sobota, 17 kwietnia 2010

Acid Drinkers - Verses Of Steel


Minęło chyba prawie dziesięć lat od czasu, kiedy ostatnio naprawdę zainteresowałem się płytą tej grupy. Niestety po odejściu ze składu Roberta "Litzy" Friedricha i wydaniu przez resztę albumu „Amazing Atomic Activity”, moje zainteresowanie tą formacją zmalało do poziomu totalnej ignorancji. Ale, jak to się mówi, czas leczy rany i po latach wróciłem, by sprawdzić jak tam Titus i spółka sobie poczynają.
Okazało się, że znów nastąpiły zmiany. Po Perle i Lipie teraz na stanowisku krzyczącego gitarzysty mamy Olassa z None (R.I.P.). Z nowym członkiem „Kwasożłopy” wypościli kolejny już, trzynasty (jeżeli liczyć „Fishdicka”) album. Szczerze mówiąc to podszedłem do niego z pewnego rodzaju rezerwą, gdyż jakoś nie wierzyłem, że kiedykolwiek uda im się pokonać ich wcześniejsze działa. Nie będę teraz wymieniał jakie, gdyż chyba każdy, kto choć trochę zna ich płyty wie, o czym mówię. Mimo tego, jak tylko usłyszałem pierwsze takty otwierającego numeru „Fuel of My Soul” zostałem zamurowany. Toż to riff, który już gdzieś słyszałem! Acid Drinkers rozpoczynają swój atak od lekko spreparowanego riffu Meshuggah z ep-ki „I”. Ale niestety tak elektryzujący jest tylko początek, później nie jest już tak zaskakująco.
Jedenaście kompozycji zawartych na „Verses of Steel” jest, krótko mówiąc, muzyczną pochwałą dla kultowych już kapel thrashowych lat 80-tych, ale nie tylko. Usłyszycie tu również nowe brzmienia, wzorujące się na takich kapelach jak np. Machine Head. Cóż tu dużo pisać, Acidzi wlali do gara starą dobrą młóckę, dodali do niej nowy groove metal i pochodne tegoż gatunku, a efekt końcowy to słuchane przez nas „Wersety ze Stali”.
Jestem pewien, że niejeden z was znajdzie w tym krążku sporo rzeczy, przy których będzie skakał, machał czupryną, ogólnie się nimi zachwyci. Ja niestety pokręcę nosem i stwierdzę, że przeciętna to płyta. Osobiście zaczyna się ona dla mnie z numerem „Meltdown of Sanctity”, gdzie w końcu poczułem jakieś cięższe uderzenie, jakieś konkretne riffy. Kolejny, zaraz po nim, trochę mnie zaskoczył, gdyż poczułem w nim klimaty z „High Proof Cosmic Milk”. W „We Died Before We Start to Live” czuć lekko klimat tamtych wspaniałych dla tego bandu lat. Do tych dwóch dorzucę jeszcze jeden, a mianowicie „Red Shining Fur”. Ten z kolei atakuje wpadającym od pierwszego przesłuchania groove refrenem i nawet jakbym chciał go nienawidzić, to po prostu się nie da.
Teraz po zaznajomieniu się z tym materiałem, może nie żałuje straconego czasu, bo jednak sentyment do tej kapeli nadal posiadam. Daleki jednak jestem, by pochlebnie się odnosić do ich dzieł. Szkoda... Może w przyszłości jeszcze nas zaskoczą. Czas pokaże...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz