich działalności.
Płytę tę Judee Sill nagrała w wieku dwudziestu siedmiu lat, dziesięć lat przed swoją śmiercią. Niedawno bo 6 lat temu amerykańska wytwórnia Rhino Handmade wydała reedycje jej albumów, by przypomnieć amerykańskim fanom muzyki, że kiedyś taka osoba istniała i że jej muzyka coś znaczyła.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Comecon - Fable Frolic


Tym razem chciałbym wam zaproponować coś starszego. Czy kojarzycie jeszcze ten zespół? Pewnie tylko nieliczni z was wiedzą co Comecon sobą reprezentował. Ja sam znałem tylko ich dwie pierwsze płyty, nigdy nie mając okazji poznać ich ostatniego dzieła. Nadszedł czas to zmienić…
„Fable Frolic” to płytka, która wyszła w 1995 roku i była najbardziej eksperymentalną częścią twórczości zespołu. Czternaście utworów, które znalazły się na tym krążku, to nadal death metal, ale już nie tak klasyczny, jak to bywało wcześniej, to bardziej eksperymentalne spojrzenie na ich wcześniejszy styl. Wiele kompozycji opatrzona jest w thrashowe riffy, skoczne i szybkie. Najczęściej połączone są one z hardcorowym feelingiem, który za cholerę nie przypomina tego co można było spotkać na wcześniejszych krążkach tej grupy. Zniknął gdzieś growl, który zastąpiono zwykłymi krzyczącymi wokalami autorstwa Marc’a Grewe z grupy Morgoth.
Ciekawostką albumu są wstawki na gitary akustyczne, które wprowadzają do kompozycji pewną przestrzeń, więc nie jest to tylko czysta agresja. Tak jak to bywało wcześniej liderzy Comecon do nagrania tego wydawnictwa użyli automatu perkusyjnego. Brzmienie tej machiny jest po prostu cudowne, trzeba się naprawdę dobrze wsłuchać, by dosłyszeć jakiekolwiek różnice między sztuczną a żywą perkusją. A to jak na 1995 rok jest nie lada wyczyn. Album ten kończy się ponad 10 minutowym elektronicznym eksperymentem o nazwie po prostu "Track 14". Do jego nagrania użyto Minimoog oraz syntezator Buchla. Kiedy słucha się tych dźwięków człowiek się zastanawia, co mogłoby jeszcze wyjść pod szyldem Comecon? Niestety już się tego nie dowiemy.
Fani poprzednich płyt nie mają czego szukać na tym krążku, ale ludzie którym odpowiada połączenie deathu z hardcorem, powinni tu znaleźć cos dla siebie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Bathory - Nordland I


Minęło trochę lat od powstania tego albumu, a ja jakoś nie miałem wielkiej chęci, by go poznać. Pewnie dlatego, że jego poprzednik jakoś nie przypadł mi do gustu. „Destroyer of Worlds” był za bardzo chaotyczny, zbyt nie poukładany. Z tego co wyczytałem w prasie
muzycznej „Nordland I” miał być inny, ale nawet to nie przeciągło mnie do niego. Teraz kiedy go słucham, jakoś nie specjalnie żałuje, że wcześniej się z nim nie zaznajomiłem, choć to stosunkowo dobry album. Ale to już nie jest ważne...
„Nordland I” jest pierwszą z czterech części sagi o krainach północy, i jak wiadomo Quorthon zdążył nagrać tylko dwie części, gdyż zszedł z tego świata. A jaka jest pierwsza część? Jest to powrót do viking metalu z takich wielkich płyt jak „Hammerheart”,
czy też “Twilight of the Gods”. Oczywiście są istotne różnice w tym co dostaliśmy na Nordland, a tym czym był viking metal, na początku lat 90-tych made in Bathory. Po pierwsze brzmienie... Nie jest tak brudne jak to było na ww. płytach, jest czytelniejsze, choć oczywiście mogłoby być trochę lepsze. Wydaje się, że w studio umyślnie je "zbrudzono" na potrzeby płyty. Cóż na pewno album ten nie był nagrywany na 8 ścieżkowcu jak np. „Hammerheart”.
Różni się też muzyka, jest jakby żywsza. Riffy są agresywniejsze, bardziej konkretne. A to akurat jest zrozumiałe, lata mijały, a Quorthon między czasie grał ten swój post-thrash, a przecież zawsze coś zostaje. Najbardziej to słychać w utworach „Dragons Breath”, może i jest on nieco melodyjny, to jednak niektóre jego riffy mogłyby się znaleźć na płytach „Oktagon” lub „Requiem”. Tak samo jak w „Broken Sword”, który jest szybki, prawie że punkowy. Podobnie ma się z „Great Hall Awaits a Fallen Brother”, w nim słychać echa „Blond, Fire, Death”.
Kolejną różnica jest brak tej podniosłości, monumentalności jaka charakteryzowała viking metal Bathory lat 90-tych, tutaj też on jest, ale to jakby nie było to. Album zaczyna utwór „Prelude”, który niesamowicie przypomina wczesne ambienotwe dokonania Mortiisa. Następnie mamy tytułowy „Nordland I” i już wiem do czego najbardziej porównać tą płytę, do albumu „Blood on Ice”. To było pierwsze viking wydawnictwo w dokonaniu Quorthona, na nim jeszcze nie wiedział dokąd zmierza ze swoją muzyką i na pierwszym Nordlandzie, jest podobnie.
Tak jak na „Blood On Ice” można znaleźć ciekawe ballady, tak też i tu jest jedna ciekawa. „Ring of Gold” jest zagrana od początku do końca, na akustycznych gitarach. To prawdziwa opowieść o smokach północy, górach, lasach, z pogranicza świata mitologii i świata fantasy. Ten utwór jest przykładem tego, że Quorthon nie stracił jeszcze daru tworzenia ciekawej muzyki. I od tego momentu, czyli od 5 numeru płyty, album ten jakby stał się bardziej tym czym powinien być, a więc viking opowieścią prosto z północy. Riffy bardziej rozmyte w „Foreverdark Woods”, opowiadają legendy północnych krain, pełnych lasów, ciemnych i tajemniczych, ale jednocześnie przyciągających i magicznych.
Jak napisałem wyżej to dobry album i to nie jest tylko moje zdanie, wystarczy poczytać inne recenzje fanów lub krytyków muzycznych. Oczywiście każdy znajdzie tu, lub też nie to czego szuka, ale to przecież normalne. Kto wie, może za niedługo zaznajomię się z druga częścią Nordlandu?

niedziela, 3 kwietnia 2011

Crippled Black Phoenix - A Love Of Shared Disasters


Crippled Black Phoenix to zespół, który w tym natłoku muzyki w dzisiejszych czasach jakoś wymykał się mojemu wzrokowi, choć może bardziej słuchowi. Ale w końcu udało mi się poznać ich wyczyny, ich debiut A Love Of Shared Disasters. Kiedy dowiedziałem się, że zespół ten to taki uboczny projekt Justina Greavesa z Electric Wizard, który dokooptował sobie do towarzystwa Dominica Aitchisona z Mogwai i kilku innych znanych osobistości, jak np. Kostasa Panagiotou i Andy’ego Semmensa, którzy są znani z funeral doom metalowego zespołu Pantheist, to zaciekawiłem się bardzo tym co tam razem naważyli. A co dostałem? Ballady, wolne, duszne, prawie, że czarne, pełne smutku, melancholii, zadumania nad kondycją człowieka i światem w którym żyje. Muzykę Criplled Black Phoenix na A Love Of Shared Disasters można określić jako eksperymentalny post-rock. Niektóre kompozycje tego albumu są prawie ambientowe tak, jak instrumentalny utwór The Whistler. Rozciąga się jak rzeka, która nie ma końca, gdyż zapętla się jak mitologiczny oroboros, jednocześnie jest w nim spokój, który można odnaleźć na bezkresnych wodach oceanu, ale też i zapowiedz jakiegoś końca, może śmierci... Podobny, choć bardziej apokaliptyczny jest Long Cold Summer, najdłuższy utwór tego albumu. W innych możemy usłyszeć trochę folkowych wstawek odegranych na akordeonie, tylko jak to przystało na tak nastrojową płytę, są one zimne, nostalgiczne. Ale oczywiście nie wszystko jest tu odpychająco smutne. Niektóre z ballad są prawie że komercyjnie, przebojowe. Jak choćby Suppose I Told The Truth, albo When You're Gone, które mogłyby konkurować z numerami czołowych brytyjskich rockowych zespołów. Płyta ta ma w sobie wiele pokładów emocji i ciężko byłoby opisać to wszystko, poza tym jaki w tym byłby sens? Każdy, kto sięgnie po jej zawartość, przekona się o tym na własnej skórze. To muzyka dla ludzi, którzy nie szukają radości w muzyce, szczęścia… Debiut Brytyjczyków jest jak requiem, jak lament i jestem pewien, że nie każdy zdoła dotrzeć do sedna tych dźwięków. Pewnie nie każdy będzie tego chciał… Progressive-Bolt