środa, 24 marca 2010

Megadeth - Endgame


Nigdy za bardzo nie przepadałem za tym zespołem. Wyjątkami były tylko „Countdown to Extinction” i „Cryptic Writings”. Cała reszta, łącznie z wychwalanym pod niebiosa „Rust in Peace” uważałem za kompletne gówno. Bez urazy... Przypadkiem, gdyż sam bym raczej nie dążył do tego, trafiła do mnie ich ostatnia płyta „Endgame”. Z lekką ciekawością podszedłem do tego wydawnictwa. Nie nastawiałem się na nic. I w sumie to dobrze...
Wystarczyło, że do mych uszu doszły dźwięki pierwszego utworu - „Dialectic Chaos” Trochę mnie to zdziwiło, gdyż rzadko zdarza się, by pierwszy numer był w całości instrumentalny. Pełen popisów, gitarowych umiejętności, solówki, aż się z niego wylewają, a przecież to tylko dwie i pół minuty muzy. Dla mnie to kompletnie nijaka kompozycja i to już na samym początku. No ale lecę dalej. „This Day We Fight!” zaczyna się mocno, szybko, prawdziwie speed/thrash metalowo. Ale jakoś brak w nim ciężkości, brzmienie jest lekko rozmyte. Oczywiście tu też są solówki, solówki i solówki. Chris Broderick i Dave Mustaine wysypują je jakby z rękawa.
Kolejno mamy „44 Minutes” i od tego wszystko było już jasne. Ten kawałek to czysta dysharmonia między muzyką, a wokalem. Aż mnie boli jak tego słucham. Muza jest może i nawet niezła - ostre, ciężkie riffy, ale wokal Dave'a to mordęga. Pewnie chłop chciał połączyć agresywność speedu z przebojowością, ale niestety... Wyszedł z tego bezbarwny chłam. Nic też nie dało, jak w „1,320'” wmieszano trochę riffów rockandrollowych. Trochę się to huśta, ale w ostatecznym rozrachunku nadal jest poniżej średniej.
Muszę pochwalić sekcję rytmiczną. Na krążku przez cały czas słychać pulsowanie basu, a to lubię. Perkusja też jest niezła, choć brak mi rajdów na dwie stopy. No ale wracając do utworów... Kompletnie nie potrafię zrozumieć, o co chodzi na tej płycie. Dajmy na to taki „Bodies”. Numer posiada ciekawe riffy, ciekawy rytm, ale jak wchodzi wokal ze swoją pseudo melodyjnością i pseudo przebojowością, burzy wszystko. Jedynym światełkiem w tunelu jest numer tytułowy. „Endgame” ma coś w sobie, odznacza się na tle innych. Ale czym? Sam nie wiem. Jeżeli chcecie przechodzić, przez mordęgę tego albumu, to zapewne się przekonacie.
Szperałem trochę po necie i w mediach, w poszukiwaniu recenzji tego krążka i … o zgrozo … nie spotkałem się z jego negatywną oceną. Nie wiem, albo jestem głuchy i nie słyszę tego, co reszta, albo jest wręcz odwrotnie. Mniejsza... Podsumowując... Wydawnictwo to ma ciekawe momenty, ale tylko momenty. Krótkie wstawki, tu i ówdzie ciekawy riff, sola... Ale nic poza tym. Słuchając go czuję, że Dave miał pomysł, ale tylko na tym się skończyło, bo wykonanie jest mizerne i szkoda tracić te 45 minut z życia. To może się podobać się w Ameryce …

2 komentarze:

  1. Ja osobiście uważam "Rust in Peace" za najbardziej dojrzałe dzieło Megadeth, choć tak dobrych melodycznie płyt jak "Peace Sells..." czy "So Far, So Good..." już później nigdy nie zaznałem nawet na "Countdown.." która smierdziała mainstreamem i straciła metalowego ducha. W przypadku Megakreta nigdy nie było bardzo źle bo chłopaki to prawdziwi weterani muzyczni i jestem w stanie wybaczyć im wszystko, co do innych kapel - komu potrzeba metalu z jedwabną różową pościelą, to nie trzeba szukać daleko.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybaczyć... Można oczywiście wszystko. Ale słuchać ścierwa... Nie!!!
    Płyta ta w naszym polskim metal hammerze jest na drugim miejscu w podsumowaniu ostatniego roku. Zastanawiam się, czy ja i ludzie którzy mianowali tę płytę, słuchaliśmy tego samego?

    OdpowiedzUsuń