czwartek, 1 kwietnia 2010

Goldfrapp - Felt Mountain


Nie mogłem się doczekać, by poznać twórczość Goldfrapp, kiedy dowiedziałem się, że porównywano ich do mego ulubionego trip-hopowego zespołu Portishead. Na tapetę poszła pierwsza ich płyta - „Felt Mountain”. Pierwsze moje zetknięcie się z tym albumem potwierdziło te porównania, ale im więcej słuchałem tych dźwięków, tym bardziej dochodziłem do wniosku, że to tylko powierzchowna ocena ich muzyki.
Will Gregory i Alison Goldfrapp poszli trochę dalej niż formacja z Bristolu. Swój trip-hop „postarzali”. Nadali mu wyraz zmanierowanej kobiety w sile wieku, która jest fantastyczną śpiewaczką i bardzo dobrze zdaje sobie z tego sprawę. To równie dobrze mógłby być opis Alison, gdyż jej maniera wokalna właśnie taka jest. Jednak słowa te najlepiej opisują ich muzykę, która mogłaby być soundtrackiem do niejednego filmu z gatunku „film noir”, lub ze starszych filmów z agentem Bondem. Klimat całego krążka oscyluje gdzieś między stonowaną nowoczesnością, którą można nazwać trip-hopem (dla mnie tu prawie tego nie ma), a atmosferą zadymionej knajpki z przełomu lat 40-tych i 50-tych. Do tego dołączcie kabaret i będziecie mieli mniej więcej obraz tej płyty.
Do tego ostatniego najbardziej zalicza się „Oompa Radar”, inspirowany filmem Romana Polańskiego - „Matnia”, a w szczególności muzyką Krzysztofa Komedy. To utwór instrumentalny, lecz tego typu numery z tej płyt nigdy nie są całkiem bez wokalu, gdyż Alison stara się jak może, by cały czas coś podśpiewywać. Oczywiście, w tym przypadku nie są to słowa.
Wrócę teraz znów do naszego zmarłego kompozytora, gdyż jego muzyka odcisnęła się mocno na tym dziele. Słychać to praktycznie w każdej z dziewięciu piosenek. Kończąca kompozycja „Horse Tears” równie dobrze mogła wyjść spod jego rąk. Przypomina ona trochę główny temat z Dziecka Rosemary.
No dobra, koniec z inspiracjami i wpływami. Te prawie czterdzieści pięć minut muzy zaczyna „Lovely Head”. Po syntetycznym kilkusekundowym intro wchodzi pełne melodii gwizdanie i już jesteśmy w gęstej atmosferze oparów papierosowych. Wręcz pływamy w jej elegancji. Ten jest moim ulubionym, razem z chyba najbardziej „żywym” numerem o tytule „Utopia”. To najbardziej „nowoczesna” kompozycja tego albumu, w niej to najwięcej jest elektroniki, syntezatorów, a nawet beatów.
Jeżeli więc szukacie drugiego Portishead, tak jak to było w moim przypadku, to możecie się zawieść. Goldfrapp to kompletnie inna bajka, choć z podobnym morałem. Ci, którzy pozwolą oczarować się gracji tego debiutu, niejednokrotnie odpłyną w dal, gdzie każdy dźwięk jest wyważany ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz