poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Editors - An End Has A Start


Anglia jest dziwnym krajem pod względem muzyki. Kiedy Brytyjczycy uprą się na jeden gatunek, to w trakcie trwania tej fazy powstają setki zespołów i prawie wszystkie grają tak samo. Po uważnym przesłuchaniu drugiego krążka grupy Editors - „An End Has A Start” niestety zostałem zmuszony zaliczyć ich do tej grupy bandów, które coś tam sobie tworzą, ale to „coś” nie odbiega od przeciętności.
Po niezłym, choć oczywiście mogło być lepiej, pierwszym ich albumie miałem nadzieje, że editorsi trochę się rozbudzą i porzucą ścieżkę komercji, obraną na „The Back Room”. Niestety.. Poszli dalej w tym samy kierunku i zawiedli całe moje oczekiwania, a muszę przyznać, że miałem nadzieje … Rozwiały się one przez dziesięć kompozycji ich drugiego krążka.
Wpływy, jakie było słychać na ich debiucie zostały zatarte. Nie czuć już tu ani grama Joy Division, a wpływy Interpol są tak mało wyczuwalne, że prawie niesłyszalne. Niektórzy pewnie powiedzą - „To dobrze, w końcu brzmią tak jak powinni, a nie jak inni”. Ok, to była by prawda, gdyby nie to, że muzyka z „An End Has A Start” jest cholernie wtórna, nudna, bez oznak najmniejszej oryginalności. Tak jak napisałem w recenzji jedynki, coraz bliżej im do komerchy Coldplay, niż do ambitnego, konkretnego grania. Ale to wybór każdego zespołu z osobna.
Dobra, zjechałem ich po całości, choć w sumie nigdy nie mam takiego zamiaru. Zawsze staram się dostrzec dobre strony w każdej muzyce. Tu też jest ich trochę, ale niestety mało, a ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Przykładem czegoś ciekawego może być numer „The Weight of The World”, chyba najbardziej melancholijny, gdzie gitarka opowiada smutną historie ciężaru naszego życia. A najbardziej ciekawym z tych, których da się słuchać jest utwór „When Anger Shows”. Użyto w nim nawet podobnych patentów, jakie wcześniej zastosowała inna angielska formacja, a mianowicie Radiohead. Ale żebyśmy się zrozumieli, do tego, co robią Thom Yorke i spółka jest im cholernie daleko. Miło słucha się też „Escape The Nest”, jednego z szybszych kawałków, głównie przez wyczyny Chrisa Urbanowicza, to one przyciągają uwagę.
Cała reszta to muza, która wpada jednym uchem, a wypada drugim. Szkoda czasu na jej eksplorowanie. Przecież gdzieś tam czekają lepsze płyty, więc z absolutną odpowiedzialnością odradzam wam tą. Naprawdę szkoda czasu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz