sobota, 10 listopada 2012

Augury - Fragmentary Evidence

Druga odsłona zespołu Augury, czyli Fragmentary Evidence to jedna z tych płyt na które po prostu trzeba mieć czas. Muzyka ta nie jest ani przyjemna, ani przebojowa. Pod jej wpływem nie lecą po policzkach łzy, ani uśmiech nie pojawia się na twarzy. To muza, która swoim skomplikowaniem i trudnością w odbiorze sprawi, że pewnie niejeden recenzent (w tym pewnie też ja) połamie sobie przysłowiowe zęby, a zwykły odbiorca albo jej nie zrozumie, albo odda jej hołd, gdyż w takich przypadkach liczy się wszystko lub nic. Fragmentary Evidence parafrazując ustęp z biblii - nie jest letnia. A co na niej jest? Znajdziecie tu ogólnie rzecz biorąc techniczno progresywny death metal z bardzo wysokim potencjałem, jak dużym, musicie tego doświadczyć sami. Dziewięć utworów, które znajdują się na ww. albumie zamykają się w nieco ponad 55 minutach. Obfitują one w częste zmiany tempa, co wiąże się z masą różnego rodzaju riffów, które rzadko się powtarzają (oczywiście w jednym numerze). Aranżacje są nietuzinkowe, wszystko jest obmyślane od początku do końca, żaden dźwięk nie jest przypadkowy. Wszystko oparte jest na szkielecie death metalu, czyli znajdziecie tu mnóstwo blastów, jazd na dwie stopy, brutalności, agresji no i growlingu, ale oprócz tego jest tu coś jeszcze. Zwolnienia... Najbardziej progresywne momenty tej płyty. Pierwsze usłyszycie pod koniec numeru o nazwie Simian Cattle - z lekka psychodeliczne, ale bardzo krótkie. Drugie pojawia się w kawałku Orphans of Living. Jest ono trochę niepewne, nieśmiałe, jakby to nie było dobre miejsce na coś tego typu, choć jednak wpasowuje się idealnie w całość. Za to kolejny utwór Jupiter to Ignite zaczyna się od kosmicznego i progresywnego zwolnienia, które w różnych formach przewija się przez cały numer. Są to przepiękne wirtuozerskie wstawki, przepełnione klimatem, które przypominają dokonania zespołu Cynic. To jeden z najciekawszych kawałków tego albumu, jak i jeden z najbardziej rozbudowanych, gdzie death metal nie dominuje nad kształtem całej kompozycji. Gdyby było tego więcej... Brimstone Landscapes to kooperacja z członkami innej kanadyjskiej grupy o nazwie Unexpected. Wyróżniają się w nim piekielnie dobre aranżacje wokalu, szczególnie w ostatnich wersach utworu, gdzie anielski głos Leïlindel łączy się z growlem Patricka i skrzekiem Syriaka. Szkoda, że nie ma tu więcej takich momentów. No i mamy tu jeszcze ponad 11 minutowy Oversee the Rebirth, który jest niczym żeglowanie po morzu technicznego grania. I znów naleciałości Cynic rzucają się na pierwszy plan, ale to nie dziwi, bo to przecież oni są twórcami takiego grania, więc naleciałości zawsze będą istniały. Tylko nielicznym udaje się wyjść z cienia swych prekursorów. Oczywiście to, co napisałem wyżej to tylko mały fragment tego co tu usłyszycie, tego co tu odkryjecie, jeżeli tylko będziecie tego chcieli. Fragmentary Evidence to muzyka oryginalna, wymagająca i nie ma co owijać w bawełnę, nie dla każdego. To muza dla muzyków i dla tych, którzy w muzyce uwielbiają kontrolowany chaos dążenia do perfekcji. Jeżeli jesteś jedną z tych osób to album dla ciebie.

środa, 10 października 2012

Arcana - Inner Pale Sun

Czy którekolwiek z Was śniło o muzyce? Muzyce stworzonej gdzieś poza naszym światem? O muzyce wszechświata? Muzyce nieba? Jaka ona była? Niektórzy z ziemskich muzyków starają się ją odtworzyć, powielić to, co kiedyś usłyszeli czy to we śnie, czy to w wizji na jawie. Jednym się to udało, chociaż tylko po części, inni nadal próbują, ale nic nigdy im z tego nie wyjdzie. Na czwartej płycie szwedzkiego projektu Petera Petterssona o nazwie Arcana możemy usłyszeć kilka dźwięków, które mogą, choć nie muszą, przybliżyć was do muzyki, która mogłaby powstać "gdzieś tam". "Inner Pale Sun", tak to nazywa się ten album, zawiera osiem utworów, tak jak do tej pory bywało, skomponowanych głównie na kotły, cymbały, różnego rodzaju smyczki, majestatyczne dźwięki klawiszy oraz na najcudowniejszy instrument na naszej wspaniałej planecie, czyli ludzki głos. A propos ludzkiego głosu, to na krążku tym usłyszycie po raz pierwszy w szeregach Arcana - Ann-Mari Thim. Zastąpiła ona Ide Bengtsson i muszę stwierdzić, że zrobiła to w udany sposób. Teraz coś o muzyce. Krążek zawiera cztery kompozycje, do których powstał tekst, ale słowa tylko trzech z nich zostały zamieszczone we wkładce, więc technicznie rzecz biorąc, pozostałe cztery powinny być instrumentalne. W praktyce wygląda to tak, że mistycznym dźwiękom powstałym w głowie Petera prawie zawsze towarzyszą wokale. Najczęściej jest to zawodzenie Ann-Mari, albo męski lub męsko-damski chór stworzony z wokali Petera i Ann gdzieś w tle utworu. Całość "Inner Pale Sun" jest dosyć równa, nie znajdziecie tu słabych punktów. Jednakże kilka momentów zasługuje na wyróżnienie. Otwierający album "My Cold Sea", dzięki rytmowi wybijanemu na kotłach może się kojarzyć z muzyką plemienną. Ale to tylko rytm, muzyka i wokale prowadzą nas w trochę inne klimaty. Kolejnym wyróżniającym się kawałkiem jest instrumentalny "Icons". W nim chór męski, cymbały i dźwięki dzwonów kościelnych roztaczają przed nami wizje krain średniowiecza. Ostatnim utworem wybijającym się nad resztą jest "Innocent Child". Mogłaby to być kompozycja Dead Can Dance, nawet wokale Petera stylizowane są na śpiew Brendana Perry. Czy to dobrze, czy źle, oceńcie sami. Peter Pettersson nigdy nie ukrywał swojego zamiłowania do DCD, co przecież słychać w jego muzyce. Jednak dla mnie Arcana pomimo wszystko nadal zostaje daleko w tyle za sławnym duetem, chodź w przeszłości myślałem inaczej. Po wnikliwym słuchaniu "Cantar de Procella" (największe dzieło Arcana), miałem wizje jak Arcana staje się równie dobrym zespołem, lecz gdzieś po drodze stracili na impecie. "Inner Pale Sun" to dobra płyta, pewnie dla niektórych z was bardzo dobra, ale niestety czegoś tu brakuje. Ciężko stwierdzić czego, tak samo jak ciężko byłoby odtworzyć muzykę z naszych wizji sennych. Aż ciśnie się na usta... tak blisko, a jednak tak daleko. Progressive-Bolt

Jarboe - Sacrificial Cake

Nigdy za bardzo nie lubiłem Swans. Mimo, że poznałem większość ich dyskografii, to jakoś ta muza nie przypadła do mojego gustu. Zaciekawił mnie za to wokal Jarboe, dlatego zapragnąłem poznać jej solowe dokonania. Sacrificial Cake to druga pozycja tej artystki, na jaką udało mi się trafić. Album ten to aż szesnaście kompozycji zamykających się w ponad godzinie muzyki, a każda z nich jest inna, choć wszystkie oscylują wokół post-punku i darkwave'u. Napisałem inne, gdyż jest to przede wszystkim muzyka eksperymentalna, wręcz awangardowa. Wszystko rozpoczyna jeden z moich ulubionych utworów tej płyty - "Lavender Girl". To mistyczna, płynąca niczym dym z kadzidła muzyka o pełnej gamie zapachów, kończąc oczywiście na lawendzie. Kolejny kawałek jest równie ciekawy, a zatytułowany jest tajemniczo - "Ode To V". Tak jak w pierwszym, tak i tutaj możecie doświadczyć mistycznego uniesienia, z niewielką nutką plemiennych rytmów. W nim oprócz szamańskiego zawodzenia, Jarboe recytuje nam tekst, który opowiada o pewnym rytuale, kobiecie i ... przekonajcie się sami. Trzecim kawałkiem, który zrobił na mnie wrażenie jest "Not Logical". Zaczyna się prawie, że industralowym rytmem, który po chwili zanika (choć będzie pojawiać się co jakiś czas przez całą długość utworu), a z ciszy wyłania się paraliż zagrany na klawiszach organ. Dochodzą do tego równie przeciągane dźwięki elektroniczne, które łączą się we wspólną całość. A Jarboe co jakiś czas wyśpiewuje "Open Your Mind" i recytuje słowa, na które każdy z nas powinien się otworzyć. Poza tymi trzema jest tu jeszcze kilka podobnych pozycji, pełnych mistycyzmu, tajemnicy i wyciszenia... Ale są tu też inne kawałki, które mogłyby się znaleźć na płytach Swans, jak np. "My Buried Child", "Yum-Yab" czy też "Surgical Saviour". Ten ostatni zaliczam do kawałków, które najmniej przypadły mi do gustu, a są to kompozycie najbardziej mroczne, prawie że zimne. Ale przecież to nic dziwnego, gdyż Swans, a przez to też i Jarboe, znani są przecież ze swego umiłowania do tzw. "zimnej fali". Oprócz ww. do tych najzimniejszych punktów płyty należą jeszcze "Tragic Seed", "Troll Lullaby" i kończący cały album utwór "Troll". W ten ostatni lepiej nie wkręcać się zbytnio, gdyż może przerazić. Kiedy pierwszy raz usłyszałem "Lavender Girl", pierwszy utwór tego krążka, pomyślałem, że będzie to cudna płyta, niestety... Sacrificial Cake to tak jakby przedłużenie zespołu Swans, tylko oczywiście bez wokali Michaela Gira. I chyba tylko tak należy patrzeć na to dzieło. Oczywiście czuć tu pewne małe eksperymenty, które mogłyby w przyszłości zmienić trochę strukturę tej muzyki i stać się czymś więcej, ale jak na razie to tylko próby. Jeżeli więc lubicie grupę Swans, to ta pozycja jest muzyczną lekturą dla was. Progressive-Bolt

sobota, 22 września 2012

Cobalt - Gin

Z połączenia amerykańskiego stylu grania z europejskim black metalem zawsze wychodziło coś ciekawego. Nie zawsze było to dobre, no ale nie zawsze dostaje się płytę, która rzuca na kolana. W sumie dzieje się to niezwykle rzadko. W niniejszej recenzji przedstawię Wam, jak to wszystko się ma do amerykańskiej formacji Cobalt. Na sam początek zaznaczę, że z całej dyskografii znam tylko ten album, czyli ich trzecie dzieło o nazwie bardzo znanego napoju wysokoprocentowego Gin. W skład grupy wchodzą Erik Wunder - multiinstrumentalista i główny kompozytor oraz Phil McSorley odpowiedzialny za wokale i gitary - sierżant U.S. Army. Jak widać wokalista to żołnierz, a teksty do tej płyty powstały, kiedy stacjonował w Korei południowej. Ostatni jak do tej pory krążek Cobalt przesycony jest wojną, co potwierdza sama okładka, przedstawiająca młodego Hemingway'a w mundurze. Postać pisarza na okładce kapeli, która niby gra black metal jest cholernie zastanawiająca i niecodzienna. To samo dotyczy tekstów, bo chociaż opowiadają o wojnie i zabijaniu, to jednak jest tu pewna głębia, pojawia się też w nich mała wstawka dotycząca marihuany. Motyw ten znajdziecie w najbardziej wyrazistym numerze tego albumu, a mianowicie w Dry Body. To gęsty, pełen dymu i pierwotnej energii (która siedzi w każdym z nas) utwór, który mógłby się znaleźć na którejś płycie Neurosis. Ale przecież Neurosis nie grają black metalu powiecie... No właśnie... Najciekawsze w muzyce Cobalt jest to, że black metal jest tu tylko szkieletem wszystkich kompozycji. Najczęściej odzwierciedla to typowy dla tego gatunku wokal oraz brzmienie gitar. Lecz feeling tej płyty jest bardzo sludgowo-stonerowy, oczywiście są tu też szybkie i siarczyste numery, prawie że "made in Norway" typu "Arsonry" lub "Stomach", ale nawet w nich czuć południową cześć USA. Ciekawostkami tego albumu są trzy rzeczy. Po pierwsze: Erik Wunder jest świetnym perkusistą. Stara się jak może, by muzyka Cobalt nie brzmiała prostacko. Partie bębnów są wręcz fenomenalne. Dwa: gościnnie na albumie zaśpiewała Jarboe, tworząc w numerze Pregnant Insect coś na kształt indiańskiego zawodzenia. I trzy: ostatni utwór, czyli 61 (poprzedza go 50 "kawałków" kilkusekundowej ciszy) Stew Craven / ..., to coś na kształt "powrotu do przeszłości". Słychać w nim śpiew czarnych niewolników i szczęk łańcuchów, w które prawdopodobnie są zakuci. To iście południowy "prison song". Gin wyszedł w 2009 roku i dla wielu czasopism traktujących muzykę metalową jak religię, krążek ten był przynajmniej w pierwszej piątce najlepszych płyt roku. Na jednym z portali internetowych był na pierwszym miejscu, wygrywając z Katatonią i ich Night is the New Day. Fakt ten mówi już coś o tej płycie, ale też o nie wymienionym przeze mnie z nazwy portalu. Szczerze to tych dwóch albumów nie da się porównać, a to, co mogłoby łączyć Cobalt z Katatonią to pierwsza minuta otwierającego utworu (tytułowego równocześnie) Gin, ten kto słyszał, wie o czym mówię. Kto nie, niech sięgnie po krążek. Progressive-Bolt

czwartek, 20 września 2012

Belphegor - Walpurgis Rites – Hexenwahn


Ostatni raz słyszałem ich jakoś w 2003 roku, przy okazji wydania ich czwartego krążka „Lucifer Incestus”. Nie zrobili na mnie większego wrażenia, nadal grali tak samo brutalnie i wtórnie jak wcześniej. Pod koniec 2009 roku wydali swój ostatni album „Walpurgis Rites – Hexenwahn”, czyli ich ósme wydawnictwo. Niestety muszę stwierdzić, że choć jest ono na dobrym poziomie, nadal jest tak samo jak wcześniej, czyli mało oryginalnie.
Znajdziemy tutaj dziewięć kompozycji, zamykających się w niecałych czterdziestu minutach muzyki. Mógłbym opisać każdy kawałek z osobna, ale nie zrobię tego, bo nie ma takiej potrzeby. Styl na „Walpurgis...” to, jak to bywało wcześniej, black/death metal, czyli nic się w tej materii nie zmieniło.
Charakterystyczną cechą tej płyty jest jej przewidywalność. Zaczynając od początku mamy utwór „Walpurgis Rites” z większym naciskiem na death metal, czyli więcej blastów, ciężkich riffów. Oczywiście również w nim znajdziemy elementy black metalu, ale charakter jego jest bardziej śmiercionośny. Następny „Veneratio Diaboli - I Am Sin” jest już w stylu black metalowym. Więcej w nim melodyjnych riffów, średnich temp, typowych zagrywek. I tak dalej... Przesłuchując ten album mamy taką właśnie mieszankę, raz jest brutalnie, raz melodyjnie. I jakoś szczerze nie chwyta mnie to do końca.
Styl reprezentujący przez ten austriacki zespół jest już eksploatowany przez wiele kapel. Belphegor może i jest jednym z pierwszych, zapoczątkował on fuzję black deathu w latach 90-tych, ale to nie usprawiedliwia ich do muzycznej stagnacji, jaką uprawiają już od paru ładnych lat. Wiem, że pewnie zmiana stylu zabiłaby tą formacje, gdyż ich diabelski image jest jedynym czynnikiem trzymającym ich przy życiu.
Więc co z tego, że „The Crosses Made Of Bone” posiada ciekawy thrash/deathowy wstęp, do którego z chęcią by się trochę pomachało czaszką? Co z tego, że chyba najbardziej ambitnym numerem w historii tej kapeli jest numer „Der Geistertreiber” i znajduje się on na tym krążku. Odpowiedź brzmi: no nic! To za mało, by wypłynąć na szersze wody. Zatem miejsce Belphegor nadal znajduje się w undergroundzie i raczej tam już pozostanie.

Agalloch - Ashes Against the Grain

Trzeci album Agalloch zaczyna się niczym wschód słońca nad zimnymi górami. Dźwięki gitar rozpływają się jak promienie słońca, mkną z szybkością światła przecinając chmury. Zagłębiają się w gałęzie drzew... W ten chłodny poranek twórcy Ashes Against the Grain zabierają nas w podróż, po swoich krainach marzeń, gdzie drzewa wyśpiewują ich pieśni, a wiatr roznosi je, aż na koniec czasu. Tak właśnie oczarował mnie Limbs, początek dzieła tego amerykańskiego bandu. Moim pierwszym kontaktem z tym zespołem była płyta The Mantle. Już wtedy zadziwiło mnie, że amerykański zespół gra tak jakby pochodził ze Skandynawii. To kapele z tamtych stron wplatały w swoją twórczość tak wielkie pokłady emocji i zimna. Agalloch widocznie uczył się od najlepszych, by stać się jednym z nich. Na Ashes... John Haughm i spółka poszli nieco dalej w swej ewolucji muzycznej w stosunku do poprzedniego longplaya. Gdzieś zniknęły, już i tak niewielkie, black metalowe wstawki słyszalne w The Mantle (nie wliczając skrzeczącego wokalu, który jest nadal). A folk, tak oczarowujący, tutaj jest ledwie wspomnieniem, lecz niesłychanie odczuwalnym. Osiem kompozycji składających się na ten album to w głównej mierze dark-post metal ubarwiony gdzieniegdzie akustycznymi wstawkami gitar, które przypominają nam przeszłość zespołu. Ale to nie wszystko... Do tej i tak juz urozmaiconej struktury Ashes... wkrada się wątek ambientu. Pojawia się on w dwóch numerach - This White Mountain on Which You Will Die - miniaturze, która jest zakończeniem Falling Snow, utworu gdzie post-metal jest daniem głównym, oraz w kończącym album Our Fortress Is Burning... III - The Grain, choć w nim ambient miesza się z noisem dając nam obraz niezwykle tajemniczy, niczym szum kosmosu. Perełką wśród dźwięków, które tu usłyszycie jest Fire Above, Ice Below, przypominający ich dokonania np. z płyty The Mantle. Dominują w nim czyste wokale, choć tak naprawdę to główną rolę odgrywa tu warstwa instrumentalna; tak jak na całej płycie, wokali nie jest zbyt dużo. Godnym uwagi jest też, uwieczniony dzięki pierwszemu teledyskowi grupy, Not Unlike the Waves. Oparty na niesamowicie wpadającym w ucho riffe i zawodzących wokalizach Johna staje się obok w/w utworu perfekcyjnym hołdem mrocznej sztuki Agalloch. Podsumowując Ashes Against the Grain jest kolejnym krokiem w nieprzerwanej ewolucji zespołu, a to co opisałem w kilku słowach to tylko wierzchołek eklektyzmu tej płyty. Miejmy nadzieje, że otwarte umysły słuchaczy Agalloch dostrzegą piękno w tych kompozycjach, szczególnie w długie jesienno-zimowe wieczory. Progressive-Bolt