wtorek, 20 kwietnia 2010

Darkthrone - Soulside Journey


Początek lat dziewięćdziesiątych był dla death metalu najbardziej obfity. W tamtym okresie powstawały największe dzieła tego gatunku. Jednym z takich albumów, które odcisnęły się na psychice wiernych fanów śmierć metalu tamtych lat, była pierwsza płyta Darkthrone - „Soulside Journey”.
Pierwsza i jedyna... Niestety z powstaniem fali black metalu w Norwegii, Nocturno Culto i reszta zmieniła swój image na bardziej mroczny, transformacji uległa także ich muzyka. A wszystko przez jedną osobę... Ale to temat na inny czas.... Na razie skupię się na ich pierwszym długograju.
Era death metalu w Skandynawii zaczęła się w Szwecji i właśnie od tamtych, ale oczywiście nie tylko, gdyż protoplastami tej sceny są zespoły amerykańskie, czerpali swe inspiracje panowie z Darkthrone. Wtedy było ich jeszcze czterech... Już po brzmieniu można poznać, że ciągnęło ich ku ciemności i to najczarniejszej z czarnych. Z drugiej strony słuchać, kto jest realizatorem tych dźwięków. Grupa wybrała się do Szwecji by nagrać swoje pierwsze dziecko w Sunlight Studio. Tomas Skogsberg pozostawił ślad na kolejnym death albumie tamtych dni i jak to bywało na innych jego tworach, tak i tu zrobił to świetnie. Wracając jeszcze na chwile do brzmienia muszę dodać, że jest ono typowe, czyli mamy tu tzw. „brzęczącą piłę” - wizytówkę szwedzkiego death metalu. Materiał otwiera „Cromlech”, chyba najbardziej wyróżniający się utwór. Zaczyna się on riffem niesamowicie podobnym do jednego z numerów Death, poza tym mamy tu jazdy na dwie stopy, typowe dla old schoola tremola i solówki, które niestety w późniejszych czasach już raczej nie znajdowały miejsca w twórczości tej kapeli. Podobny jest kolejny „Sunrise Over Locus Mortis”, tylko w tym jest więcej zwolnień, prawie że doom riffów. W połączeniu z wokalem Teda, głębokim, wzbogaconym o pogłos brzmi to jakby dochodziło z cmentarnych czeluści, czyli kurewsko tak jak powinno! No i jest tu jeszcze jeden kawałek, który uderza mocno i nie pozostawia nikogo żywym, a mianowicie „Iconoclasm Sweeps Cappadocia”. To kolejna perełka tego wydawnictwa, mocna i porywająca, a cała reszta, choć nie zostanie opisana przez ze mnie, też jest bardzo dobra. Ta płyta nie ma słabych momentów.
Im bardziej zagłębiam się w te dźwięki, tym bardziej słyszę wpływy amerykańskiej ziemi. Trochę szkoda, że Darkthrone stał się innym Darkthrone. Po tym krążku jeszcze tylko dwa razy udało im się nagrać coś równie dobrego, a mowa o „Goatlord”, „prawdziwej” drugiej płycie i „A Blaze in the Northern Sky”. Wszystkie inne to marne substytuty, raz lepsze, raz gorsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz