niedziela, 31 stycznia 2010

Pantera - I Am The Night


Pantera, jeden z najbardziej znanych amerykańskich zespołów ciężkiej muzyki, na samym początku wykonywał klasyczny heavy metal, choć niektórzy podczepiają ich ówczesną twórczość pod glam i może coś w tym jest. Paradoksalnie sławę tej grupie przyniosły późniejsze, groove metalowe twory, a wcześniejsze poszły w zapomnienie... Nie dla mnie.
W 1985 roku Pantera wypuszcza na rynek swoje trzecie dziecko pt. „I Am The Night”. To ostatni album z wokalistą Terrencem Lee, którego w przyszłości miał zastąpić Phil Anselmo. Zawartość tego krążka to dziesięć rasowych heavy metalowych kompozycji, których pewnie mogliby pozazdrościć niejedni starzy wyjadacze tamtych czasów. Kiedy pierwszy raz usłyszałem te dźwięki, byłem w ciężkim szoku, gdyż nie wyobrażałem sobie, że takie rzeczy wychodziły w tamtych latach w USA. Przecież wtedy królował tam thrash, a tu prawie z niczego powstał heaviak na wysokim poziomie, atakujący nas z siłą największych europejskich formacji.
Od samego początku uderzenie jest mocne i tylko na parę momentów rozluźnia swój heavy uścisk. Pierwsze trzy kompozycje: „Hot and Heavy”, „I am the Night” i „Onward We Rock”, wyrwały się, jak dla mnie, z płyt niemieckiego Accept. Miażdżą swoimi przepięknymi riffami, prując do przodu pełne szaleństwa.
Oczywiście nie zabrakło tu też miejsca na lekkie zwolnienia. Przykładem tego jest utwór „Daughters of the Queen”, oparty na zagranym w średnim tempie riffie, przy którym head banging też mógłby być wskazany, albo podobny, tylko nieco cięższy „Come On Eyes”, z piękną solówką made by Diamond Darrell. No i oczywiście zamykająca cały album ballada „Forever Tonight”.
Płyta opatrzona jest mięsistym i ostrym brzmieniem. Słucha się tego przyjemnie i tylko najwięksi przeciwnicy heavy będą kręcić nosami. To jest kawał dobrej muzy i trochę szkoda, że Pantera jednak zmieniła styl. Z drugiej jednak strony nigdy nie dostalibyśmy tak wielkich płyt, jakie nagrali później. Pantera jest już historią, ale ich muzyka żyje nadal.

wtorek, 26 stycznia 2010

Tesserakt - The Unknown


Obiektem tej recenzji będzie pierwsza płyta progresywno - metalowego zespołu ze Stalowej Woli o nazwie Tesserakt. „The Unknown” to danie, które powinno najbardziej spodobać się ludziom gustującym w poczynaniach Dream Theater czy Liqiud Tension Experiment. Jednak nie do końca, gdyż instrumentalna muza tego kwartetu jest ubarwiona brzmieniem skrzypiec, co dodaje jej uczucia i powiewu lekkiej oryginalności.
Szczerze, to mógłbym skończyć tą recenzje w tym miejscu, gdyż reszta będzie dla mnie bezsensownym prawieniem o czymś, co już się powiedziało. Przesiąknięcie patentami Dreamów jest tak widoczne, że cała reszta nowatorskich rzeczy jest przez nie przyćmiona.
Porównując dalej, to utwór „111” jest numerem, który przypomina mi cholernie dokonania Ankh, a konkretnie myślę o grze skrzypiec. Jednocześnie te same skrzypce lepiej brzmią w „Pięcie Zeusa”, gdzie jakby bardziej wpasowały się w całą aranżacje. W numerze otwierającym, o niecodziennym tytule „Ultrarozpierdalator”, jawnie mamy kopię riffu Metallici z „From Whom The Bells Tolls” itd.
Najdłuższym kawałkiem tu zamieszczonym jest kończący to wydawnictwo „Battle Royale”. Prawie jedenaście minut muzycznych pasaży, zmian tempa, klimatu, mieszanina wszystkiego tego, co dobre w progresji, jak i tego, co jest tylko średnie.
Zawsze szukam w progresji czegoś, czego jeszcze nie słyszałem. Tutaj niestety jest tego mało, a to, co znalazłem, nie zaskakuje mnie na tyle, bym mógł się nad tym zatrzymać dłużej. Jak na początek nieźle, ale widzę długą drogę, która tak naprawdę nie wiadomo gdzie zawiedzie Tesserakt... Wielkość, albo zapomnienie...

czwartek, 21 stycznia 2010

Förgjord - Ajasta Ikuisuuteen


„Ajasta Ikuisuuteen” – spytacie pewnie co to za bełkot, ja wam odpowiem - to pierwszy w historii long play fińskiej grupy o nazwie Förgjord. Album ten zawładną mną doszczętnie, po prostu nie potrafię przestać go słuchać. Pytam samego siebie – dlaczego? Przecież to totalny black metalowy jazgot, pełen brudnych brzmień, fatalnej produkcji oraz okazu niedociągnięć w technice gry. Może kiedy przebrnę przez ta recenzję, dowiem się tego?
Początek jest mroczny... Gdzieś w oddali słychać skrzek kruka, odgłos kroków, skrzypiący śnieg i ten mróz... Dźwięki „Alkusoitto” są niczym doomowa podroż do zakątków zimnych krain, pełnych smutku, nostalgii, ale też i pustki. A kiedy nastaje cisza, gdzie jeden numer kończy się, a drugi rozpoczyna, coś we mnie pęka, bo taka piękna atmosfera zamienia się w przesterowany, brudny, surowy black metal. Ale to trwa tylko przez kilkadziesiąt sekund... Kiedy w „Kristuksen Malja, Ruumis Ja Veri” tempo zaczyna zwalniać, ten mroczny klimat wraca i tu i tam w każdym z 7 kompozycji tej płyty. Właśnie przez ten feeling ta muzyka mnie tak kręci.
Powolnymi dźwiękami gitary zaczyna się kolejny „Veljeskunta”. Jego brzmienie jest tak surowe, że mógłbym przysiąść, że został nagrany w sali prób, a nie w jakimś studio. Ale to w niczym nie przeszkadza, by jest to pełen melancholii i agresji kawał dobrej muzy. Mamy tu połączenie dwóch kompletnie innych światów i połączenie to wychodzi niesamowicie.
Moim ulubionym tutaj songiem jest „Itseensä Kahlittu”. Gdy go słucham zastanawiam się, dlaczego nie ma więcej takich bandów. Uczucia, które włożyli panowie z Förgjord do skomponowania tegoż kawałka są przytłaczające, a w dzisiejszych czasach mało co tak przytłacza. Nie zrozumcie mnie źle, po prostu myślę, że właśnie tego każdy z nas szuka w muzyce. Nie szybkości, nie techniki, ale przekazu uczuć, jakiekolwiek one są. W tym numerze czuć prawdę i szczerość emocji, co słychać w kulminacyjnej solówce. Po prostu cudo!!!
Mogę się założyć, że każdy, ktokolwiek nie zna i nie lubi blacku będzie się brzydził dźwiękami wydobywanymi z instrumentów przez Prokrustesa i Valgrindera, bo to jest ohydne i ma takie być! Gdyby było inaczej, prawdopodobnie nie podobałoby mi się to tak bardzo, jak podoba się teraz.

wtorek, 19 stycznia 2010

Vintersorg - Visions From The Spiral Generator


Vintersorg – to zespół, który nie przypadł mi do gustu swoimi pierwszymi płytami, a to dla tego, że viking/folk metal z „Till Fjälls” i „Ödemarkens Son” wydawał mi się bezpłciowy... W sumie to nadal tak myślę. Ale po jakimś czasie wyczytałem w mediach, że Vintersorg zmienił styl, grając bardziej progresywnie. Andreas "Vintersorg" Hedlund dostał ode mnie jeszcze jedną szanse. I nie zawiodłem się! „Cosmic Genesis” był tym, czego szukałem.
Czas poszedł naprzód, czekałem na następną odsłonę tego szwedzkiego bandu. Doczekałem się. W 2002 roku wychodzi czwarty długograj pod szyldem Zimowego Smutku - „Visions From The Spiral Generator”. Ze zniecierpliwieniem wrzuciłem tę płytkę do odtwarzacza i po przesłuchaniu całości byłem w wielkim szoku. Gdzie się podział ten klimat kosmicznej odysei z poprzedniego albumu? Gdzie się podział ten niesamowity wokal? Ano wszyscy ci, którzy myśleli, że Vintersorg pójdzie krok dalej po ścieżce, którą obrał wcześniej, będą zasmuceni.
To, co znajdziemy na tym krążku to połączenie folku, progresji i vikingu, ale jakoś całościowo strasznie się to nie klei. Pójdę dalej w tym kierunku i napisze, że wokal i muzyka rozjeżdżają się i zamiast tworzyć harmonie, tworzą coś zupełnie innego. A propos wokalu to jest on najsłabszym wyczynem na wszystkich jego płytach. Nie pasuje, nie brzmi, jakby był z całkiem innej bajki.
Utwory takie jak „E.S.P. Mirage” z pokręconym wokalem w środkowej części, czy też „A Star-Guarded Coronation”, najbardziej przypominający to, co działo się na „Cosmic Genesis” to dwa, których mogę słuchać i nie narzekam za bardzo. Reszta przelatuje i za cholerę nie chce się do tego wracać.
Nic też nie dało, że grają tu takie osobistości jak Steve DiGiorgio, którego raczej nie trzeba przedstawiać i Asgeir Mickelson – były perkusista Borknagar, Spiral Architect i wielu innych. Po prostu materiał jest słaby i pomimo ich usilnych starań, taki pozostanie. A szkoda... Patrząc na zespoły, w jakich Vintersorg sobie pogrywa i solowe jego projekty, to się w sumie nie dziwię. To pewnie zmęczenie materiału, bo jak się ma za dużo na głowie, to łatwo coś spieprzyć.

niedziela, 17 stycznia 2010

Vesania – Firefrost Arcanum


Dobrze jest posłuchać czegoś polskiego, co ma wydźwięk światowy. Pomyśleć, że to nasze rodzime dźwięki, są znane gdzieś tam, daleko od naszych podwórzy. Takim podbijającym świat polskim zespołem jest Vesania. To niesamowite, że właśnie z tak czarnej muzy Polacy powinni być dumni. W 2003 roku wychodzi „Firefrost Arcanum” i otwiera im drogę na rynki zachodu i wschodu.
Pierwszy raz słuchając tego krążka doznałem szoku (pierwszy opisałem obszernie w pierwszym akapicie), drugi przez muzykę. Nikt nigdy w Polsce nie grał tak jak oni. To znaczy kiedyś Behemoth nagrał trochę okrojoną wersje drogi obranej przez Vesania, a był to album „Pandemonic Incantation”.
Symfoniczny black metal przedstawiony na Firefrost jest brutalnie chaotyczny. Takie słowa narzucają mi się jako pierwsze, by opisać tę muzę. Drugim spostrzeżeniem jest podobieństwo, lecz niewielkie do pierwszych płyt Emperor. To na razie tyle, by mniej więcej umieścić tę płytę na orbicie postrzegania.
Dziesięć kompozycji. W tym trzy niecało minutowe przerywniki i jedno prawie trzyminutowe intro/kawałek - „Path 4. Algorfocus Nefas”. Poza tymi czterema pozostaje ekstrema, chaos, brutalność, agresja, ale też symfonia i klimat.
Vesania stara się nasz zamęczyć długimi numerami, takimi jak „Path 6. Moonthrone. Dawn Broken.” i „Path 10. Dukedom Black Act I” - to ponad 9 minutowe, najdłuższe kawałki. Reszta jest niewiele krótsza. Ale to nie o długość chodzi... Jak zawsze liczy się jakość. I choć na Firefrost może nie wszystko jest tak poukładane jakbym tego chciał, to to, co słyszę bardzo mi odpowiada. Ich black spojrzenie na muzykę jest indywidualne, a przede wszystkim ciekawe – to się liczy naprawdę.
Paradoksalnie do tych dziewięciominutowych kolosów podoba mi się najkrótszy „Path 5. Marduke's Mazemerising”. Pewnie dlatego, że jest krótko, szybko i na temat. Poza tym wydaje mi się on najbardziej poukładanym do kupy kawałkiem, reszta zdaje się lekko rozlatywać.
Dodam jeszcze istotny minus tego wydawnictwa – wokal. Przebijający się przecież przez cały czas, ale jakoś nie współgrający z resztą. Gdzieś w pewnym momencie nagrywania czegoś albo zabrakło, albo świadomie tak zostawiono.
Mroźnyogień – pierwszy dumny krok. Udany w dodatku. Wystarczy popatrzeć, posłuchać Vesani teraz. Siła i bezkompromisowość. Oby ich droga była długa i obfita.

środa, 13 stycznia 2010

My Dying Bride - For Lies I Sire


Ups... We Did It Again... Sentencja ta nieźle opisuje najnowsze dokonanie nieumierającego bandu z Wysp Brytyjskich, czyli My Dying Bride. Ich nowy album nosi nazwę „For Lies I Sire” i niczym nie zaskakuje, tak samo jak dwa poprzedzające go wydawnictwa.
Słuchając dźwięków wydobywających się z „For Lies...” mam wrażenie, że Aaron i Andrew (tylko ci panowie pozostali ze starego składu) nostalgicznie chcieliby powrócić do czasów z „Turn Loose The Swans”, albo „The Angel and The Dark River”. Oczywiście nie do końca powrócić, gdyż w tym wszystkim czuć na kilometr feeling z ich poprzednich strasznie słabych dwóch płyt... Cóż, bardzo chcieli, ale niestety, na chęciach się skończyło.
Krążek ten zdominowany jest przez czyste wokalizy. Praktyczny brak agresywnych wokali Aarona sprawia, że to doomowe zadumanie przysparza mnie raczej o senny klimat, niż o tchnienie „przeznaczenia”. Napisałem prawie, gdyż w „ShadowHaunt” i w „ A Chapter in Loathing” śpiewak przypomina sobie, że przecież potrafi, że można jakimś growlikiem lub skrzekiem pociągnąć leciutko.
„ShadowHaunt” ma piękną linię skrzypiec i ciekawy bas, który prowadzi całość. Numer ten łechce lekko moje poczucie piękna, ale słuchając go, odczuwam pewny niedosyt. Za to drugi jest ogólnie słaby … to przysłowiowe chwytanie się ostrza brzytwy. Wstawki z blastami tutaj użyte są poza moja tolerancją na muzyczna głupotę. Rozumiem manewr, który prawdopodobnie miał ożywić te słabe, nużące aranżacje, ale blasty?! Czy ktoś jeszcze pamięta, kiedy MDB użyła takich patentów w swojej muzyce? Mi jakoś ciężko sobie przypomnieć. Może na pierwszej płycie? Ale na 100% to pewny nie jestem. Poza tym, blasty jak cholera nie pasują do doomu, to ma czarować, nie wkurwiać!!!
Jako takim numerem jest otwierający „My Body, A Funeral”, gdzie na dobra sprawę to raczej tytuł przykuwa tu najbardziej uwagę. Dobrym też jest „Santuario di Sangue”. Oczywiście w każdym z dziewięciu kawałków można znaleźć coś dobrego, ale to nie ratuje tego słabiutkiego dzieła.
Chyba już zawsze, gdy MDB będą wypuszczać swe nowe wypociny będę kręcił nosem i wspominał przeszłość. Kiedyś istniał dla nich ratunek, a nazywał się „34.788%... Complete”. Niestety nie poszli tą drogą, a szkoda, bo pewnie nadal lubiłbym ten zespół. Tak dostaliśmy trzecią kopię uganiania się za czymś, czego się nigdy nie złapie.
Na koniec dwa pytania: czy MDB jeszcze kiedyś pokaże nam, że żyje? Czy może za parę lat usłyszymy kolejna próbę gonienia za własnym ogonem? Na odpowiedź trochę poczekamy, tymczasem... Podsumowaniem „For Lies...” jest tytuł jednej z piosenek w niej zamieszczonych - „Echoes from a Hollow Soul” - tym to jest teraz twórczość MDB, echem dawnej świętości. Niczym więcej...

Estatic Fear - A Sombre Dance


Uwielbiam, kiedy muzyka wzbudza we mnie uczucia, których ciężko szukać gdzieś indziej. Poczucie wolności, powiewy szczęścia i melancholii jednocześnie, miłość i osamotnienie…
Tylko kilka płyt w moim życiu budziło we mnie takie oraz wiele innych uczuć. Jednym z tych cudownych albumów jest „A Sombre Dance”, nieistniejącej już niestety grupy z Austrii o nazwie Estatic Fear.
Wydawnictwo to składa się z intra (Intro (Unisono Lute Instrumental)) i dziewięciu tzw. Chapterów. Każdy z nich jest unikatowy, jednocześnie wszystkie naraz tworzą jedną spójną całość.
Mógłbym opisać każdy z osobna, ale wydaje mi się, że przy tym krążku to mijało by się z celem. Dlaczego, zapytacie? A to dlatego, że pomimo podzielenia na te dziewięć numerów, nie czuć go w trakcie słuchania, tak jakby był to jeden prawie piędziesięciominutowy kawałek.
Dalej opisze tylko to, co ta muzyka w sobie ma... Żywe instrumenty jak pianino, które przelatuje co jakiś czas w prawie każdej kompozycji, tworząc swą grą wiele pięknych momentów, które dla mnie pozostaną zapamiętane na długo. Pojawiają się tu też lutnia, wiolonczela i flet. Te trzy plus do tego cała otoczka doom metalu, czyli ciężkości i agresji, tworzą klimat tak unikatowy, zabarwiany lekko średniowieczem, że uwierzcie, ciężko szukać czegoś podobnego.
Dodam jeszcze jedną, w sumie to trzy rzeczy, a mianowicie wokal ... Trzy dlatego, że mamy tu trzy osoby, które raczą nas swoimi głosami. Czystą, bardzo delikatną barwę ma Claudia Schöftner, a wtórują jej Jürgen "Jay" Lalik i Thomas Hirtenkauf, growlem i skrzekiem.
Oczywiście tu, jak to na każdym krążku, mam swoje ulubione utwory. „Chapter II” i „Chapter IV” to kawałki zapierające mi dech w piersiach. Pierwszy agresywny z cudownym wejściem na fortepian. Drugi epicki, ponad dziesięciominutowy, jest genialny bez dwóch zdań.
I tak mógłbym ciągnąć to i ciągnąć, zastanawiając się, co jest godne opisania, a co nie, ale nie o to w tym wszystkim chodzi. „A Sombre Dance” to kawał wspaniałej muzy - ta fraza mogłaby być początkiem i końcem tej recenzji. Uwierzcie lub nie, a najlepiej przekonajcie się sami... Warto...

Enslaved – Vertebrae


Po dwóch latach doczekaliśmy się kolejnej odsłony jednego z najciekawszych zespołów z Norwegii, a mianowicie Enslaved. Najnowsza płyta tego progressive black/viking metalowego bandu nosi nazwę „Vertebrae”. Jest to krok naprzód, który został zapoczątkowany na poprzednich wydawnictwach, krok, muszę przyznać, jeszcze bardziej progresywny.
Jak to bywa z ich muzyką i tu oczywiście zostajemy zaskoczeni, oczywiście pozytywnie. Związki blacku i progresji osiągają tutaj doskonałą harmonię, a pierwsze dwa numery są tego doskonałym przykładem („Clouds” i „To the Coast”). Trzeci za to „Ground” jest jakby „zaginionym kawałkiem wielkiego Pink Floyd”. Inspiracje tym brytyjskim kwartetem osiągają tu swoje apogeum, szczególnie słychać to w liniach wokalnych i solówce, która jest tak zagrana, jakby zagrał ją David Gilmoure. Ale tak jest tylko w tym jednym numerze.
Najciekawszymi momentami, oprócz wspomnianego wcześniej „Ground” są: „New Dawn” i „Reflection”. Pierwszy to agresywne połączenie ich nowych wizji muzycznych, ze starym, dobrym, agresywnym, mrocznym i surowym black metalem. Słychać tutaj wszystko to i oczywiście wiele więcej. Jakoś dziwnie myślę, że to chyba ostatni taki podryg w tym kierunku. Oczywiście, piszę tak tylko dlatego, że „New Dawn” strasznie odstaje od reszty kompozycji, ale czas pokaże, czy miałem racje.
Drugim najciekawszym momentem na tym albumie jest „Reflection”. To najdłuższy utwór, który określę w trzech słowach: epic, viking, progres. Mniej więcej oczywiście z takimi rzeczami mi się on kojarzy. Ale tak jak „New Dawn” jest dla mnie pożegnaniem, tak „Reflection” jest jakby nową twarzą Enslaved. Tutaj ta cała harmonia między ich mroczną, a progresywną strona, jest najbardziej słyszalna. I gdyby nie wokal, powiedziałbym, że to granie nigdy nie miało nic wspólnego z black metalem. Podobnym do niego jest „Center”, ten z kolei ma świetny klimat.
Pozycja ta jest obowiązkowa dla każdego zjadacza metalu. Wiem, że muzyka Enslaved może być ciężka w odbiorze, ale uwierzcie, że wystarczy parę chwil, by usłyszeć, poznać jej geniusz. „Vertebrae” nie jest więc tylko albumem dla wymagających, choć pewnie oni najwięcej z niego wyciągną, ale też dla tych, którzy nie wiedzą, i nigdy nie słuchali progresji. Album ten może być dobrym początkiem ku nowym, muzycznym światom.

Dead Can Dance - Dead Can Dance


Wspaniałe były lata 80-te! Wtedy to powstawały niezapomniane kapele, jak na przykład Dead Can Dance. Ich debiut datuje się na 1984 rok, kiedy to wypuścili jedyny w swej historii post-punkowy album pod tytułem „Dead Can Dance”. Jedyny, dlatego, że późniejsze ich wydawnictwa z post-punkiem miały już niewiele wspólnego.
Recenzja ta będzie traktować o reedycji tego albumu, który zawiera jednocześnie Ep-kę „Garden of the Arcane Delights”, czyli cztery dodatkowe kawałki. Ogólnie rzecz ujmując, różnicy w stylu nie słychać żadnej, więc potraktuje to jako jedno czternastoutworowe dzieło.
Płyta ta jednak dzieli się słyszalnie na dwie części. Wymienione części nie są równe i w żadne sposób wyeksponowane przez wydawnictwo we wkładce. To podzielenie wynika ze stylu grania. Mamy tu kawałki typowo post-punkowe, takie jak: „The Trial”, „Fortune”, „A Passage in Time”, czy też ten z wokalem Lisy Garrard - „Threshold”, oraz te w stylu darkwave, world music, lecz songi te to dopiero nieśmiały, choć poważny, pierwszy krok na tej ścieżce.
Właśnie tego możecie się spodziewać po tym krążku. Dużo wpływów i lekkiego powiewu przyszłości. Jednakże ta „dwoistość” jest niestety minusem tego albumu. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, iż „średnia” to płyta, a na pewno najgorsza z twórczości DCD. Jednak myślę, że trzeba im wybaczyć, gdyż to, co niektórzy z nas przeżyli słuchając ich następnych dzieł, jest nie do opisania.
Dobrymi numerami, takimi, które się odznaczają są: „Fortune”, „Musica Eternal”, „A Passage in Time” i „In Power We Entrust the Love Advocated”.
Tak czy inaczej polecam te dźwięki. Klimat tego krążka to to, co w latach 80-tych wiodło do przodu większość młodych, szukających nowych brzmień, ludzi. I przecież nadal może to być odkryciem, wystarczy sięgnąć...

Daggerspawn - Suffering Upon The Throne Of Depravity


Gdy pierwszy raz usłyszałem dźwięki płynące z tego albumu, od razu wyrobiłem sobie o nim zdanie, a dłuższe jego studiowanie tylko mnie w tym umocniło. Pierwsza płyta tego serbskiego zespołu jest mniej więcej zlepkiem tego, co w death metalu najlepsze, ale niestety nie znaczy to, że jest to takie dobre. A dlaczego?
„And the Slumber Ends”, intro rozpoczynające ten krążek, jest niczym ciekawym, miksem kilku dźwięków, które gdyby trwały dłużej, strasznie by wnerwiały. Następnie mamy „Awakening” i już tutaj słychać, z czego czerpali panowie z Daggerspawn. A konkretnie mamy tu europejską szkolę grania z lekkim ukłonem w stronę Ameryki.
Te amerykańskie wpływy słychać najbardziej w „I am the Thousand Plagues” i „In the Bane and Enlightment of Man”. W tym drugim szczególnie przebija się styl Morbid Angel. Jak już grać to grać jak najlepsi, co nie?
Oczywiście to nijak wpływa na jakoś i formę tej płyty. Pomijając brzmienie, które jest niczego sobie, to nic innego mnie nie zaciekawiło, oczarowało...no może oprócz tytułu - „Suffering Upon The Throne Of Depravity” (dłuższego nie było?).
Całości się w sumie fajnie słucha, ale gdybym miał za parę dni powiedzieć, czy cokolwiek zapamiętałem z tych numerów, to ciężko by było... Nawet mały bonus w postaci trzech songów tutaj zamieszczonych w wersji live nie kręci mnie zbytnio. Dzięki temu całość trwa aż 35 minut. Czy to plus? Chyba nie.

Moonspell – Irreligious


Niewiele jest płyt, które chciałoby się zabrać ze sobą w zaświaty. Z biegiem lat liczba takowych dla mnie malała. Teraz mogę policzyć je na palcach jednej dłoni, a cała reszta po prostu ginie w potoku czasu. Jednym z tych niewielu jest drugi album portugalskiej grupy Moonspell o tytule „Irreligious”.
Szczerze, to do opisania tego dzieła brak mi słów. Nigdy wcześniej ani nigdy później żadna płyta o klimacie gotyckim, lub pseudogotyckim nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Tak samo nigdy Moonspell nie nagrał już niczego dorównującego temu albumowi, choć się starali, szczególnie ostatnio, ale niestety, współcześnie postawili raczej na szybkość i brutalność.
O tym genialnym krążku można by napisać książkę... Zaczyna się „perwersyjnie” dźwiękami dzwonu i odgłosami wzdychania . Kiedy wchodzą klawisze i chóry atmosfera gęstnieje niczym w starożytnej świątyni. To dopiero intro, a już omotało mnie na całego. Następny numer atakuje melodyjnym riffem. „Opium” jest muzyczną pochwałą tego tytułowego narkotyku. Wystarczy raz przesłuchać, aby od razu poczuć dymno-narkotyczną zawiesinę.
Pierwsze pięć utworów są ze sobą połączone i szczerze to zawsze brałem je jako jeden cudownie klimatyczny kawałek. Oprócz intra i ww. „Opium” są to „Awake”, „For A Taste Of Eternity” i „Ruin & Misery”. Każdy z osobna świetny, razem nie do opisania.
Wymienię jeszcze parę perełek tego krążka, w sumie będą to trzy ostatnie kawałki. Pierwszy śmiertelnie poetyczny, niczym piekielna kołysanka – „Mephisto”. Drugi „Herr Spiegelmann” zaczynający się odgłosami z cyrku, by dosłownie po chwili przemienić się w jedną z erotyczno-romantycznych pieśni, jakie tutaj można usłyszeć. „Look Me in the eyes and drown...” I wszystko jasne… I tak doszedłem do ostatniej sztuki - „Full Moon Madness”. Wycie wilków, klimatyczne riffy, płynące klawisze, opowiadające historie z najczarniejszych marzeń, jakie mogły zagościć w umyśle człowieka – historie nieśmiertelności. Przeklętej nieśmiertelności …
Uczucia, jakie można doznać słuchając dźwięków „Irreligious, są nie do opisania. Sami to sprawdźcie jeżeli tylko chcecie i tego nie znacie. A może w przyszłości sami nie będziecie się mogli obejść bez niej tak jak i ja…

niedziela, 3 stycznia 2010

Anathema - A Fine Day to Exit


Kiedy Anathema przestała mieć cokolwiek wspólnego z metalem? Zmiana była prawie nie zauważona. Na szóstej już płycie o tytule „A Fine Day to Exit” po ciężkim brzmieniu nie pozostało ani śladu. Dla przeciętnego słuchacza muzyka zawarta na tym albumie nie różniła by się zbytnio od Radiohead, albo od innych trochę bardziej ambitnych brytyjskich zespołów grających alternatywnego rocka.
Długo zajęło mi przyzwyczajenie się do tego nowego oblicza Anathemy. Pomógł mi w tym klimat, gdyż co jak co, ale ta część muzyki tworzonej głównie przez braci Cavanagh zawsze była na wysokim poziomie. I tak już w utworze „Release” akustyczna gitara wygrywa melodie z cudownym klimatem. Do tego w tle senne klawisze, nadające wszystkiemu atmosferę pustynnego wiatru, leciutko wiejącego do przodu.
Najdłużej przekonywałem się do „Underworld”, a polubiłem go dopiero wtedy, kiedy czekałem na lot do naszego kraju. Wtedy przyszedł do mnie, w całej swej okazałości. Wcześniej były inne... „Leave No Trace”, najwspanialszy numer jaki napisał Vincent. Muzycznie żadna rewolucja, ale z tekstem ma to duszę... Jest to niczym esencja życia, która błaga, by jej nie zmarnować.
Kolejne są jeszcze lepsze. „Barriers” jest następnym kawałkiem w historii zaśpiewanym przez Danny'ego wspólnie z Lee. Piękna balladka opowiadająca o murach w naszej egzystencji. Im bardziej pragniemy krzyczeć, tym mniej nas słychać za barier naszej świadomości... Wtedy albo umieramy wewnątrz siebie, albo próbujemy ratować to, co zostało. Tak właśnie jest w utworze „Panic”. To najdziwniejsza kompozycja, jaka wyszła pod szyldem tej grupy. Szybka i szaleńcza, bez opamiętania.
Kiedy wasz odtwarzacz dojdzie do przedostatniego, tytułowego numeru, będziecie już wiedzieć, dlaczego tak opuszczona jest okładka tego krążka. Zacytuje tutaj tylko fragment tekstu, na pewno zrozumiecie o co w nim chodzi: „I got to believe when I say only this is the way”.
Czy po śmierci nie ma nic? O tym przekona się każdy z nas. A jeżeli coś tam jest, to jak to będzie nie żyć, a jednak żyć? Jedno jest pewne, na pewno będzie tam spokój. Tak jak w „Temporary Peace”, kiedy fale ponoszą dźwięki w dal, za horyzont. Jeżeli już szukacie tego spokoju, znajdziecie go tutaj, ale będzie on tylko tymczasowy. Tak jak wszystko... Przypływa i odpływa... Jak sen... jak nasze życia...