poniedziałek, 22 lutego 2010

Helstar - The King Of Hell


Grupa Helstar w 2008 roku, czyli po trzynastu latach ciszy, wydała na świat swoją szósta płytę. „The King of Hell” to kawał świetniej muzy, a co najciekawsze, to prawdopodobnie najcięższy materiał w ich karierze.
To pierwsze wydawnictwo tego zespołu, które mam okazję przesłuchać. Tak się składa, że często sięgam po płyty po przeczytaniu recenzji, z jakiś tam pism o ciężkiej muzyce. I tak po przeczytaniu o Helstar, pomyślałem - czemu nie? Styl, który kiedyś reprezentowała sobą ta formacja nie przekonywał mnie, gdyż power/speed nie jest niestety moją ulubioną fuzją gatunków, ale przeczytałem, że teraz Teksańczycy zaczęli thrashować, więc sięgnąłem, przesłuchałem, i tak teraz dzielę się z wami moimi odczuciami.
Tak jak napisałem na początku, to dobra muzyka, ale raczej tylko dla fana zespołu, lub/i dla kogoś, kto lubi speed /thrashowe wynaturzenia. Reszta raczej będzie kręcić nosami, gdyż nie znajdziemy na „Królu Piekieł” nic nowatorskiego. Brak tej płycie magnetyzmu, może przebojowości. A to co tu jest, to klasyczne wokale, wysokie i piszczące w niektórych partiach, choć James Rivera nieco niżej zaśpiewał inne, gdyż wymagał od tego materiał, który, co tu dużo mówić, jest mroczny jak na tą kapele. Poza tym ciekawe brzmienie, stylizowane na lata 80-te, co jest cholernie dużym plusem. Gitary brzmią ciężko i mięsiście, a perkusja prawie przez cały czas napierdziela na dwie stopy.
Najciekawszymi momentami tego ponad dziesięciominutowego krążka są utwory: „Tormentor” (no nie da się przy nim nie machać głową), „”In My Darkness” (ostra balladka) i ostatni „The Garden of Temptation” w nim można usłyszeć najlepszy otwierający riff na całej płycie.
Album ten na pewno będzie nie lada gratką dla starych wyjadaczy i nowych fanów metalu, kochających taką młóckę. Teraz jest to niestety muzyka niszowa. Kiedyś wielka, teraz znów się odradza. I to wydawnictwo jest tego dobrym dowodem. Nie wszystko bowiem w thrashu zostało już powiedziane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz