sobota, 22 września 2012

Cobalt - Gin

Z połączenia amerykańskiego stylu grania z europejskim black metalem zawsze wychodziło coś ciekawego. Nie zawsze było to dobre, no ale nie zawsze dostaje się płytę, która rzuca na kolana. W sumie dzieje się to niezwykle rzadko. W niniejszej recenzji przedstawię Wam, jak to wszystko się ma do amerykańskiej formacji Cobalt. Na sam początek zaznaczę, że z całej dyskografii znam tylko ten album, czyli ich trzecie dzieło o nazwie bardzo znanego napoju wysokoprocentowego Gin. W skład grupy wchodzą Erik Wunder - multiinstrumentalista i główny kompozytor oraz Phil McSorley odpowiedzialny za wokale i gitary - sierżant U.S. Army. Jak widać wokalista to żołnierz, a teksty do tej płyty powstały, kiedy stacjonował w Korei południowej. Ostatni jak do tej pory krążek Cobalt przesycony jest wojną, co potwierdza sama okładka, przedstawiająca młodego Hemingway'a w mundurze. Postać pisarza na okładce kapeli, która niby gra black metal jest cholernie zastanawiająca i niecodzienna. To samo dotyczy tekstów, bo chociaż opowiadają o wojnie i zabijaniu, to jednak jest tu pewna głębia, pojawia się też w nich mała wstawka dotycząca marihuany. Motyw ten znajdziecie w najbardziej wyrazistym numerze tego albumu, a mianowicie w Dry Body. To gęsty, pełen dymu i pierwotnej energii (która siedzi w każdym z nas) utwór, który mógłby się znaleźć na którejś płycie Neurosis. Ale przecież Neurosis nie grają black metalu powiecie... No właśnie... Najciekawsze w muzyce Cobalt jest to, że black metal jest tu tylko szkieletem wszystkich kompozycji. Najczęściej odzwierciedla to typowy dla tego gatunku wokal oraz brzmienie gitar. Lecz feeling tej płyty jest bardzo sludgowo-stonerowy, oczywiście są tu też szybkie i siarczyste numery, prawie że "made in Norway" typu "Arsonry" lub "Stomach", ale nawet w nich czuć południową cześć USA. Ciekawostkami tego albumu są trzy rzeczy. Po pierwsze: Erik Wunder jest świetnym perkusistą. Stara się jak może, by muzyka Cobalt nie brzmiała prostacko. Partie bębnów są wręcz fenomenalne. Dwa: gościnnie na albumie zaśpiewała Jarboe, tworząc w numerze Pregnant Insect coś na kształt indiańskiego zawodzenia. I trzy: ostatni utwór, czyli 61 (poprzedza go 50 "kawałków" kilkusekundowej ciszy) Stew Craven / ..., to coś na kształt "powrotu do przeszłości". Słychać w nim śpiew czarnych niewolników i szczęk łańcuchów, w które prawdopodobnie są zakuci. To iście południowy "prison song". Gin wyszedł w 2009 roku i dla wielu czasopism traktujących muzykę metalową jak religię, krążek ten był przynajmniej w pierwszej piątce najlepszych płyt roku. Na jednym z portali internetowych był na pierwszym miejscu, wygrywając z Katatonią i ich Night is the New Day. Fakt ten mówi już coś o tej płycie, ale też o nie wymienionym przeze mnie z nazwy portalu. Szczerze to tych dwóch albumów nie da się porównać, a to, co mogłoby łączyć Cobalt z Katatonią to pierwsza minuta otwierającego utworu (tytułowego równocześnie) Gin, ten kto słyszał, wie o czym mówię. Kto nie, niech sięgnie po krążek. Progressive-Bolt

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz