czwartek, 31 grudnia 2009

Morbid Angel - Gateways To Annihilation

Ostatnimi czasy dostałem muzycznej sraczki z powodu nowych badziewnych rzeczy, które wyszły w minionych latach. Miałem dość słuchania i pisania o słabej muzie. Zapragnąłem więc wrócić, cofnąć się trochę w czasie, wydobyć coś dobrego z otchłani przeszłości. Tak to sięgnąłem po szósty album w dorobku amerykańskiej formacji Morbid Angel. „Gateways To Annihilation” był dla mnie wybawieniem... Od samego początku, kiedy tylko rozbrzmiały dźwięki „Kawazu” szyderczy uśmiech zagościł znów na moich ustach. Gdy szaleńcze brzęczenie owadów wszechświata przeszło w gitarowe riffy „Summoning Redemption”, ja już klękałem na kolanach w geście hołdu. Tak się powinno grać!!! To dźwięki płynące z czystej, szaleńczej miłości do czarnej, śmiercionośnej muzyki. Każda nuta obwieszcza to wszem i wobec. Płyta ta to niejako powrót. Powrót do czasów świetności Morbidów z czasów „Covenant”. Między tą szóstą, a trzecią płytą, też można było znaleźć dużo ciekawych, piorunujących numerów, ale dopiero ten krążek potwierdził wielką prawdę – Morbid Angel jest wielki! Ale też i zaskakujący... Utwory znajdujące się na tym wydawnictwie nie są tak szybkie, jak na poprzednim albumie, ale raczej osadzone w średnich tempach, gdzie króluje podwójna stopa, a nie mordercze blasty. Przecież to nic nowego, tak właśnie powinien brzmieć prawdziwy death metal; huragany stóp, a nie chaos werbla. Świetnym na to przykładem jest „He Who Sleeps” albo „At One With Nothing”. Obydwa w niesamowitym klimacie, gdzie ciężar bierze górę nad wszystkim. Ale oczywiście są tu też ciekawe szybsze numery, tak jak „I” lub „Ageless, Still I Am”. Ciekawostką ze wszystkich jedenastu kawałków jest „Secured Limitations”, gdzie Trey Azagthoth oprócz swej gry na gitarze atakuje nas swym niesamowitym wokalem. Porównując jego wrzaski do growlingu Tuckera, Trey wypada niesamowicie diabelsko, aż żal bierze, że tylko tutaj postanowił pokazać, na co go stać. Wydawnictwo to nie jest może rewolucyjne w historii tego zespołu, ale na pewno wpłynęło na wiele innych w tym naszego rodzimego Behemotha. Posłuchajcie jak brzmiał przez 2000 rokiem, a jak później, kiedy „Gateways…” wyszło na światło dnia…

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Anathema – Judgement


„Judgement” - piąta płyta w dorobku Anglików z Anathemy, jest wyznacznikiem nowej drogi w stylu zespołu. Po porzuceniu metalu, przyszedł czas na gothic, i na nowe danie – atmosferyczny rock. Pierwszym mym krokiem w poznaniu dźwięków „Wyroku” był utwór „Deep”, który znalazł się na składance, bodajże Metal Hammera. Oczarował mnie od samego początku, na bardzo długo został mym ulubieńcem. Głównie przez klimat... Leciutki paraliż na klawisze w tle, melodyjne gitary, pełen emocji śpiew Vincenta no i oczywiście tekst. To wszystko tworzy „głęboko” uczuciową pieśń.
Na tej płycie powrócił John Douglas, by znów wybijać rytmy w swym starym zespole. Ale tym razem nie był sam... przytargał ze sobą siostrę Lee. Aż w dwóch utworach możemy usłyszeć jej cudowny głos, a są to „Don't Look Too Far” i „Parisienne Moonlight”. W tym drugim zaśpiewała wespół z Dannym, a był to jego dziewiczy wyczyn wokalny. Z tego tandemu, muszę przyznać wyszła bardzo przyjemna balladka, pełna smutku, łez, uczuć, do których tylko nieliczni są zdolni. A wszystko to w akompaniamencie fortepianu i gitary akustycznej.
No, ale jak już o balladach mowa, to muszę jeszcze wymienić chyba najbardziej znaną w dorobku tej grupy - „One Last Goodbye”. Powstała ona, tak jak cały album dla zmarłej matki braci Cavanagh. W niej to cały żal, samotność, stratę, wszystkie te emocje towarzyszące utracie kogoś bliskiego skrystalizowały się w dźwięki. Jeżeli wczujemy się w muzykę dobywającą się z głębi, to naprawdę możemy to poczuć ... „I still feel the pain, I still feel your love” ....
Moimi ulubieńcami są również tytułowy „Judgement” i „Wings of God”. Ten pierwszy, na początku niczym lekki wiatr, kończy się jak huragan. Drugi jest ucieczką wewnątrz siebie, do krain świadomości, gdzie każdy z nas może znaleźć swego „boga”, albo szaleństwo.
Każdy z reszty utworów jest swoistą historią, którą można kontemplować osobno lub jako całość. Pomimo zmiany w stylu Anathema pozostała zespołem tworzącym muzykę o nacisku emocjonalnym. Ładunek zawarty w „Judgement”, jak to bywało na wcześniejszych płytach jest ogromny i jedyne, co pozostało każdemu z nas, to kontemplacja jego zawartości.

sobota, 19 grudnia 2009

Funeral - As the Light Does the Shadow


Oto przed wami recenzja kolejnego death/doom albumu. Tym razem jest to ostatnia płyta zespołu Funeral z Norwegii. Pewnie ci z was, co żyją dla tego dołującego gatunku wiedzą, że grupa ta jest jedną z prekursorów funeral doomu. Ale to już przeszłość, teraz Funeral, choć nadal są ciężcy i wolni do granic możliwości, to mieszają ten styl z pięknymi melodiami i klimatem symfonii.
Ich piąta w dorobku płyta nosi nazwę „As the Light Does the Shadow” i jest to jedno z lepszych dzieł 2008 roku, kiedy to wyszła na świat. Muzyka ukrywająca się pod tym tytułem jest ciężka w odbiorze. Po pierwsze przez wokal. Nie znajdziecie tu growlu, jak to bywa w tego typu wydawnictwach. Panowie dawno już zaniechali ten charakterystyczny dla tego stylu „śpiew”. Za to mamy tu monotonne zawodzenie, niby mnicha, który stracił swoja wiarę i łkając wzywa swojego stworzyciela, by zabrał jego dusze, rzucił ją w ciemność. I choć nie jestem i raczej nie zostanę fanem wokalu Frode Forsmo to ostatni utwór „Fallen One” zrobił na mnie nie lada wrażenie. Pieśń ta wyrwała się niby z średniowiecznego klasztoru. I tutaj, tak jak napisałem wyżej, mnisi a cappella zawodząc śpiewają hymn pochwalny dla upadłego oddając mu wszystko to, co mają - „Take my heart and eat it warm”. Niesamowity klimat, smutek, osamotnienie, ale też i szaleństwo wypływają z tego kawałka w postaci najcudowniejszego instrumentu na ziemi – ludzkiego głosu.
Po drugie... Dźwięki tego krążka nie należą do miłych rzeczy; są to dołujące, depresyjne stany muzycznej świadomości z ciężkim mięsistym brzmieniem, wbijającym w ziemię z siłą młota. Nie dziwię się już, że Funeral nazywany jest najsmutniejszym zespołem świata. Samobójcze emocje wylewają się z ich ostatniego krążka i zakażają każdą podatną na takie emocje dusze. A nad wszystkim panuje prawie nieprzerwanie, symfonia stworzona przez Jona Borgerud, sesyjnego klawiszowca. Ten pan dokonał genialnych rzeczy, nie do opisania, to po prostu trzeba usłyszeć.
Wrócę jeszcze do wokalu, gdyż na płycie pojawia się gość w postaci Roberta Lowe wokalisty Candlemass i Solitude Aeternus. Możemy usłyszeć go w „In the Fathoms of Wit and Reason”. Dzięki jego wyczynom, numer ten brzmi bardzo klasycznie, jakby wyrwał się z początków tego gatunku.
Podsumowując, nie znajdziecie tu cukierkowatych melodyjek, tylko smutek i śmierć podążającą krok za krokiem z każdym dźwiękiem. To muzyka dla mizantropów, zamkniętych w wewnętrznej skorupie świadomości. Jeżeli jesteś jednym z nich, to coś dla ciebie…

Napalm Death - Harmony Corruption


„Harmony Corruption” trzeci album sławnego w światku ekstremalnego grania Napalm Death, wyszedł na świat na początku sierpnia 1990 roku. Był to pierwszy krok tego zespołu w kierunku bardziej poukładanych death metalowych kompozycji. Surowe angielskie brzmienie - ich wizytówka, zniknęło, by zostać zastąpionym zamerykanizowanym soundem.
Głównym powodem tych modyfikacji były zmiany w składzie. Po odejściu Steera i Dorriana, do grupy dołączyli Jesse Pintado (ex Terrorizer) jako gitarzysta, oraz wokalista Mark „Barney” Greenway - tego możecie znać z pierwszej płyty Benediction. Można jeszcze dodać do tego miejsce nagrania albumu, a było to studio Morrisound. No i wszystko już wiadomo. Grind corowa angielska legenda nagrała swoją płytę w Stanach Zjednoczonych i wyszedł z tego poprawny do granic możliwości death metal – nic dodać, nic ująć.
W tamtych latach, kiedy styl ten nadal jeszcze się rozwijał, „Harmony Coruption” nie został przyjęty dość ciepło, choć jak okazało się po latach, zjawisko to miało miejsce tylko w Europie, w USA było wręcz odwrotnie. Ale skupmy się na płycie...
Brzmienie, które wyszło spod palców Scotta Burnsa jest bardzo basowe, mięsiste, ale też lekko przytłumione. Porównując je do innych dzieł, które zostały nagrane na Florydzie tego roku to „Harmony...” wypada najgorzej. Dlaczego tak się stało? Tego pewnie się już nie dowiemy.
Jedenaście utworów prawie klasycznego amerykańskiego grania i prawie ani grama grindu. Kompletny brak krótkich, paronastosekundowych utworów, tak charakterystycznych dla początków tej formacji. Mamy za to rozbudowane, blastujące, bardziej rytmiczne death pieśni. Tak krótko można opisać muzykę tego krążka. I choć niekiedy można go przesłuchać, to niestety ginie on w morzu perełek tamtych czasów.
Ciekawostką tego wydawnictwa, bardzo małą zresztą, jest gościnne wystąpienie dwóch znanych krzykaczy. Glen Benton z Deicide i John Tardy z Obituary wspomogli Barney'a w utworze „Unfit Earth”, ale były to zaledwie epizody, nic wielkiego. I tak też bym podsumował ten krążek – nawet niezły, prawidłowy, no ale chyba to za mało. Konkretów tu nie znajdziecie…

wtorek, 15 grudnia 2009

Elliott Smith – X0


Elliott Smith był amerykańskim kompozytorem, pisarzem tekstów, ale przede wszystkim muzykiem. Jego upodobania artystyczne kręciły się wokół szeroko pojętego akustycznego rocka. Wpływy indie rocka, alternatywy, ale też folku oraz muzyki lat 60-tych były również bardzo słyszalne w jego aranżacjach.
Czwarty album pod tytułem „XO” klimatycznie jest osadzony w latach świetności kwartetu The Beatles, co słychać prawie w każdym kawałku. Faktem jest, że jest to oczywiście odrestaurowane brzmienie, ale konstrukcje utworów, sposób śpiewania, melodie, dosłownie wszystko jest skopiowane z tamtych lat. Najbardziej słychać to w numerze „Baby Britan”, i chyba nie muszę pisać dlaczego, bo tytuł mówi sam za siebie. Jednocześnie jest to jeden z dwóch singli promujących tą płytę.
Wyszła ona już jakiś czas temu, gdyż było to w 1998 roku. Wtedy też mniej więcej usłyszałem o tym muzyku. Przez przypadek, szukając numerów Nicka Drake, trafiłem na tego pana. I tak zaczęła się moja przygoda z tym artystą. Ale wracając do krążka... Czternaście piosenek tutaj zamieszczonych nie różni się za bardzo od siebie, no chyba, że niuansami typu balladka bez perkusji, lub troszeczkę szybsza balladka z perkusją. Różnica objawia się również w klimacie, raz mamy typowo amerykańskie folkowo-alternatywne numery jak na przykład tytułowy „Waltz #2 (XO)” (drugi singiel), gdzie pojawia się fortepian, albo „Independence Day”. Tych z zabarwieniem brytyjskim też jest trochę. Wcześniej wspomniany przeze mnie „Baby Britan”, „Pitseleh”, „Tomorrow Tomorrow” i inne. Ogólnie rzecz biorąc, Elliott Smith nagrywając „XO” nie wniósł nic nowego do takiego a nie innego stylu muzyki, więc na pewno nie znajdziecie tu prekursorskich, nowych ścieżek.
Ogólnie jest to płyta dla fanów Simon and Garfunkel, wspomnianego wyżej kwartetu czy też Boba Dylana. Dla mnie to tylko ciekawostka, tak na chwilę, kiedy nie mam ochoty na nic ciężkiego, pokręconego, na nic zaprzątającego uwagi. Kiedy moje myśli są czyste i chcę, by tak zostało, wtedy taka muzyka sprawdza się najbardziej. Ale jakże rzadko mam takie chwile...

niedziela, 13 grudnia 2009

M83 - Saturdays = Youth


Zacznę od słów: już dawno nie słyszałem tak dobrego albumu! Wydany w 2008 roku „Saturdays = Youth” piąta płyta formacji M83 to prawdziwe dzieło muzycznej sztuki. Założyciel i główny kompozytor Anthony Gonzales dokonał czegoś niemożliwego, zwrócił moją uwagę na siebie, co nie często się zdarza.
To, co serwuje nam ten projekt można nazwać muzyką elektroniczną z wpływami rocka. Bliżej jest to tzw. shoegaze, czyli mamy tu trochę rocka alternatywnego, indie rocka i dream popu. To tyle jeżeli chodzi o styl tej wspaniałej muzyki.
A co do samej muzyki to można powiedzieć, że jest marzeniem sennym, spełniającym się na jawie. Od samego początku krążek ten roztacza przed nami cudowne wizje. Dźwięki fortepianu i klawisz w „You, Appearing” są tego dowodem. Tworzą coś na kształt roztaczającego się wokół nas muzycznego morza, gdzie płyniemy w poszukiwaniu nowych dźwięków. Ale już kolejny trochę schodzi z obranego kursu, co wcale nie jest minusem. „ Kim & Jessie” to przebojowy numer z chwytliwym refrenem. Przypomina mi on muzykę z lat 80-tych, tylko oczywiście w odrestaurowanym brzmieniu. Nie tylko ten utwór jest taki, ducha tamtych lat znajdziemy jeszcze na „Graveyard Girl”, “Up!” i „We Own the Sky”.
Moim faworytem, utworem, który przesłuchałem już dziesiątki razy jest „Skin of the Night”, gdzie możemy usłyszeć (oczywiście nie tylko) Morgan Kibby. Jej wokal, niczym szept brzmi niesamowicie na tle płynących dźwięków. To jeden z tych numerów, od których nie można się oderwać. Wchodzi głęboko w świadomość, roztacza wspaniałe wizje. Przeszłość... Przyszłość... Wszystko splata w jedno. Pokochałem go od pierwszego razu, a to rzadko się zdarza.
Napomknę jeszcze o dwóch numerach. Mianowicie o „Couleurs”. To prawdziwy synth pop z disco beatem i oczywiście doskonałym klimatem klawiszy w tle, oraz o ostatnim „Midnight Souls Still Remain”. Ten to akurat najdłuższa sztuka całego krążka. Przypomina trochę dokonania Sigur Rós. Minimalizm dźwięków, ciągle powtarzane sekwencje i klimat, prawie że ambientowy... Wspaniale zakańcza to wydawnictwo.
„Saturdays = Youth” powinien znaleźć się w kolekcji każdego fana dobrej muzyki. Gdyż jestem pewien, że każdy odkryje jego piękno, indywidualnie dla siebie i straci nie jedną godzinę na eksplorowaniu jego muzycznych krain. Do zobaczenia po drugiej stronie...

Frozenpath - Apocalyptic Winter


Kolebką black metalu jest północ, każdy o tym wie. Ale zdarza się, że od czasu do czasu z otchłani nicości zaatakuje nas zespół, który nic a nic z północą nie ma wspólnego. Frozenpath jest tego żywym dowodem. Grupa ta powstała w RPA. Było to niedawno, bo w 2007 roku, ale już udało się im wydać swoje pierwsze dziecko. A zrobiło to dwóch ludzi o pseudonimach Vinter i Mortem.
„Apocalyptic Winter” to dziewięć numerów symphonic/black metalu, ale nie takiego, do jak jesteśmy przyzwyczajeni przez skandynawskie zespoły. Jedno jest jednak pewne, a mianowicie to, że to one były inspiracją do napisania tego materiału. Jaka jest więc różnica między nimi? Taka, że nie usłyszycie tu super prędkości w postaci hyperblastów. Nie ma w tym też ścian dźwięku, jak to bywa w typowych blackowych zespołach. Mamy tu za to klimatyczną czarną muzę, z mnóstwem klawiszy, tworzących zimny klimat, a wszystko to w minimalistycznym wydaniu. Choć pochodzą oni z ciepłego kontynentu, gdzie nie doświadcza się raczej ekstremalnie minusowych temperatur, to panowie z Frozenpath wiedzą, co to znaczy chłód i mróz.
Wystarczy usłyszeć takie numery jak „The Legend of Winter”, albo instrumentalny „Walk the Path” czy też „Frozenpath” by poczuć tchnienie zimy. Szczególnie w tym drugim... Zaczyna się on odgłosami szalejącej zamieci, by po chwili zamienić się w symfoniczny utwór, któremu przewodzi fortepian. Ale to nic w porównaniu z „2012: A New Day of Empery” mój osobisty faworyt. Uwielbiam atmosferę, jaką roztacza - apokaliptyczna zima. Tu ją czuć…
Ciekawostką tego krążka jest brzmienie. Ma ono swoje plusy, ale niestety także i minusy. Plus to surowość materiału, przez co jest jeszcze bardziej zimny i czarny. Minusem niestety są gitary, ledwo co się przebijają przez klawisze i wokal. Poza tym perkusja brzmi jak automat, choć podobno jest to żywy instrument.
Jak na muzę z czarnego lądu jest naprawdę bardzo dobrze. Scena tego gatunku dopiero co się tam rodzi, kapele, które tam istnieją można by policzyć na palcach dwóch dłoni. Jeżeli jednak są tak dobre jak Frozenpath, to czekam z niecierpliwością na kolejne wydawnictwa.

Anathema - Alternative 4


Spędziłem przy tej płycie setki godzin, jeżeli nie tysiące. Poznałem ją z każdej możliwej strony. Ale nawet po latach i tak potrafi mnie czymś zaskoczyć, wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, bowiem jej historia jest wielowymiarowa, zaczynając od okładki, niby tak prosta, ale jednak z zamglonym tajemniczym przesłaniem. Białe tło, na nim skrzydła, które wydają się wcale nie przylegać do posągu Maryi, która zamiast twarzy ma zdjęcie, na którym Neil Armstrong stawia pierwsze kroki na księżycu. Kiedyś zastanawiałem się nad nią i wydaje mi się, że słowa Duncana Patersona „Visions from a dying brain I hope you don't understand” z utworu „Shroud of False” mówią nam wszystko to, co powinniśmy wiedzieć... A może prawda jest całkiem inna...
A co do muzyki... Wątpię, by znalazł się ktoś, kto przeszedłby obok niej kompletnie obojętnie. Jest magnetyczna, przyciąga uwagę słuchacza i trzyma w ryzach mocno. Dużą zasługą tego są kompozycje Duncana. „Lost Control”, utwór powstały na szkielecie trzech dźwięków. Minimalizm, smutek, samotność i szaleństwo w jednym wyciekają z niego hektolitrami. A tytułowy „Alternative 4” to najbardziej złowieszczy kawałek w historii tego pana, i tego zespołu. Nie chcę nawet wiedzieć, o czym myślał Duncan pisząc go. Wiem za to jedno, uważajcie z tą muzyką, bo otwarcie się na nią może spowodować tylko jedno: „I've opened my mind and darkened my entire life”.
Ale nie tylko Duncan stworzył ten album, dużą rolę odegrał w nim również Danny Cavanagh. On to napisał, sztandarowy kawałek tej płyty, prawie zawsze otwierający ich koncerty, mowa o „Fragile Dreams”. Przez lata ciągle zmieniała się rzecz, która czyniła go jednym z moich ulubionych momentów tego krążka. Ale już od dawna stanęło na linii basu. Choć ten numer stworzył Danny, to Duncan nadał mu niesamowitej głębi, szczególnie w czasie zwrotek.
Kolejnym niesamowitym dziełem Danny'ego jest „Inner Silence”. To trochę ponad trzy minuty romantyczno-tęsknącej muzyki, zaczynającej się od wstępu na fortepian. Nigdy wcześniej ani później żaden utwór nie wzbudził we mnie takich uczuć. Ten tekst, pełen emocji śpiew Vincenta, solówka i uderzenia stopy imitujące uderzenia serca... To wszystko tworzy obraz, który ima się wszelkim opisom. To trzeba poczuć.
Ale też i Vincent dorzucił swoje trzy grosze, nagrywając „Re-Connect” najbardziej żywy, ale też i najbardziej szalony numer na płycie. Również perkusista Shaun Steels , który zagrał w Anathemie tylko na tym albumie zrobił to genialnie i dzięki niemu koło tego dzieła się zamyka... i otwiera dla każdego z nas, pragnących nowych emocjonalnych wstrząsów.
Zakończę chyba już tę recenzję, gdyż wyjdzie (jeżeli już nie wyszła) z tego pochwalna pieśń, a nie o to mi chodziło. Uwierzcie, mógłbym tak jeszcze długo opisywać każdy, choćby najmniejszy akcent, jaki udało mi się wychwycić w czasie słuchania tych dźwięków. Niech każdy z was po przeczytaniu tych słów sięgnie po nią (jeśli jeszcze tego nie zrobił) i da jej szansę, a przekonacie się, ta muzyka to coś wielkiego!

Wine From Tears - Through The Eyes Of A Mad


Wiedząc, że to pierwsza płyta tej rosyjskiej formacji, uprzedzony myślałem, że przesłucham kilka razy, wysmażę recenzję i będę zadowolony z kolejnej dobrej roboty. Niestety, nie było to takie łatwe, szybkie i proste. Po kilku przesłuchaniach muzyka Wine From Tears zaczęła wywierać na mnie coraz większe wrażenie. Teraz sądzę, że ich debiut „Through The Eyes Of A Mad” to bardzo dobry death/doom metal. Chyba najlepszy z tego roku (na razie).
Zawartość tego krążka to dwanaście utworów i na pewno nie są one w żaden sposób odkrywcze. Tu i ówdzie słychać wpływy największych tego gatunku, ale to w niczym nie przeszkadza, wręcz nadaje tej muzyce swojskości, więc każdy znający się na rzeczy słuchacz będzie się w tym czuł jak ryba w wodzie.
Jak to bywa w tego typu muzyce szaleńczo wolne prędkości są sztandarem tego krążka, rozpoczynającego się od „Since I Fell...” na „My Tears” kończąc, ale to nie jest ostatni numer tej płyty. Na końcu mamy trochę coś innego. Utwór nazywa się „Meus Altius Pater Noster” i jest to gothicowo/blackowy twór zaśpiewany w rodzimym języku tej grupy.
Jak napisałem wyżej, nie znajdziecie tu niczego nowego. Ich muzyka jest typowa, jak na ten styl, ale jednak z powiewem świeżości. Melodie rozwiewające się niczym tchnienie przeznaczenia, wprowadzają w stan melancholii, nostalgii, tęsknoty... tak jak powinno przecież być. Ale ostatnimi czasy większość tego typu wydawnictw ocieka słodko gównianym posmakiem kiczu, lecz nie to.
Dlatego też nie ma tu słabych momentów, są tylko same dobre. Ale też i bardzo dobre i do tych zaliczę „Before the Gods”. Odstający nieco od reszty mięsożerny, agresywny kawał muzy, z potężnymi walcami riffów, ale również z partiami wolnymi, pełnymi ciekawych melodii. Drugim równie dobrym, lecz nieco innym jest „Feeding the Angel”. W nim zaśpiewała Elya Fatyhova, niestety tylko sesyjne, nie należy ona do składu Wine From Tears, a szkoda. Dzięki niej utwór ten jest jasną gwiazdą tego albumu. Ona to wzięła na siebie całość wokali, oprócz krótkiej wstawki growlu Alexeya Nesterova.
Taka powinna być atmosfera prawdziwego doomu, a sądzę, że większość kapel grających ten styl w XXI wieku trochę zboczyła z drogi. Tworzenie klimatu śmierci i przeznaczenia w jedną, równorzędną całość rzadko teraz komu wychodzi. Rosjanom się udało i mam nadzieje, że to nie był wypadek przy pracy.

Bathory – Octagon


Minęło czternaście lat odkąd Tomas Forsberg wydał ósmą płytę pod szyldem Bathory. Po kilku zmianach stylu, od black metalu, poprzez viking i death metal „Octagon” to hołd nienawiści w retro thrashu. Quorthon przelał całą swoją złość, wściekłość, żale i inne tego typu emocje w dźwięki tego albumu. Żółć wylewa się z każdego riffu, każdego kawałka. Taką agresje można usłyszeć w muzyce punkowej i hard corowej i pewnie przez to czuć trochę również klimaty tych stylów. Objawia się to oczywiście też w tekstach, frazy takie jak „I am not no more a sinner or saint than fucking all of you”, „I want to kill you and share with you my pain” - mówią wszystko.
Nienawiść słychać również w brzmieniu. Surowe, brudne, garażowe, rozcinające ciało, rzeźnickie do granic makabry. Jestem pewien, że większość z was właśnie przez to odrzuci ów krążek, gdyż zdaje sobie sprawę, że może ono być odebrane jako hałas pozbawiony słuchalności (mogłoby być lepsze, niestety jest tak, jak jest). Ale dla tych, którzy postarają wsłuchać się w całość, odkryją gniew w czystej postaci.
Najagresywniejsze momenty i te najbardziej poukładane, gdyż przecież w przypływie pasji nikt nie panuje nad sobą, to „Born To Die”, gdzie początek lekko płynie by po chwili zamienić się w jeden z bardziej zabójczych riffów, jakie tu usłyszycie. I tak tnie nas on przez cały utwór, aż chce się krzyczeć „jeszcze”. Podobnie jest z następnym o nazwie „Psychopath”. Riffy miażdżą tu swoją ciężkością i bezkompromisowością, prują do przodu, by zniszczyć wszystko po drodze. Trochę spokojniejszym jest „Century”, ale to nic, gdyż głowa sama kiwa się do jego rytmu. Za to „33 Something” niszczy wszystko, co tylko napotka na drodze, a Quorthon, choć jego wokal jest słaby na całej płycie, to tutaj wydziera Siudo granic swoich możliwości, prawie wypluwając gardło. W sumie to prawie każdy z jedenastu utworów jest taki sam, zero kompromisów, zajebiste thrash riffy i gniew. Odstaje tylko jeden „Deuce” gdyż jest to cover sławnej kapeli Kiss. Tutaj zagrany co najmniej poprawnie, ani źle, ani zaskakująco dobrze. Taka sobie ciekawostka.
„Octagon” jest dla każdego, kto chciałby rozładować trochę negatywnej energii, skierowanej do bzdurnego świata w którym żyjemy. Ale ci, co kochają Bathory za „Under the Sign of the Black Mark”, albo za „Twilight of the Gods” niech szerokim łukiem obchodzą tę płytę, raczej nie przypadnie im do gustu.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Deep Purple - Machine Head


W dzisiejszych czasach kiedy ktoś rzuci hasłem „Machine Head” to większość będzie to kojarzyć z amerykańskim post thrashowym zespołem. Ale pierwszymi, którzy użyli tej nazwy była grupa Deep Purple. Tak to nazywała się ich szósta płyta, przez większość z fanów uważana za najlepszą w ich dorobku.
Album ten wyszedł w 1972 roku, kiedy to heavy metal dopiero co budził się do życia. Były to początki, więc siedem utworów, które znalazły się na tym wydawnictwie to w większość blues rockowe kompozycje, ale mamy też początki lekkiego heavy. Choćby w takim numerze jak „Highway Star”, najbardziej czadowym z wszystkich tu zamieszczonych. Nie mogę też nie wspomnieć o „Smoke on the Water”. To przecież utwór posiadający najbardziej rozpoznawalny riff na świecie. Każdy początkujący gitarzysta wcześniej czy później go zagra - takie jest niepisane prawo. Bardzo hard/heavy jest również „Space Truckin'”. Niemożliwe jest nie tupać nogą słuchając go.
Poza tymi rozpoznawalnymi są tu jeszcze takie numery jak „Pictures of Home” z ciekawymi improwizacjami, albo „Never Before”, który mógłby być wizytówką tego krążka, gdyby nie dwa przeboje opisane wyżej. Ma on w sobie lekki oddech przeszłości, czuć w nim jeszcze dokonania lat 60-tych. Jest tu jeszcze jeden, w którym możemy zasłuchać się w dźwięki organów. „Lazy” to najbardziej bluesowa kompozycja z wszystkich tutaj zamieszczonych, buja się jak należy. Zanim usłyszymy w nim wokal, przez cztery minuty jesteśmy świadkami solówek gitary oraz organ. I sam już nie wiem kto jest lepszy Richie Blackmore, czy Jon Lord.
Jest to granie trochę anachroniczne jak na dzisiejsze czasy, ale tak czy inaczej był to jeden z wielkich kroków w graniu ciężkiej muzy. Tylko dzięki temu warto zaznajomić się z tym materiałem. Na chwilę skoczyć w przeszłość, poznać korzenie i wrócić do teraźniejszości.

piątek, 4 grudnia 2009

Solefald - Pills Against The Ageless Ills


Kiedy usłyszałem utwór “Hyperhuman” z trzeciej płyty Solefald pod tytułem „Pills Against The Ageless Ills” zostałem oczarowany i od razu zapragnąłem usłyszeć resztę. Stało się to oczywiście po jakimś czasie, lecz niestety żaden z dziewięciu zamieszczonych na tym albumie numerów nie dorównało sile i fantazji ww. kawałka.
Zaczyna się on niewinnie, od dwóch powtarzanych dźwięków skrzypiec... ale nie trwa to długo. Po chwili wchodzą blasty, ostre blackowe gitary i typowy czarny wokal na zmianę z czystym śpiewem Lazare. Agresja jest tutaj nieziemsko wyważona z melodią i gdyby tylko było tu więcej takich wyczynów, to byłby to świetny krążek. Tak jest on tylko ciekawy, gdyż połączenie post/punka, black metalu i szeroko pojętej awangardy czyni go właśnie takim. Nie da się obojętnie przejść obok tych dźwięków, ale też nie zapadają na długo w pamięci.
Black metal prezentowany przez Corneliusa i Lazare jest jedyny w swoim rodzaju, nikt w Norwegii tak nie gra i pewnie nikt raczej nie będzie. Nawet teksty zamieszczone na tym albumie nie są typowo blackowe. Wystarczy przeczytać tytuły numerów takich jak „The USA Don't Exist” albo „Pornographer Cain” by zauważyć, że coś tu jest nie tak. Typowy zjadacz czarnych ikon nie będzie pewnie do końca zachwycony, gdyż muzyka i przekaz zamieszony na tym wydawnictwie to coś więcej niż satan, miznatropia, śmierć i zniszczenie...
Ale wróćmy do muzyki... W „Charge of Total Effect” znów powraca lekki powiew agresji, jaki jest na „Hyperhuman”, ale jest on raczej symfoniczny i mniej w nim pazura. Poza tym tutaj po raz pierwszy możemy usłyszeć rasowy post/punkowy riff. Coraz bardziej w stronę punka zmierza kolejny „Hate Yourself”, ale jak to na całej płycie i tu nie zabraknie czarnego pierwiastka. A najbardziej wpadającym w ucho jest „ The USA Don't Exist” z refrenem, który gwarantuję, będziecie nucić. Poza tym jest to bodaj najlżejsza pieśń na całej tej płycie.
Krążek ten to interesująca pozycja, jak to napisałem na początku, ale brak w niej magnetyzmu, swoistego przyciągania. Mogę to przesłuchać raz, dwa razy, ale jakoś nie mam ochoty do tego wracać. Jednak tak czy inaczej polecam te dźwięki, gdyż na pewno nie słyszeliście jeszcze czegoś tak innego, a jednak black metalowego.

wtorek, 1 grudnia 2009

Qntal - Silver Swan


Przesłuchuję właśnie piąty album niemieckiego elektrośredniowiecznego zespołu o nazwie Qntal. Płyta ta zwie się „Silver Swan”, a wyszła na światło dziennie w 2006 roku, więc stosunkowo niedawno. Ale jak to bywa w natłoku dzisiejszej muzyki, studiuje ją dopiero teraz.
Stwierdzam niestety, że niewiele straciłem. Choć mamy tu ciekawe momenty, w których można się na chwilę zatracić, to jednak stworzony tutaj klimat nie przeskakuje barierki z napisem – średnia. Szczerze mówiąc, to spodziewałem się czegoś lepszego.
Po czwartym albumie, na tym również mamy kontynuację utworów zaśpiewanych w języku angielskim, ale jak to bywało wcześniej, łacina, starogermański i inne stare języki Europy też tu są.
To, co mnie zniechęciło do tych dźwięków, to jakaś dziwne panowanie wokalu nad muzyką, która w sumie też szału nie robi. Poza tym sam wokal jest jakiś bezpłciowy. Syrah zaśpiewała na nim oczywiście zabójczo poprawnie, ale brak w tym głębi, brak uczuć. Te wszystkie braki wraz ze słabym wokalem nie wróżą niczego dobrego muzyce, ale mimo tego płyta ta broni się .
Utwory takie jak „Levis”, „Monsieur's Departure”, „Lingua Mendax” czy jeszcze w „The Whyle” i „292” to świetne, klimatyczne momenty. Szczególnie w trzecim mamy pięknie folkowy klimat. Na pewno przysłużyły się w tym niecodzienne instrumenty, które zdobią ten utwór, a muszę przypomnieć, że Michael Popp (założyciel Qntal) potrafi grać na Tarze, Oud, Szałamai, Saze i innych starych i kompletnie nieznanych dla zwykłego śmiertelnika instrumentach...
Na koniec polecę paradoksalnie ich wcześniejsze wydawnictwa, gdzie można znaleźć większe połacie ciekawego klimatu. Tutaj jego niedostatek nie jest zrekompensowany w żaden sposób. Dlatego ciągle czuję niedosyt...

Anathema - The Silent Enigma


The Silent Enigma – to arcydzieło doomu, jedyne w swoim rodzaju. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nikomu nie udało się nagrać albumu, który byłby tak przepełniony bólem, smutkiem, nostalgią, ale także agresją, ciszą, samotnością... I tajemnicą. Szczerze, to myślę, że każda próba opisania tego dzieła skazana jest na porażkę. A jeżeli już ktoś tak jak ja, próbuje to zrobić, zdoła tylko uchwycić jej część, gdyż całość jest niepojęta.
Drugi album w dorobku Anathemy, przez niektórych nazwany najlepszym w ich historii (również przeze mnie). Można by wymazać wszystkie inne przez nich nagrane płyty i wrzucić w niepamięć, ale to nic by nie dało, bo nadal dzięki Silent Enigmie byliby wielcy.
Słuchając dźwięków zapisanych na tym krążku zastanawiam się, co sprawia, że są one tak genialne. Przecież nie ma w tym niczego nowego, wszystkie patenty były wykorzystywane przez innych w przeszłości. Ale jednak połączenie ich specyficznie zagranego metalu z klimatem, jaki udało im się stworzyć sprawia, że to, co słyszę, nigdy mi się nie znudzi.
Wystarczy posłuchać takich utworów jak „Shroud of Frost” pełen bólu, męki, samotności. Tutaj nieskończoności i pytania o to, czy jest coś po drugiej stronie nabierają kształtów w naszych myślach. Fantazje te są tak namacalne, że prawie prawdziwe...
„Sunset of the Age” to z kolei kawał muzy, przy której można się kompletnie zatracić. Brak w nim agresji, ale za to mnóstwo energii, potrafiącej rozsadzić każdego, który tylko podda się czarowi. Podobnym jest „Nocturnal Emission”, tylko tutaj górę bierze wampiryczny erotyzm. Nie radze słuchać tego w momentach uniesienia, bo może polać się krew...
Nie zapomniałem oczywiście o numerze tytułowym. Tam romantyzm, tajemnice samotności, smutku i miłości splatają się w jeden piękny hymn pełen uczuć... Nigdzie nie znajdziecie czegoś takiego... I jeszcze jeden „A Dying Wish”, najdłuższy na płycie. Numer, który do tej pory można jeszcze usłyszeć na ich występach. W nim mamy wszystko to, co zawiera ta płyta, skondensowane do ośmiu minut dzieło sztuki łączące w sobie agresję i melancholię...
Ale przecież to nie wszystkie utwory, nie opisałem reszty... i nie zrobię już tego, gdyż i tak to, co napisałem nijak nie oddaje klimatu tego krążka. Tego trzeba posłuchać, przeżyć, strawić setki, jeżeli nie tysiące razy i dojść do wniosku, że nigdy nic już nie zrobi na nas takiego wrażenia jak „The Silent Enigma”. Nie ma już pieśni... zostaje tylko złudzenie ciszy...

środa, 25 listopada 2009

Lacrimas Profundere - Fall, I Will Follow


To moje pierwsze zetknięcie się z tym zespołem i raczej ostatnie. Dlaczego? To proste. Muzyka, jaką serwują Niemcy z Lacrimas Profundere na swoim piątym albumie pt. „Fall, I Will Follow” to gothic rock niskich lotów. Dźwięki te można porównać do wyczynów takich kapel jak HIM, Sentenced, The 69 Eyes, z tą różnicą, że kiedy tam można czasem znaleźć coś wartościowego, tak tutaj daremne będzie szukanie czegokolwiek dobrej jakości.
Wokal, styl śpiewania, ale też aranżacje i konstrukcje riffów typowe dla tego stylu, niczym nie zaskakują i nic nowego nie wnoszą do tego gatunku. Christopher Schmid, ówczesny wokalista, stara się jak może, by dorównać wyczynom Ville Laihiala czy też Ville Valo, lecz niestety marnie mu to wychodzi, choć podobieństwa jakieś tam istnieją. Podobne budowanie klimatu, maniera śpiewania. Wszystko w tym już gdzieś było.
A co do muzyki, to trochę bardziej ambitnym utworem jest „Sear Me Pale Sun”. Najdłuższy na płycie, bo prawie ośmiominutowy, wyróżnia się na tle wszystkich innych. Typowy dla tego stylu początek plus przesterowany wokal, niby nic nowego, ale jednak... Po trzech minutach wchodzą falujące klawisze i lekko transowy rytm, który może się podobać. Niestety, monotonie ciągnie się to do końca, a mogło by być z tego coś naprawdę dobrego. A już czymś konkretnym na tle reszty jest ostatni numer „Fornever”, ostry i czadowy. Niestety, ma on niepotrzebną wstawkę, gdzie jakiś pan wchodzi do pokoju, otwiera browar, zapala papierosa i bełkocze coś do siebie. W sumie to tak naprawdę w tym utworze podoba mi się jeden riff. Mocny, ciężki i wolny. Tylko w tym momencie na całej płycie możemy usłyszeć podwójną stopę. Więcej takich fragmentów, a płyta ta miałaby się czym pochwalić.
Słuchając reszty to nigdy nie wiem, który kawałek aktualnie leci, tak wszystkie są podobne do siebie. Jałowa jest to płyta, choć pewnie fanom tego typu grania przypadnie do gustu, mnie niestety odrzuca daleko.

Ulver - Bergtatt - Et Eeventyr I 5 Capitler


Poznajecie arcydzieło kiedy je słyszycie? Wydaje mi się, że nie każdy ma tę umiejętność... Dla mnie wielkim dziełem jest koncept album „ Bergtatt - Et Eeventyr i 5 Capitler ” pierwsza płyta Ulver. „Bergtatt” to opowieść o kobiecie zagubionej w górskich lasach trolli. Historię i wszystkie teksty powstały dzięki wyobraźni Garma i właśnie dzięki niemu dźwięki te są takie dobre. Ale o tym niżej...
Pamiętam jak dziś, kiedy pierwszy raz zetknąłem się z zawartością tego krążka. Atmosfera zharmonizowanego black folku ogarnęła moją osobę bez końca. Do tej pory nie usłyszałem niczego lepszego w tej materii.
Czyste, zawodzące śpiewanie, szepty oraz typowy black metalowy wokal (swoją drogą, zauważyliście, że takie wokale w norweskich zespołach są najlepsze?), to one nadają klimat tej płycie. Garm pokazuje nam, na co go stać. Ale muzyka też to robi.
Jest niczym samo opowiadająca się baśń. Raz po raz zaskakuje nas swoimi zmianami tempa, atmosfery. Raz mamy folkowe chóry, kobiece wokale, akustyczne gitarki i flet, a po chwili blasty oraz szybkie gitary masakrujące nasze organy słuchowe. Tak jest w każdym kawałku. Ale w „Capitel III : Graablick Blev Hun Vaer” to połączenie jest najlepsze. W nim usłyszycie również dźwięki ucieczki głównego bohatera tego albumu. Szybki oddech, łamiące się gałęzie, bieg... Za tło robi tu fortepian, na którym Sverd (tego pana chyba znacie) pięknie improwizuje.
„Capitel IV : Een Stemme Locker” jest zaś zwiastunem tego, co ma dopiero nadejść w ich twórczości. Mógłby się znaleźć na kolejnym ich wydawnictwie, kiedy panowie z Ulver odłożyli na chwile na bok black metal, nagrywając pierwszą w historii metalu akustyczno folkowa płytę. Ale to już inne dzieje.
„Bergtatt” jest jedyny w swoim rodzaju. Jeśli lubicie klimaty północy, samotność lasów, jesienne tchnienie powietrza w górach, oraz black metalową agresję, to te dźwięki są dla was. W nich znajdziecie ukojenie w długie jesienne i zimowe wieczory.

Vampiria - Among Mortals


Vampiria... To argentyński zespół wykonywający melodic black/gothic metal, choć ja raczej nazwałbym to vampiric metalem, coś na kształt trzech pierwszych płyt Cradle of Fitlh, klasycznych odsłon gatunku, ale przypomina to też wyczyny Theatres des Vampires.
Ich pierwszy album „Among Mortals” pojawił się na świecie przy bladym świetle księżyca w 2001 roku, wtedy też to wpadł mi w ręce, więc minęło już parę ładnych lat. Ostatnio stwierdziłem, że kompletnie nie pamiętam jego zawartości. Odświeżyłem więc sobie pamięć i stąd powstaje ta recenzja.
Nie trzeba długo czekać, by przekonać się, że można przy tym krążku stracić lekki kontakt z rzeczywistością, zapadając w drzemkę nad swoimi światami wampirycznych wizji pełnych krwi. Już w intrze (długim muszę przyznać) - „Prelude / Awake To Eternity / Vampires & Mortals” możemy się przekonać, że kiedy poddamy się tym dźwiękom, to doznamy objawienia natury nocy.
Doznania te łączą się z drugim numerem „Legacy of Blood”. Kolejny, „Ambassador Of Morning (Salve Luxfer)”, też wkręcający z początkowym rasowym heavy metalowym riffem, szybkim i melodyjnym. Ale niestety dalej klimat i muzyka lekko się rozjeżdżają w budowie atmosfery tej płyty, robi się trochę nudno i cukierkowato. Melodia bierze górę.
Jednak możemy tu znaleźć jeszcze parę kawałków godnych uwagi. Tak jak „Legend Of A Curse”, krótka historia wampirów. Ciekawe momenty ma również „Crown Of Crows” szczególnie pod koniec, kiedy staje się wolny, z lekka romantyczny i smutny zarazem.
W tych wszystkich jednak utworach jak i na całej płycie, słabe są wokale. Damian oraz Konde nie posiadają zbyt dużych umiejętności. Również ich barwy nie są zaskakujące. Jest jeszcze jeden minus – brzmienie, słabe i pozbawione przestrzeni.
Pomimo tego można zapoznać się z tym krążkiem, gdyż nie jest do końca stracony. Ot tak, od czasu do czasu posłuchać, by odświeżyć sobie pamięć, tak jak ja to zrobiłem. Przesłuchać i odłożyć z powrotem na półkę.

wtorek, 24 listopada 2009

Fear My Thoughts – Isolation


„Isolation” zaczyna się od intra o takim samym tytule. Muzyczna kakofonia dźwięków z przesterowanym wokalem. Kolejno płynnie dźwięki poprzedniego przechodzą w „The Blind Walk Over The Edge”. Z niego atakuje mnie ściana typowego amerykańskiego grania, klasyfikującego się jako metalcore z odrobiną, okruszyną melodyjnego death metalu. Zdziwiłem się, gdy przeczytałem, że to niemiecki zespół. Metalcore opanowuje cały świat!
Fear My Thoughts powstał w 1998 roku i jest to szósta płyta w ich dorobku. Niestety, stronię od tego typu grania, więc nic dziwnego, że dopiero teraz usłyszałem ich wyczyny. „Isolation” nie ma w sobie nic nowego. Wszystko już gdzieś było. Także ciężkości jest tu za grosz, bo melodia opanowuje każdy ciekawy, agresywniejszy moment. A ja nie lubię półśrodków.
Serwowany materiał tego krążka jest na maksa skomercjalizowany, brzmi jak numetal, no a przecież można trochę bardziej ambitniej grać. Wystarczy przesłuchać „Bound And Weakened”, „Through The Eyes Of God” lub „Death Chamber” by zostać zasypany nowoczesnym brzmieniem, jakie możemy usłyszeć w różnego rodzaju mediach.
Numery takie jak „Pitch Black” lub „The Hunted” gdzie Martin Fischer w końcu się wydziera, mają w sobie lekki pazur. Ale to, co wyczynia wokalista nie jest za wspaniałe, no i pazur się chyba trochę przytępił.
Ciekawostką tej formacji jest polski w niej pierwiastek w osobie basisty, którym jest Bartosz Wojciechowski. Poza tym nie ma tu nic szczególnego dla starej daty metalowca, nawet dla tych, którzy rozszerzają swoje horyzonty. Polecam zająć się czymś innym, a ten album zostawić tam, gdzie jest… W nicości.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Moonlight - downWords


Od samego początku zostałem zahipnotyzowany wokalem Maji. Byłem w totalnym szoku! Od wydania „Audio 136” zacząłem brać ją za drugorzędną wokalistkę pseudometalowego zespołu, ale na „downWords” zostałem porażony jej możliwościami i fantazją śpiewania.
Lecz nie tylko wokale zmieniły się w muzyce Moonlight. No właśnie muzyka... Nie ma już nic a nic wspólnego z gothickiem. Nie ma też w tym metalu. Progres? Hmm, może, ale pewnie nie dla każdego. Na pewno jest to rock, bardziej trip/rock, może z domieszką alternatywy? Jedno jest pewne, nikt nie nagrał podobnego albumu.
Wystarczy posłuchać pierwszego utworu. „Szpieg” mógłby być paroma utworami, gdyby porozwijać niektóre jego części. A tak mamy wielostopniowy kawał muzy. Psychodela, symfonia, transowe beaty - wszystko w jednym. Tutaj to po raz pierwszy zostałem zaczarowany przez Maję. Jej śpiewanie jest niesamowite, ale to miał być dopiero początek.
Klimaty starego grania można odczuć w kolejnym - „Nieowracalne”, ale są to jedynie echa przeszłości, gdyż klawisze i rytm odbiegają od tego, co czynili wcześniej. Na pewno perełką tej płyty jest utwór „W Moje Ręce”. Obok „Szpiega” najlepsza część tego krążka. Posiada w sobie transowe rytmy, klimat elektro-gothicu, a co najważniejsze, jest osadzony na rdzeniu basu, który pulsuje prawie przez cały czas prowadząc nas coraz dalej w głąb lepszego poznania tej muzy z każdym przesłuchaniem.
Muzyka na tym albumie oscyluje trochę w klimacie Portishead, szczególnie słychać to w numerze „Insomnia”, prawie wyrwał się z jednej z płyt wyspiarzy. Jedyna różnica to brzmienie, słychać że to „Polska”, ale to wcale nie jest minus. Wręcz przeciwnie, jak na pierwszy krok w kompletne inne rejony muzyki, wypadło naprawdę dobrze.
Jedyne, co denerwuje na tej płycie, to dwa fragmenty ciszy, które kończą numery „Cyrk” i „Downwords”. To kompletnie niepotrzebny manewry. Czekanie i słuchanie „niczego” przez dwie i pół minuty, nie należy do moich ulubionych zajęć… Na końcu tego drugiego ciszy jest jeszcze więcej.
Tak czy inaczej, dzieło to jest godne uwagi, choć pewnie nie jeden z was odrzuci je, gdyż nie jest to muzyka łatwa w odbiorze. Trzeba poświecić jej sporo czasu, by odkryć jej piękno, ale właśnie to w muzyce jest najlepsze. Odkrywanie, ciągłe odkrywanie...

Anathema – Serenades


Anathema – kiedyś, jeden z moich ulubionych zespołów. Ale to było jakiś czas temu, teraz rzadko sięgam po ich muzykę... Album „Serenades” był drogowskazem (nie tylko dla mnie), przetarł wiele szlaków dla późniejszych zespołów. Był także krokiem naprzód do nagrania ich wielkiego dzieła „The Silent Enigma”.
„Serenades” - to jeden z pierwszych albumów doom/death metalowych. Teraz wyznaczający klasykę gatunku. Gdyby ktokolwiek nagrał taki sam album w dzisiejszych czasach z takim samym brzmieniem, pewnie zaginąłby w czasie. Tak już się nie gra. To już historia. Ale do rzeczy...
Album zaczyna się od dwóch doom hymnów -„Lovelorn Rhapsody” i „Sweet Tears”, z czego ten drugi jest trochę bardziej żywszy. Ale góruje nad nimi trzeci - „J'ai Fait Une Promesse”. To prosty, romantyczny, akustyczny utwór, w którym śpiewa Ruth oczywiście po francusku. Urwał się jakby z średniowiecza, z zimnych, pełnych miłości i łez zamków… Utwór ten jednak usypia naszą czujność, a kolejne numery wykorzystują to i atakują nas swoim tchnieniem śmierci. „They (Will Always) Die”, „Sleepless” - najbardziej znany z tej płyty i „Sleep in Sanity”.
Nie ma sensu wymieniać wszystkich, bo każdy z osobna jest ciekawy, unikalny i nadaje się na osobną recenzję. Sama Anathema już nigdy nie nagrała takich kawałków jak tutaj. W sumie to oni nigdy nie nagrali takiego samego albumu i to się im chwali.
Na tym krążku możemy jeszcze posłuchać wokalu Darrena White'a, który nagrał z nimi po tym wydawnictwie tylko jeszcze jedną ep-kę i opuścił szeregi grupy. Nic innego mi nie zostało, jak zachęcić wszystkich, którzy nie znają jeszcze z jakiegoś powodu tych dźwięków do ich przestudiowania - warto!

Draugnim - Northwind's Ire


Draugnim to fiński zespół blackowy, który wplata w swój styl pagan metal. Powstał już jakiś czas temu, a konkretniej przed dziesięciu laty. Jednak dopiero rok temu zespół wypuścił na światło dzienne swoje pierwsze długogrające dzieło. Dostało ono nazwę „Northwind's Ire”.
Znajdziemy na nim siedem utworów, powstałych dzięki wewnętrznej walce z przeciwnościami losu przez wszystkich trzech członków tegoż bandu. Gdyż będąc na skraju zapomnienia, podnieśli się z rozpaczy i nagrali w końcu ubłaganą chyba przez wszystkie zespoły „pierwszą płytę”.
Brzmienie to pierwsza z rzeczy, jaka rzuca się w uszy. Strasznie brudne, ale to wcale nie jest plus. Mogłoby być bardziej czytelne., gdyż melodia jest niezła i klawisze, choć raczej monotonne, też nie są takie złe. Mogłyby być jednak trochę głośniejsze, powinny raczej wydobywać się z tła, niż je tworzyć. Jednak im bliżej końca płyty, tym lepiej. I już sam nie wiem, czy to klimat, czy po prostu brzmienie się polepsza z czasem?
Muszę pogratulować głównemu kompozytorowi. Morior zbudował na tym albumie malowniczy klimat. Pełen lasów, wzgórz, gór... Jest to zaiste pochwała natury. Tutaj w wydaniu black metalowym, ale w sumie to czemu nie?
Niestety by polubić ta płytę, trzeba podzielić jej klimat. Jest on trudny w odbiorze. Ciemny, tajemniczy, dziki, dziewiczy...Nie każdy pewnie poczuje go, tak jak zapewne chcieliby tego twórcy. Najciekawsze momenty tego „Gniewu Północnego Wiatru” to „Craionhorn”, „Sworn To Waves” i ostatni „Archein”. Reszta jest niestety obrzydliwie taka sama.
Krążek ten w sam raz nadaje się na wypady na łono natury, przy nocnych ogniskach, w centrum lasu...Wtedy pewnie każdy z was pozna jego piękno, choć przygasłe i blade, ale jednak piękno.

Kaamos – Kaamos


Minęło sporo czasu odkąd słuchałem death metalu. Jakoś inne rzeczy mnie bardziej interesowały. Ale zapragnąłem wrócić i wydobyłem z otchłani czasu pierwszy album szwedzkiej grupy Kaamos o tytule po prostu „Kaamos”.
Od pierwszego zetknięcia wiedziałem, że to jest to. Energia, agresja i szybkość zaatakowały moje organy słuchowe. Ale zamiast uciec do czegoś spokojniejszego dałem głośniej, by jeszcze bardziej odczuć każdą nutę tego śmierć metalu. Szczerze, to mogę stwierdzić, że dawno już nie słyszałem tak dobrego deathu ze Szwecji.
Dla każdego coś miłego, można powiedzieć słuchając tych trzydziestu pięciu minut muzyki. Mi osobiście spodobały się tzw. walce. Jest nim, choć nie do końca, utwór „Doom of Man”. Zaczyna się jakimś dziwnym bełkotem, z efektem powtórzenia i w sumie mogłoby być mrocznie i szaleńczo, gdyby tylko słowa były zrozumiane. A to jakieś cholerne suahili. No chyba, że to insze narzecze? Za to jak wchodzi muza, jest już dobrze. Ostre, ciężkie, w średnio wolnych tempach gitarowe riffy. Powalające... Uwielbiam to!
Podobnym, choć tylko z początku jest „Curse Of Aeons”. Z wolna wypuszczane dźwięki. Bas niczym grzmoty burzy. Dalej tempo wzrasta i już można zamiatać włosami podłogę. Mamy tu też inne wrzynające się momenty jak na przykład kawałek „Blood of Chaos”. Szybka jazda, pełna blastów przeplatających się z starą dobrą szkołą death metalu. Przez cały czas trzyma słuchacza w kleszczach śmierci. I za cholerę nie chce puścić.
Jedno jest pewne, to album typowo do pogowania. Szaleńczy i bezkompromisowy. Polecam jako wyładowywacz energii. A to przecież ich pierwsze wydawnictwo. Ciekawe, czy późniejsze krążki były równie interesujące? Na razie... Szacuneczek...

wtorek, 17 listopada 2009

Falkenbach - Ok Nefna Tysvar Ty


Po raz drugi sięgam do twórczości Falkenbach. Za pierwszym razem jakoś nie zostałem oczarowany atmosferą serwującą nam przez ten projekt. Wręcz przeciwnie, sądziłem, że jest to nudna, nic nie wnosząca do black viking folku muzyka. Teraz, by upewnić się, że za pierwszym razem miałem rację, zacząłem studiować trzeci z kolei album „ Ok Nefna Tysvar Ty”.
I co dostałem? Nic ponad to, co usłyszałem wcześniej. Te same klimaty, prawie te same piosenki. Te same nudne wokale (tylko skrzek jest dobry) i nawet jestem skłonny stwierdzić, że brzmienie też jest takie samo. Po prostu nic nowego... Tak jakby album, który słyszałem wcześniej (a był to „...En Their Medh Riki Fara...”) był po prostu wzorem, który pan Vratyas Vakyas co rusz kopiuje.
Wiem, że pewnie znajdą się wśród was fani, mówiący co innego, że w tym i w tym utworze jest coś nowego. I nawet skłonny byłbym się zgodzić, ale co z tego, skoro nie potrafię niekiedy odróżnić numerów z tej płyty, tak są do siebie podobne. Jak więc mógłbym napisać, że gdziekolwiek słychać jakikolwiek progres?
Jedyne kawałki, jakie trawię z różnych powodów, to pierwszy „Vanadis”, choć mógłby być krótszy i trzeci „Aduatuza”, gdzie długość jest odpowiednia, ale brzmi mi on jak jedno z dokonań Bathory. Wpływy Quarthona można również znaleźć w „Homeward Shore” - w tym są one jeszcze bardziej słyszalne, niż w poprzednim. Ale to nadal nic nowego...
Album ten jest raczej dla zagorzałych fanów viking grania. Ci, którzy tylko na chwile chcieliby zabłądzić w te dzikie, starodawne krainy, raczej niech sięgną po coś klasycznego z tego gatunku. I nadal niestety nie wiem, dlaczego Falkenbach w kręgach zainteresowania tego typu muzyką jest tak wielbiony? Ale może nie czuję klimatu... W sumie to nic nie straciłem... Wy też nic nie stracicie, jeżeli ominiecie ten krążek szerokim łukiem.

Moonlight - Audio 136


Muszę się przyznać, że jakimś cudem płyta ta umknęła mojej uwadze. Szczerze, to myślałem, że następczynią „Candry” jest album „downWords”, niestety, myliłem się...
Następczynią jest album o przedziwnym tytule „Audio 136”, który wyszedł w 2004 roku.
Wszyscy wiemy, że to, co Moonlight tworzyło od „Yaishi”, zwracało się coraz bardziej w stronę progresywnego metalu. I w pełnej postaci to właśnie znajduje się na „Audio 136”. Kwintesencją tego stylu jest kawałek „Air”, druga z kolei kompozycja tegoż krążka. Ostre riffy, pięknie słyszalny bas i Maja śpiewająca po angielsku, sprawiają, że nie można się oderwać. Fakt, ma ona w sobie parę minusów, ale to nie jest ważne, gdyż jest to jasno świecąca gwiazda tej płyty. Dalej już nie jest niestety tak dobrze...
Większość kompozycji zaśpiewana jest po angielsku. Niestety jest to największy minus tego wydawnictwa, gdyż nadal twierdzę, że Maja Konarska nie powinna tak śpiewać. Kaleczy tylko tą muzykę. Wystarczy sięgnąć po bonusowa płytkę i posłuchać wersji w języku polskim, aby się przekonać, że po polsku jest o wiele lepiej. O niebo lepiej...
Kolejnym minusem, o którym muszę wspomnieć jest intro i outro, czyli „Rosemary's Baby” i „Rosemary's Baby (Reprise)”. Nie mam pojęcia, po co zostały stworzone ten numery. Jak mówi sam tytuł, jest to muzyka Krzysztofa Komedy z „Dziecka Rosemery”, ale fatalnie wykonana. Bez emocji, bez polotu, bez duszy... No nic w tym nie ma. Za każdym razem jak słucham tej płyty, omijam obydwa. Może gdyby była to sama muzyka, to jeszcze... ale niestety pani Konarska udziela się w nich wokalnie, bo jakżeby inaczej. Nie bierze mnie jej ekspresja i jej podejście do zanucenia tych prostych przecież dźwięków i nic tego nie zmieni.
Źle się stało, że główny kompozytor Daniel Potasz odszedł. Reszta zespołu pragnęła pewnie iść wyznaczoną na wcześniejszych płytach ścieżką. Ale niestety, czegoś zabrakło. Teraz też rozumiem przejście z progres metalu, do trip/roka na „downWords”. Album ten był łącznikiem, poszukiwaniem czegoś nowego. Niestety Maja i reszta nie do końca mnie na nim przekonywają. Brak w tej muzyce „złotego środka”...

Doom:VS - Dead Words Speak


Miałem już dać sobie spokój z doom metalem na jakiś czas, ale postanowiłem sięgnąć po jeszcze jeden krążek. I tym razem mi się poszczęściło... W końcu trafiłem na coś ciekawego, choć trochę nużącego na dłuższą metę.
Johan Ericsson, jeden z założycieli Draconian, wydając drugą płytę pod szyldem Doom:VS pt. „Dead Words Speak” wiedział co należy zrobić, by przykuć uwagę słuchacza. Nagrał jedną z ciekawszych pozycji funeral/doom metalowych w 2008 roku, lecz nie zamknął się w tym stylu do końca, gdyż album ten posiada też melodyjne wstawki, poza tymi „grobowymi”. Słychać to w każdej z sześciu pozycji i nie ma sensu wymieniać tych bardziej odzwierciedlających te połączenia stylów.
Emocjonalnie jest to walec. Ciężki, wolno zmierzający do celu. Martwota dźwięków opanowuje bez reszty. Mamy to w kawałku tytułowym, gdzie również i teksty czynią swoją powinność - „They speak to me at night and sometimes I get frightened...They give no peace at night and sometime they are right.” Mowa tu o „martwych słowach” docierających do nas w najczarniejszych chwilach nocy. Cóż tu jeszcze dodawać, po prostu trzeba to przeżyć.
Takie rzeczy odczujecie po głębszym poznaniu tej muzyki. A to, co od razu zwraca naszą uwagę to wokal. Johan posiada brutalny, głęboki growl, ale także jego czysty śpiew może robić wrażenie. Poza tym wykorzystuje on również normalne mówienie na kształt tego, co czyni Aaron Stainthorpe z My Dying Bride. I muszę przyznać, że robi to niesamowicie – klimat w takich chwilach staje się jeszcze mroczniejszy.
Najbardziej słychać to w,... no właśnie „to” jest w każdym z utworów. Lecz najmniej podoba mi się w ostatnim, „Threnode”, jakoś ciągnie się (jest najdłuższy na płycie) przez dwanaście minut, wręcz nudzi swoją powtarzalnością i wtórnością. Choć ładnie się zapowiada, to jednak koniec wręcz zabija.
Tak czy inaczej chwile z drugim wydawnictwem Doom:VS będę pamiętał długo. Wryło mi się głęboko w czaszkę, więc na pewno kiedyś jeszcze do niego wrócę.

środa, 4 listopada 2009

Savatage - Dead Winter Dead


Savatage – to jeden z mało docenionych zespołów na scenie metal/rocka. Stan ten powodowany jest pewnie przez ich lawirowanie między stylami heavy/power a heavy/progres, który z biegiem lat coraz bardziej był odczuwalny w ich muzyce.
Przykładem tego drugiego połączenia jest płyta „Dead Winter Dead” z 1996 roku. Jak to bywało w zwyczaju, tak i tu mamy do czynienia z koncept albumem. Historia opowiada o konflikcie zbrojnym na Bałkanach.
Nie trzeba się nawet specjalnie domyślać, gdyż już drugi numer o tytule „Sarajevo” mówi nam wszystko. Jednak nie tylko o wojnie jest to krążek. Wplata nam się tu jeszcze jedna opowieść, a mianowicie wątek tragicznej miłości Serba z muzułmanką. Chyba każdy z nas domyśla się, co mogło z tego powstać. Wyobrażenia panów z Savatage znajdziecie właśnie na tej płycie... A uwieńczeniem tej historii jest ostatni, zamykający ten album kawałek „Not What You See”
Wracając do twórców... Na większości utworów śpiewa Zak Stevens, tylko na dwóch czyni to Jon Oliva, który również odpowiedzialny jest za klawisze i fortepian. Oczywiście nie zabrakło tu typowych dla Savatage rock operowych zagrywek. Te dłuższe to otwierający „Overture” z podniosłą atmosferą. Kolejnym tego typu jest „Mozart and Madness” z malowniczą solówką w początkowej części, mięsistym riffem w części środkowej oraz klimatem klasycznym a'la Mozart. Podobnie jest z intrem do tytułowego songu o nazwie „Memory (Dead Winter Dead Intro)” - to odegrana na gitarze „Oda do Radości” w, muszę przyznać, poruszający mnie sposób.
Dochodząc do najciekawszej części tego dzieła wymienię jeszcze dwa utwory. Są to „One child” i wcześniej wymieniony przez mnie „ Not What You See”. W nich to można usłyszeć słynny kanon wokalny w połączeniu z progresywnym feelingiem. Niesamowity klimat tych dwóch sprawia, że płyta ta jest jednym z największych dzieł tej grupy.
Nie zostało więc nic innego, jak tylko polecić ją każdemu, bo wierze, że dźwięki te mogą się podobać. Poza tym, jest to Savatage na najwyższym poziomie, więc nie tracie czasu, gdyż takich uczuć zaklętych w muzykę nie znajdziecie nigdzie.

Necroart - The Opium Visions


W muzycznej podróży po obcych landach, wpadłem na zespół Necroart z Włoch. To sekstet grający coś na kształt melodic death metalu, lecz taka definicja ich twórczości jest trochę niepełna. Ich dziedzictwo, to na razie tylko jedyny longplay o nazwie „The Opium Visions” wydany w 2005 roku. Jest on mieszanką prawie wszystkich stylów w metalu, plus różnego rodzaju eksperymenty.
„The Crimson Minority” to swoiste potwierdzenie moich słów - jest agresywnie, ale do tego melodyjnie. Wstawki fortepianu oraz akordeon w zwolnieniu, zabarwiają klimat numeru folkiem, a zwrotki zalatują gothic'em. Prawie każdy kawałek z całego krążka posiada tę atmosferę. I jeszcze jedno, słuchając go mam straszne skojarzenia z polskim Elysium (z ich wcześniejszymi dokonaniami). Podobnie jest w „Le Fleur Noir”, tylko tutaj akurat szkieletem jest gitara akustyczna, która pojawia się w wolniejszych partiach. I cholera, chyba na tym albumie nie obędzie się bez odczuć, że jest to Necroartowa odpowiedź na Moonspell z okresu „Irreligious”
Płyta nieco się zmienia w postaci „Pandemonic Opium Night”. Panowie trochę przyśpieszają, ale próba ta lekkiej zmiany klimatu jakoś nie jest wysokich lotów. W tym utworze najbardziej słuchać wpływy szwedzkiego deathu, którym się chłopaki inspirują.
Ogólnym minusem „Opiumowych Wizji” jest brzmienie, jakość całego albumu. Nie jest to mistrzostwo świata, niestety słychać niedociągnięcia masteringu. Jednak jak na pierwszą płytę jest naprawdę dobrze. Nie liczy się jakość płyty , ale jej treść, a tu jest czego posłuchać.
Najbardziej zapamiętany przeze mnie numer zwie się „Capricorn Years”. Prawdopodobnie przez to, że jest najbardziej przebojowym kawałem muzy z tego wydawnictwa. Szczególnie refren wpada w ucho, aż się chce śpiewać. Ale tak czy inaczej, jest to kolejny kawałek nieco progresywno folkowy, oczywiście z domieszką metalu.
Osiem kawałków zakańcza „L'Inverno Dell'Anima”, całkowity odmieniec, zaczynający się schizofrenicznymi, mrocznymi dźwiękami na tle samplów pojawiających się co jakiś czas. To utwór stricte zagrany na styl ambientowy.
Album jest godny uwagi, szczególnie z uwagi na eksperymentowanie Necroart'owców. To ich pierwsze dziecko, ale bardzo dojrzałe jak na debiut.

Hypnagonia – Inside the Mirror


Oto kolejny młody zespół grający ciężka muzę w naszym rodzimym kraju. Hypnagonia – ta ciekawa nazwa kryje za sobą grupę z Wodzisławia Śląskiego, która para się melodyjną odmianą deathu z elementami blacku i thrashu. Jakiś czas temu wydali swoje pierwsze demo „Inside The Mirror” i właśnie ono będzie obiektem tej recenzji.
Krążek zawiera trzy utwory, czyli prawie że standard jak na tego typu wydawnictwo. Pierwszym jest kawałek tytułowy. „Inside the Mirror”. To mocny kawał dobrej agresywno-melodyjnej muzy. Najciekawsze w nim są wokale Cyraxa, który raz to growluje, rak krzyczy, a innym razem coś tam normalnym wokalem podśpiewuje. Połączenie tego z muzyką daje nawet ciekawe momenty.
Kolejnym jest „Realese” i tak samo jak poprzedni jest mocną rzeczą. Tutaj jestem bardziej zachwycony riffami, wspaniale współgrającymi znów z wokalem frontmena. Trzecim i zarazem ostatnim jest mroczna balladka „Final Breath”. Zaczyna się spokojnymi szeptami, które po chwili przeistaczają się w szaleńcze krzyki i tak jest na zmianę. W tych energetycznych chwilach przypomina mi to trochę dokonanie sławnych „Kredek”, ale to lekkie uczucie.
I to już chyba wszystko. Niestety „krótkość” „Inside The Mirror” jest jej minusem. Pomimo to, że ciężko w dzisiejszych czasach nagrać coś oryginalnego, Hypnagonia stanęła na wysokości zadania i wypuściła trzy stosunkowo dobre utwory i teraz tylko czekać na kolejną ich odsłonę. Myślę, że chłopaki nie zawiodą.

Daemon - The Second Coming


Już od pierwszych taktów tej płyty wiemy, że to skandynawski death metal. No może w tym przypadku trochę to przesadzone, gdyż deathu to w tym nie ma prawie wcale. No i w sumie to nie jest do końca czysta Skandynawia. Północy i mroku to tu mało. I może to jest jedną z przyczyn słabości tego wydawnictwa.
Daemon pochodzi z Danii (to dlatego). Założył go Anders Lundemark i reszta członków Konkhra razem z perkusistą Nicke Andersson z Entombed. Ich drugie wydawnictwo nosi nazwę „The Second Coming” i bardziej odnosi się ona do tego, że to ich druga płyta, a nie tak jak sugeruje okładka, do Jezusa i jego powtórnego przyjścia. Daemon praktykuje tu cos na wskroś przypominającego dzieła Entombed z czasów Wolverine Blues i płyt jej podobnych. Przejawia się to w brzmieniu i stylu gry. Ich Death 'n' Rollowe zagrywki mogą być trochę nieznośne.
Jednak nawet tu, jak wszędzie można znaleźć coś ciekawego. Początek dość niewinny – krzyki nagrane i puszczone od tyłu. Dalej w sumie jest ciekawiej ma w sobie coś, co dobrze nastraja do „My Kingdom Is A Sacred Place”. Death’n’rollowa zagrywka, subtelna choć kopiąca. Tak rozwija się dalej ten numer do chwili, kiedy wchodzi refren rozpieprzając wszystko wokoło. W czasie całego krzyki powtarzają się jeszcze co jakiś czas.
Dodatkami to kawałków lekko ponad trzydziestominutowego grania są sample z filmów. Najbardziej wymowne pochodzą z „Make Me Bleed” i „Way Out Of Hand”, gdzie ten z drugiego jest konkretniejszy. Trzy słowa „Human Fucking Beasts”. Sama muzyka też jest lepsza, niestety nie wybija się ponad przeciętność. Innym dodatkiem jest cover Black Sabbath – „Symptom Of The Universe”. Cóż tu dużo mówić, dobrze zagrany numer. Nic poza tym.
Reszta jakoś mnie nie kopie, w ogóle mi nic nie robi. Pewnie przez to myślę, że to słaba płyta. Ale może za mało jej słuchałem, żeby oceniać? Nie mogłem jednak przebić się przez moje poczucie gówna. Po prostu bywają większe, lepsze ryby w stawie.

...And Oceans - The Dynamic Gallery Of Thought


Jak wiele istnieje muzyki!!! Nie da się ogarnąć jej ogromu... Dlatego też wracam często do jej przeszłości, by znaleźć coś ciekawego. A stosunkowo niedawno, bo w roku 1998, ...And Oceans, młoda wtedy jeszcze fińska kapela wydała swoją pierwszą płytę o tajemniczym tytule - „The Dynamic Gallery Of Thought”
Sięgnąłem po nią znając wcześniej dwie ich ostatnie pozycje, więc teraz szykowałem się na black metalową odsłonę. I to właśnie dostałem... Dźwięki, jakie usłyszałem na „Dynamicznej Galerii” to black a jakże, ale black symfoniczny, wręcz ambientowy, a wszystko to dzięki klawiszom. Można by to chyba porównać do pierwszych płyt Dimmu Borgir, ale porównanie to nie jest do końca prawdziwe. Choć podobieństwa istnieją, to jednak różnice też są zauważalne.
Trochę jednak żal, że to nie jest czysty black, tak jak na początku „The Room of Thousand Arts”, kiedy blasty miażdżą aż miło. Jak to słyszę, to przed oczami roztacza mi się wizja jednego z najbrutalniejszych black wykonawców. Niestety ...And Oceans poszli w innym kierunku. Postawili na klawisze i one w przerażającej większości rządzą na tej płycie. Jednak muszę przyznać, że zabieg ten – stawiając na klimat – wcale nie jest chybiony. Wręcz przeciwnie.
Wystarczy posłuchać, jak rozpoczyna się „Mikrobotik Fields / Uråldrig Saga Och Sång”. Kosmiczne klawisze, mikrobiotyczne, roztaczające pejzaże, odległe krainy świadomości. Albo fuzja symfo-blacku w „Samtal Med Tankar - Halo of Words”. W nim granice nie istnieją... światy, inne galaktyki myśli manifestują się przed nami i ciągną nas do siebie. Wystarczy tylko poddać się czarowi. Tak potrafią grać tylko ludzie północy... Jakby ta muzyka płynęła w ich żyłach. ...
Jednak jest w tym wszystkim jedno ale... Klawisze oprócz tego, że nadają tej płycie sens, odbierają jej duszę. Przez czas całego krążka ich monotonia i bezduszne (choć, miejscami genialne) granie przytłacza swym ciężarem. A na dłuższą metę może to być męczące. Tak czy inaczej, posłuchajcie jej, bo warto.

środa, 28 października 2009

Arcturus - The Sham Mirrors


Geniusz tej grupy objawił mi się, kiedy usłyszałem ich drugą płytę „La Masquerade Infernale”. To było coś nowego na scenie black metalu z Norwegii, a przecież blackiem nie było. Arcturus, który zrzeszał ludzi z tego czarnego światka, zaczął tworzyć coś innego, coś co nazwać można awangardowym blackiem. I tak czas poszedł na przód, w 2002 roku wyszło ich nowe trzecie już dzieło pod nazwą „The Sham Mirrors”.
Tak samo, jak z poprzedniczką i z tym albumem musiałem długo obcować, zanim zdałem sobie sprawę, jak świetny on jest. Pierwszy przyszedł do mnie wokal. Trickster G. Rex wykonał tu kapitalną robotę. Zmienił nieco manierę śpiewania od tej, której wcześniej używał na „La Masquerade..”. Tutaj jego głos jest czystszy, w wyższej tonacji, bardziej czytelny. Zawsze lubiłem jego wyczyny w Ulver, ale dopiero tutaj pokazał, na co go stać.
Następnie dotarła do mnie muzyka... może nie tak teatralna jak kiedyś (choć może trochę), teraz bardziej kosmiczna. Najbardziej słychać to w utworach „Kinetic” i „Nightmare Heaven”. Ten drugi to mój ulubiony numer, w dużej mierze przez transową wstawkę w połowie kawałka. Na tych to zniknął kompletnie klimat black metalu, został zastąpiony „space” awangardą. Ale nie ma się co dziwić, gdyż swe zapędy kompozycyjne Steinar Sverd Johnsen już od dawna kierował w tę stronę.
Black metal nie do końca jednak zniknął z dźwięków Arcturus. W numerze „Collapse Generation” Hellhammer rozpędza się, by razem z klawiszami i resztą stworzyć ciekawe black symfoniczne dzieło. Black metal powraca też w „Radical Cut” gdzie swojego głosu użyczał sam Ihshan z Emperor. To dobry utwór, ale odstaje od całości. Bardziej brzmi jak dokonania „Cesarza” niż jak Arcturus. Całość kończy utwór „For To End Yet Again”, ponad dziesięciominutowy kawałek w który na powrót odżywa atmosfera space opery. Tutaj możemy posłuchać pięknej gry na fortepianie, solówki, w której Sverd roztacza przed nami piękno swego dzieła.
„Fałszywe Lustra” to eksperymentalne granie. Granie nie dla każdego. Nawet ci najwytrawniejsi słuchacze mogą kręcić nosami, komentować - to już było. Czy mieliby racje? Nie mnie to oceniać... Sami poznajcie te dźwięki i sami odkryjcie ich wielkość. Ja mam już to za sobą...

Hanging Garden - Inherit The Eden


Co jakiś czas sięgam po album, który ma coś wspólnego z doom metalem. Kiedyś kochałem ten styl, ale nastał czas, kiedy na tej półce nie pojawiało się nic ciekawego. Przez długi okres wszystko było tylko kopią kopi kopi... Wtedy to porzuciłem ten styl, aby teraz do niego wrócić i nadrobić stracony czas.
Kolejnym w tym klimacie krążkiem, z którym przyszło mi się zaznajomić jest pierwsza płyta fińskiej grupy Hanging Garden o tytule - „Inherit the Eden”. Wyszła ona w 2007, a piszę o niej teraz, gdyż za kilkanaście dni pojawi się nam druga, a większość z was pewnie nie zna jeszcze pierwszej.
Niestety, to jedna z tych pozycji, gdzie konieczna jest znajomość tekstu. Bez tego, dźwięki te mogą wcale nie poruszyć. Wokal Ari Nieminena jest brutalny i głęboki, ale zarazem kompletnie niezrozumiany i przeciętny. Poza tym Ari również nie posiada „fantazji” do operowania nim. Przez to jest on niestety też nudny i lekko „bezpłciowy”.
Nie zrozumcie mnie źle, ale teksty też jakoś nie powodują, że padam na kolana. Są ciekawe i na pewno potrafią wkręcić słuchacza, lecz nie tworzą one żadnej konkretnej historii. Jednak połączenie tych dwóch w sumie mało pozytywnych aspektów czyni ten album ciekawym, przez klimat, jakie stworzyły.
Takie utwory jak „Shards of Life”, „Paper Doves” i „The Mourners Plain” są tutaj najciekawszymi momentami. Ich aranżacje są najlepsze, no i wokal Ari' ego najmniej tutaj mi przeszkadza. Posiadają one niesamowite klimaty, ale nie tylko. Ciężkie gitarowe riffy zbliżają się swoją konstrukcją do death metalu i to czyni ich ku mojej uciesze brutalnymi, w jakimś tam sensie. Ale także tutaj, jak i na całości wpływy gothicu i doomu są najwidoczniejsze. Najbardziej jednak z tej trójki przypadł mi do gustu „The Mourners Plain”. Żaden z niego majstersztyk, ale to dobre granie.
Dziś zastanawiam się, czy zrobiłem dobrze, że wróciłem do tego stylu. Bo nic się nie zmieniło od czasu, kiedy przestałem go słuchać ... Ludziska dalej kopiują siebie nawzajem, rzadko kiedy wychodzi coś naprawdę godnego uwagi. Ale chyba nie można się poddawać, może kiedyś trafię na coś świetnego?

niedziela, 25 października 2009

Illusion – Illusion


Czasem lubię odpocząć trochę od metalu. Na chwile posłuchać innych dźwięków, choć niekiedy wcale daleko nie odchodzę. I takim małym skokiem w bok, niedalekim ciężkim brzmieniom był dla mnie ostatnio pierwszy album polskiego Illusion.
Przyznam się od razu, że ominąłem go szerokim łukiem, w przeszłości jakoś nie miałem na niego ochoty, choć poznałem inne. Teraz, kiedy w końcu się za niego zabrałem, wcale nie żałuję, że tak myślałem ... Nie zrozumcie mnie źle, to kawał dobrej muzy, ale nie ma w niej nic nowego. Wszystko gdzieś już było i nie da się ukryć, że Lipa i reszta ściągają garściami z grania amerykańskiego, kopiując ile wlezie – choć muszę twierdzić, ze całkiem umiejętnie. Szczególnie słychać to w kawałkach anglojęzycznych, takich jak balladka „Words”, „Again”, czy też w tytułowym „Illusion”. Kawałki te niestety najmniej przypadły mi do gustu.
Myślę, że dość istotnym faktem jest to, że za późno sie za niego zabrałem tj., że chyba jestem już za stary na taką muzę. Przesłanie tej płyty jest skierowane do młodych gniewnych, tekstowo i muzycznie. Do ludzi młodych początku lat 90-tych, kiedy to powstał ten album.
Ma on jednak mocne strony. Numer „Kły” spodobał mi się od razu. Mocny, agresywny i konkretny. Tak samo jak „Ruszy Las”, atakujący nas zadziornym riffem, prostym ale mocnym rytmem. Choć miejscami jest nieco przebojowy, to można mu to wybaczyć. Również i „Cierń” ma coś w sobie – jest to balladka z genialną aranżacją. Już widzę, jak setki gardeł śpiewa ten numer na koncercie. Po to został on pewnie stworzony.
Kompletnie jednak nie rozumiem ostatniego utworu. „Sarkafarka”, który według mnie jest tutaj całkiem zbędny. Pewnie twórcom wydawał się on niezłym żartem, jajcarstwem, ale szczerze, to jest on po prostu żałosny.
Niestety muszę przyznać, że ich późniejsze nagrania były dużo lepsze. Jedynka, choć słuchalna, raczej nie porywa, a jak już, to nieznacznie. No i niepotrzebnie jest w niej tyle wolnych kawałków. Mogłaby być mocniejsza, wtedy pewnie byłaby lepsza.

środa, 21 października 2009

Darkspace - Dark space III


Najczarniejszy. Ekstremalny. Szybki. Z dozą mrocznego klimatu. Atakujący niespodziewanie. Trzymający w uścisku przez ponad godzinę. Taki to jest trzeci album formacji Darkspace. Pochodzą oni (a jest ich troje) ze Szwajcarii. Tam to w 1999 roku ożywili dźwięki mrocznego wszechświata. Dlaczego wszechświata? A to dlatego, że ich inspiracją jest właśnie Kosmos.
Niezbadany. Nieskończony. Czarniejszy od wszystkiego innego. Tajemniczy do granic poznania. Atmosferę tego wszystkiego znajdziecie na „Dark Space III”, gdyż Wroth, Zorgh i Zhaaral postawili sobie za zadanie przygniecenie nas tym mrocznym majestatem i nie da się od tego uciec. Lecz najpierw trzeba się przebić. Przez brzmienie, które pozostawia wiele do życzenia. Ściana gitar, wokale (każdy z trójki się wydziera) są pochowane gdzieś w tło i mogę się założyć, że prawdopodobnie nie istnieją żadne teksty. To po prostu krzyki. Szaleńcze, płynące z wnętrza człowieka krzyki. Do tego automat perkusyjny, miażdżący na zwariowanych szybkościach... przez cały czas.
Zastanawiam się, czy jest sens opisywania poszczególnych kawałków? Wszystkie są tu prawie takie same. Prawie, gdyż trochę się różnią. Przede wszystkim klawisze są inne, inne klimaty choć na jeden temat oczywiście. Gdzieniegdzie są też zwolnienia, gdzie gitarki wgniatają nas mięsistymi riffami. Zwolnienia te są moimi ulubionymi fragmentami z tego krążka. Nadają całości pewnej wyrazistości i na chwile lekko rozluźniają ucisk.
Jestem pewien, że wielu z was nie dotrwa do końca tego albumu. Jest on dla tych, co szukają ekstremum czarnego jak diabli. Poza tym może nudzić najwytrwalszych, żywiołowych słuchaczy. Więc jeżeli ktoś z was nie czuje swej ciemności, niech się za niego nie zabiera - nie ma szans na zrozumienie.

Amorphis - Tales From The Thousand Lakes


Lata minęły od naszego ostatniego spotkania. Jakoś nie tęskniłem za ta płytą, gdyż nigdy nie darzyliśmy się jakimkolwiek uczuciem. Lata minęły i zapragnąłem wrócić, posłuchać jej, może po raz ostatni. Ale raczej tak się nie stanie...
Od samego początku zostałem zahipnotyzowany przez dźwięki dalekiej północy. To, co Amorphis uczynili na swoim drugim albumie „Tales From the Thousand Lakes” jest jedyne w swoim rodzaju (wielu próbowało tak zagrać, ale nigdy nikomu już to tak dobrze nie wyszło).
Dopiero teraz dostrzegłem jej piękno. Klimat ten nigdy nie został powtórzony. Nawet Amorphis już tego nie dokonał ponownie, gdyż ich wzrok skierował się na inne muzyczne horyzonty, choć nie przeczę, ku mojej uciesze.
To dopiero ich druga pełnogrająca odsłona, a już zaczęli eksperymentować. Tutaj pierwszy raz klawisze zostały użyte od początku do końca, na całym albumie. Także pierwszy raz na „Tales... możemy usłyszeć czyste wokalizy. Ciekawostką tej płyty jest ich inspiracja do jej napisania. A jest nią Kalevala, epicki poemat składający się z legend i pieśni ludowych terenów Finlandii. Dzięki temu znajdziemy tu atmosferę baśni, obleczoną w wielkie czyny jej bohaterów.
Takich utworów jak „The Castaway”, „In the Beginning” czy też oczywiście „Black Winter Day” raczej się nie zapomina. Przyciągają swą agresywnością, ale też i atmosferą. Klawisze i magiczne dźwięki syntezatora Mogga, które brzmią niesamowicie, oczarowują słuchacza. Co prawda z lekkim tęsknieniem spoglądam na półkę gdzie, gdzieś jest ich pierwsza płyta, ale nie żałuje ani chwili spędzonymi z „Opowieściami”. Brak mi tu trochę więcej mięsa, ale to nie jest tak ważne. Na otarcie łez Amorphis serwują „Magic and Mayhem”, gdzie gitarowe riffy swoim ciężarem przygniotą niejednego. To najbrutalniejszy kawałek na płycie, ale też jest on najbardziej … skoczny. Mniej więcej od połowy zamienia się on w dziarską, prawie że biesiadną death/dommową sielankę.
Amorphis spisał się na medal swymi „Pieśniami”, mogę się założyć, omamiły niejedną duszę i pewnie nie raz się to jeszcze powtórzy.

poniedziałek, 19 października 2009

Neurosis - The Eye of Every Storm


Od pierwszych minut „Burn“ bierze mnie w swoje władanie. Jakoś nie potrafię się oprzeć, choć nie wiem, co sprawiło, że tak się czuję? Czyżby to szaleństwo? Magnetyzm jest niezaprzeczalny.
Muszę się przyznać, że za pierwszym razem wyrzuciłem tę płytę, nie rozumiałem tych dźwięków. Teraz, choć nadal nie jesteśmy przyjaciółmi, to zaczynamy nadawać podobnie.
Przesłuchując kolejne utwory, wydaje mi się, że Neurosis wpadło w jakąś dziwną dziurę i każdy dźwięk tego albumu jest odzwierciedlaniem tego stanu emocjonalnego. Przechodzi to na słuchacza, przykleja się jak dziwna maź. Aż niekiedy myślę, czy to zaczyna mi się podobać, czy zaczynam się poddawać urokowi?
Tak to właśnie się czuję słuchając numeru tytułowego, czyli „The Eye of Every Storm”. Jest niespodziewany - zmiany klimatu w nim są ostre niczym brzytwa, transowe. Szczególnie bardzo hipnotyczna jest wstawka, gdzie Scott Kelly ryczy - „Oath Breaker Sinks Low”!!! W tym jest to coś, czego brakuje całości.
Dalej niestety nie jest już tak ładnie...„Left To Wander” ma już tego niewiele, bardziej smęci, nudzi, dłuży się... Brak w nim agresji, całej płycie tego brak. Ale ciągle słuchając nawet tego myślę sobie: a co jeśli się mylę, a to jest genialne?
Pewne jest również i to, że im dalej, tym jest ciekawiej, ale niestety środek jest słaby. Kulminacją tej płyty są dwa kawałki - „Bridges”, który potrafi być jak walec, raz umierający, raz uśmiercający nas, oraz „I Can See You”. To pierwszy numer Neurosis jaki usłyszałem, więc mam do niego pewien sentyment. Atmosfera gitary i wiolonczeli jest specyficzna, a to, co udało się uzyskać Neurosis, tutaj jest niesamowite. Również Kelly zrobił tutaj fenomenalna robotę swym krzykośpiewem - „I can see you!!!”
Dziwny klimat ma ta płyta. Ciężki do strawienia. Ale jak najbardziej unikatowy. Po prostu częstotliwość jej nadawania jest niesamowicie skrajna. To sprawia, że krainy jej świata są prawie niezamieszkałe... ale chyba coraz częściej będę je odwiedzać.