sobota, 27 marca 2010

Eloy - Power and the Passion


Czasem dobrze jest cofnąć się w czasie i sięgnąć po dzieła, które powstawały ponad trzydzieści lat temu. Posłuchać dźwięków korzeni muzyki rockowej. Teraz bardzo rzadko wracamy do tego typu rzeczy. Sam czynię to nieczęsto... Ale wróciłem, tym razem dzięki człowiekowi, który wychował się na tego typu muzyce.
Niemiecka grupa Eloy powstała w 1969 roku pod przewodnictwem Franka Bornemanna. Swój czwarty album pt. „Power and the Passion” zarejestrowała w 1975 roku i muszę przyznać, że jest to jedno z lepszych dzieł psychodelicznego rocka jakie słyszałem. Jeżeli miałbym już szufladkować ich muzykę, to pokusiłbym się napisać, że i owszem jest to psychodelic rock, ale namaczany w progresie ze szczyptą space rocka. Głównymi inspiracjami tej niemieckiej formacji są zespoły brytyjskie, w szczególność Pink Floyd i Genesis, co lekko dziwi, gdyż większość niemieckich kapel z tamtego okresu poruszała się raczej w sferze rocka elektronicznego lub krautrocka.
„Power...” to pierwszy w historii tego zespołu koncept album. Opowiada on o mężczyźnie, który podróżuje w czasie. Człowiek ów eksperymentuje z narkotykami, które przenoszą go do przeszłości. Po ich spróbowaniu Jamie (tak ma na imię bohater tej płyty) ląduje w Paryżu w roku 1358. Tam poznaje kobietę – Jeanne. Początek tej opowieści najbardziej obrazuje utwór „Love Over Six Centuries”. Jak sam tytuł wskazuje, para zakochuje się w sobie i dalej przeżywają razem rożne przygody. W końcu Jamie wraca do teraźniejszości. Krążek kończy niesamowicie klimatyczny numer „The Bells Of Notre Dame”, w którym bohater wspomina swoją przygodę.
Odchodząc trochę od warstwy lirycznej, muzycznie utwór „ Love Over Six Centuries” jest najciekawszym songiem tego dzieła. Oprócz oczywistego klimatu space rocka, głównym motywem jest w nim psychodeliczna wstawka. W tym samym czasie słyszymy jedyną kwestie mówioną na całej płycie. W niej to Jamie i Jeanne po raz pierwszy się spotykają i poznając się palą marihuanę :) Sztuka ta trwa ponad dziesięć minut i jest najdłuższa ze wszystkich 10 kawałków tu zamieszczonych. Jeżeli chodzi o długość numerów, to są tu jeszcze dwie dłuższe kompozycje, a reszta średnio ma jakieś dwie minuty z kawałkiem. Dziwny to manewr, ale słucha się tego co najmniej składnie.
Jedynym minusem tego albumu są wokale pana Bornemanna. Czułem faktyczny ból, kiedy pierwszy raz usłyszałem jego wyczyny. Po dłuższym zapoznaniu się z materiałem człowiek przyzwyczaja się do tego, ale cholera, czemu nikt mu nie powiedział, że nie umie śpiewać?
Koncepty powinno się przesłuchiwać w całości, od początku do końca, choć większość można kontemplować osobno. „Power and the Passion” raczej powinno się łykać w całości, wtedy tylko dostrzeże się cały świat kolorowych pejzaży, jaki w sobie kryje. Teraz takiej muzyki się już nie tworzy – a szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz