piątek, 9 kwietnia 2010

Antichrisis - Cantara Anachoreta


Niekiedy nie wiem, po co sięgam po wydawnictwa tak mało znanych zespołów jak Antichrisis. Z góry można przypuszczać, że ich muzyka raczej nie będzie wysokich lotów, bo gdyby było inaczej, to byłoby o nich głośno. Ostatni swój albumu zespół ten wydał w 2001 roku, ale wszystkie informacje wskazują na to, że jeszcze kiedyś o nich usłyszymy. Na razie wrócę do ich początków...
„Cantara Anachoreta” - pierwsza ich płyta wyszła w dwa lata po powstaniu grupy, czyli w 1997 roku. Już od samego początku Sid (założyciel i główny kompozytor) częstuje nas krążkiem trwającym ponad siedemdziesiąt minut.
Pierwszą rzeczą, na jaką zwracam uwagę przed przesłuchaniem jest czas trwania wydawnictwa, a te siedemdziesiąt minut i znajomość twórczości tej formacji powiedziało mi dwie rzeczy. Po pierwsze - prawdopodobnie użyto tu dużo różnorodnych pomysłów, po drugie – ktoś tu jest bardzo ambitny.
Obydwa spostrzeżenia były trafne. Muzyka tutaj zawarta kręci się gdzieś wokoło gothicu, lekkiego metalu, folku w prawie każdej postaci. Przeczytałem gdzieś, że niektórzy słyszą tu też black metal. Dla mnie to totalne mrzonki. Z blackiem to ta muzyka może mieć coś wspólnego tylko dzięki wokalowi, kiedy to Sid zamienia swój gardłowy wokal na lekko skrzekliwy, a dopinguje go w tym Willowcat . Zagłębiając się w to bardziej, napiszę, że muzyka Antichrisis ma więcej wspólnego z rockiem lub z folk rockiem niż z metalem. Niektóre zagrywki w prawie każdym kawałku są ciężkie, ale w sumie to przecież sam fakt tego o niczym nie świadczy. Do tego wszystkiego można jeszcze dodać inspiracje world music, szczególnie we fragmencie utworu „The Endless Dance”.
Tak więc zagłębiając się w dźwięki tego krążka dostaniemy ciekawą mieszankę różnych gatunków i do tego coś jeszcze – klimat. Uczucia melancholii, smutku, piękna, bólu i wiele innych... i wszystko było by pięknie, lecz niestety tak nie jest. Pierwszym słyszalnym minusem jest brzmienie. Barwa każdego z instrumentów jest niedopracowana, jakby ktoś spieszył się z nagraniem i zrobił to byle jak. Nie wiem, czy jest to wina producenta, czy zespołu, który marny ma sprzęt, ale jasne jest to, że płyta przez to kuleje. Drugą rzeczą są kobiece wokale, używane stanowczo za często i zamiast mieszać je z męskimi, częściej są puszczone samopas. Tak jak w numerze „Goodbye To Jane”, który jest najsłabszym tutaj. Gdyby nie to, że trwa on prawie osiem minut, mógłbym napisać, że przypomina mi on dorobek naszego polskiego zespołu Wilki, tak zajeżdża on popem i ckliwymi melodiami.
Jak na debiut to słabo, choć mogło być o wiele gorzej. Dobre rozbudowanie kompozycji, ale niestety fatalne wykonanie. Na kolejnej płycie było lepiej, ale bardziej folkowo. Nic zostało mi więc nic innego, jak raczej odwieść wszystkich od marnowania czasu na ten album, tak jak ja to zrobiłem, choć pewnie znajdą się amatorzy i tego dania. Nikomu przecież niczego nie zabraniam.

4 komentarze:

  1. plum, plum, gitara, męski wokal rzęzi, plum plum, plum plum z gitarą, wokal rzęzi bardziej i jeszcze samo plum plum - nie, no dzieło na miarę "4 Pór Roku" Vivaldiego. w sumie za opinię w moim przypadku mogłaby służyć komenda, którą zastosowałem po przesłuchaniu owego wiekopomnego tworu muzycznego - shift+delete :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie się ta płyta podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  3. 44 year old Project Manager Alic Rowbrey, hailing from Listuguj Mi'gmaq First Nation enjoys watching movies like Topsy-Turvy and tabletop games. Took a trip to Wieliczka Salt Mine and drives a Fox. nastepny

    OdpowiedzUsuń