poniedziałek, 21 września 2009

Ulver - Nattens Madrigal - Aatte Hymne til Ulven i Manden


Ulver – jeden z mniej znanych, jednocześnie jeden z najbardziej eksperymentujących zespołów na scenie norweskiej. Poczatki ich były czarne... Pierwszy album black folk, drugi melancholijno akustyczny folk, a trzeci ... nazywa się „Nattens Madrigal - Aatte Hymne til Ulven i Manden” i stylowo jest to czysty raw black metal. Jej zawartość to osiem hymnów, wściekłych kompozycji from the north.
Już na samym początku muszę stwierdzić, że to najsłabsze dziecko tej grupy. Nie dlatego, że członkowie „Wilków” sięgnęli do najbardziej prymitywnego black grania, ale głównie dlatego, że brzmienie całości płyty jest po prostu do bani. I nie chcę słyszeć o legendach, że to album nagrany w norweskim lesie. Ani innych bzdur, że bardziej true po prostu być się nie da. Żadne takie wyssane z palca nonsensy nie będą w tym momencie na mnie działać.
Wiem, co słyszę... A są to głównie bzykające gitary i kartonowa perkusja. Może kiedyś, kiedy black metal był dla mnie wszystkim, powiedziałbym, że dźwięki te powaliły mnie, a członkowie Ulver to geniusze, ale nie dziś... Dziś kiedy rozwinąłem swoje muzyczne horyzonty, mówię wam krótko i zwięźle – to jest jakiś żart.
Wszystko zlewa się w jedno - siarczystoczarną papkę!!! Wokal, pomimo tego jest nawet całkiem słyszalny, niekiedy można nawet rozróżnić co niektóre norweskie słowa. A jak się naprawdę wsłucha to można nawet usłyszeć bas. Wracając do krzyków, to są to pierwsze wyczyny Garma, które kompletnie nie przypadły mi do gustu. Już na pewno nie po tym, co usłyszałem na „Kveldssanger”, kiedy to zaczarował mnie jego czysty śpiew.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Hymny...”, to znałem już całą (prawie) dyskografię Ulverów. Została mi tylko trzecie płyta. I pewnie też dlatego, za nic w świecie album ten nie zrobi na mnie wrażenia. Gdyż słabe to wszystko jest, nawet ja na black metal. W tamtych czasach, a był to 1997 rok, epoka takiego grania dobiegała swego zmierzchu. Nie było to już takie popularne, jak wcześniej, no chyba że w podziemiu, tak jak dziś.
Nawet gdybym chciał, to żadne z ośmiu kompozycji nie odznacza się czymś bardziej oryginalnym niż reszta. Każdy z nich jest totalnym chaosem, jednocześnie wszystkie przez to są do siebie podobne. Przez to całośc jest cholernie nudna.
Po kilkunastu przesłuchaniach tego albumu dochodzę do wniosku, że nie da się tego tak naprawdę polubić. Choć może, gdyby to brzmienie byłoby lepsze, to dałoby się coś z tego wyciągnąć, ale co do tego pewności nie mam i dlatego nie polecam tego krążka, zaś wszystkie inne, które Ulver nagrał, tak!!!. Warto!!! „Nattens Madrigal” - niekoniecznie.

4 komentarze:

  1. Czołgiem :)

    Fakt ,ostra, rozlazła, wywołana meksykańskim żarciem, KUUUUUUUUUUUUPAAAAAAAAAAAAA!!!! Ciężko to w jakikolwiek sposób wywyższać na kanwie balck metalu, w tej płycie nie ma nic, na czym można byłoby zaiwesić ucho. Niestety przy takich albumach nawet trudno wspomnieć o tym, że o gustach się nie dyskutuję - w tym wypadku można jedynie sparafrazować to powiedzenie (również na własną szkodę) - albo się gust posiada albo nie :) Dno, w porównaniu do innych albumów Ulver, choć nigdy nie byłem ich fanem, kompletne dno, a różne dziwne szapatanizmy słuchałem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie. Sam nie wiem jak mogło wyjść cos takiego spod ich rąk? Komentarz bardziej dosadny od recenzji ;P

    OdpowiedzUsuń
  3. pizdy jebane rozjebie was Thor!

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak? No to gdzie on jest?!!! dawaj go tu!!! hehehe

    OdpowiedzUsuń